Po coś tu jestem. Rodzeństwo o bracie zabitym na "Wujku", jego cichym pogrzebie, latach rewizji i krzyżu

Jacek Dziedzina

GN 49/2011 |

publikacja 08.12.2011 00:15

Przecież nie będą do nas strzelać. Mają już nauczkę z Gdańska, z Poznania i z wcześniejszych lat.

Po coś tu jestem. Rodzeństwo o bracie zabitym na "Wujku", jego cichym pogrzebie, latach rewizji i krzyżu jacek dziedzina Adam Giza i Małorzata Cierkos ze zdjęciem brata w Izbie Pamięci KWK „Wujek”

Jeden z Dziewięciu – Józef Krzysztof Giza, podobnie jak ośmiu innych górników, zginął na „Wujku” 16 grudnia 1981 r. O bracie, cichym pogrzebie, latach rewizji i krzyżu żyjącym do dziś opowiada rodzeństwo: Małgorzata Cierkos i Adam Giza.

I.

Adam Giza: – To była moja ostatnia rozmowa z Krzyśkiem. Jakieś trzy tygodnie przed śmiercią. I tak mi właśnie powiedział, że nawet jak będzie stan wyjątkowy (o wojennym nikt nie mówił), to tym razem władza nikogo nie zabije.

Małgorzata Cierkos: – Urodził się 13 marca 1957 roku, 13 marca miał wydany dowód osobisty, na 13 ustawił sobie egzamin na prawo jazdy, 13 też otrzymał dowód rejestracyjny auta. Wierzył w trzynastkę i wszystko starał się ustawiać właśnie na trzynastego. Tyle że stan wojenny też wprowadzono 13…

A.G.: – Mieszkaliśmy w Tarnogrodzie. Ojciec był pierwszym naczelnikiem poczty, a mama kierownikiem w domu pomocy społecznej. Krzysiek po pracy w piekarni grywał na perkusji w lokalnym zespole. Później grał też na gitarze, na fortepianie, na skrzypcach – a we wszystkim samouk, żadnych szkół muzycznych nie kończył.
W 1978 roku Krzysiek przyjechał do Katowic, do pracy w kopalni „Wujek”. Nie chciał iść do wojska, więc uznał, że lepiej, jak sobie odrobi to w kopalni i potem będzie miał spokój.

II.

M.C.: – Mieszkałam już wtedy w Rybniku. Jeszcze 16 grudnia [1981 r.] nie wiedzieliśmy, co się stało w Katowicach. Dopiero następnego dnia mój mąż przynosi gazetę i mówi: „Słuchaj, Gośka, tam na kopalni coś się dzieje, zginęli ludzie”. Trzeba było szybko załatwiać zezwolenie, żeby dotrzeć do Katowic, bo przecież w stanie wojennym nie można było przejechać swobodnie z miasta do miasta. Tego samego dnia, wieczorem, przyjechaliśmy pod kopalnię. Niestety, nazwisko Krzyśka znajdowało się na tabliczce na drewnianym krzyżu.

A.G.: – Ja byłem wtedy w wojsku. O tym, że zginęli górnicy, dowiedziałem się już 16 grudnia, bo jako żołnierze mieliśmy obowiązek oglądać dziennik telewizyjny. Zacząłem się martwić o Krzyśka, ale pomyślałem sobie, że przecież w kopalni pracuje
5 czy 6 tys. ludzi, więc dlaczego akurat jego miałoby to spotkać. Mijały dni i nikt mnie o niczym nie powiadamiał, więc uznałem, że z Krzyśkiem wszystko w porządku. Na Wigilię Bożego Narodzenia przyszedł do nas „polityczny”. Nigdy nie miałem z nim poufałych relacji, a wtedy podchodził do mnie i chyba aż trzy razy łamał się ze mną opłatkiem. I wtedy coś mnie tknęło.

M.C.: – Kopalnia załatwiła nam pokój w hotelu. Mama koniecznie chciała zawieźć ciało do Tarnogrodu i tam je pochować. Cały czas przychodzili jacyś mundurowi i powtarzali: proszę czekać spokojnie, nigdzie się nie ruszać. Dopiero następnego dnia o godzinie 23.45 pukają do drzwi i mówią mamie: „albo zabiera pani ciało syna teraz, albo jutro jest pogrzeb zbiorowy w Katowicach”. Mama, niewiele myśląc, odpowiedziała: „Zabieramy teraz”. Na zewnątrz było 20 stopni mrozu. Podjechał tak malutki samochodzik, że trumna się nie mieściła i trzeba było ją ustawić w poprzek. Mama w cienkim płaszczyku usiadła obok trumny i jechała tak przez 5 godzin. Jeden z wojskowych dał mamie koc. I zaznaczył: „Mamy taki rozkaz, że ciało nie może być zawiezione do domu, tylko bezpośrednio do kościoła, trumna nie może być wożona nie wiadomo gdzie, ksiądz od razu ma wprowadzić ciało do kościoła. I później zorganizujcie sobie szybciutko cichy pogrzeb”.

III.

M.C.:  – Mamę przywieźli do Tarnogrodu ok. 5 nad ranem. I nawet nie poczekali, aż ksiądz otworzy plebanię. Zrzucili jej tylko trumnę koło dzwonnicy i powiedzieli: „Do widzenia! I żadnych kawałów, pani Gizowa, proszę nie brać ciała do domu, tylko iść do księdza dzwonić, żeby trumnę wziął…”. Mama całkowicie zmarznięta, żywej duszy na dworze, bo to przecież jeszcze godzina milicyjna była. Zadzwoniła do księdza. „Pani Gizowa – mówi – poczekamy do 6, jak się ktoś już ruszy, bo przecież sami nie damy rady wnieść tego ciała”. I rzeczywiście, przypadkowi przechodnie pojawili się po 6 i pomogli wnieść trumnę do kaplicy.

Kiedy my dojechaliśmy z Katowic, wszystko było już zorganizowane. Ludzie też o wszystkim wiedzieli. Mieliśmy zakaz otwierania trumny. Mama mówiła, że przyszedł do niej jakiś mężczyzna i powiedział, że ma być cichy pogrzeb, bez żadnej orkiestry. A przecież Krzysztof grał w orkiestrze w domu kultury, więc wszyscy koledzy chcieli go ładnie pożegnać. Ale nie pozwolili. I ksiądz w zasadzie zgodził się na te warunki. Byłam z mamą, gdy mówił do niej: „Pani Gizowa, żadnych orkiestr, żadnych flag, bo inaczej żaden z nas nie pójdzie na cmentarz”. Mnie to wtedy strasznie zabolało. Ja nie oczekiwałam od księdza, żeby zachęcał nas do złamania zakazu. Ale mógł powiedzieć przynajmniej tyle: mnie to nie interesuje, ja się w to nie mieszam, jestem księdzem, zrobię swoje, a wy róbcie, co chcecie. Ale w sumie rozumiem go, że się zwyczajnie bał. Znajomi jednak przyszli na pogrzeb z instrumentami. Wtedy mama poprosiła ich, żeby nie grali, bo ksiądz może mieć kłopoty.

A.G.: – Krzysiek dla władz nie był bohaterem narodowym, tylko draniem, który nawet do Katowic pojechał, żeby narozrabiać – tak mówili. Dlatego nie mogli dopuścić do tego, żeby pogrzeb „chuligana” był uroczysty i by na jego trumnie kładziono flagę narodową.

M.C.: – Ale za to otworzyliśmy trumnę tuż przed złożeniem do grobu. Jak już ksiądz poszedł i wszystko było skończone. Wtedy pomodliliśmy się, już we własnym gronie. Po pogrzebie przeprowadziłam się do Tarnogrodu, do mamy. I dopiero wtedy zaczęła się gehenna.

IV.

A.G.: – Mama z Małgosią przyjechały do mnie do jednostki dopiero 25 grudnia o 5 rano. Gdy zobaczyłem czarny szalik na szyi mamy, już wiedziałem, o co chodzi. Miałem urlop załatwiony do 2 stycznia. No i pojechałem pod kopalnię. Stanąłem pod krzyżem i zacząłem się modlić. Ja oczywiście w mundurze byłem. Klęczałem, a ludzie, przechodząc, pluli na ziemię. Słyszałem, jak mówili z pogardą: „Wojsko!”. A jakaś starsza kobieta w moją stronę: „Co, skurwysynu – sumienie cię ruszyło?”. Nic jej nie odpowiedziałem. Nie chciałem tłumaczyć, kim jestem i dlaczego mam mundur na sobie.

M.C.: – Mama strasznie się bała o Adama. Mówiła do mnie: „Małgosiu, nie będziemy go powiadamiać o pogrzebie, żeby on tam jakichś głupot nie narobił, bo przecież ma broń przy sobie”. Adam i Krzysiek to były papużki nierozłączki. Wszędzie razem. No więc mama bała się, jak zniesie wiadomość o śmierci i pogrzebie. A potem to ona zaczęła się starać o zwolnienie Adama z wojska. Ale on o tym nie wiedział.

A.G.: – Do jednostki wróciłem 2 stycznia, ale nie dostałem już broni do ręki. Kazali mi napisać wniosek o przeniesienie do rezerwy. Wniosek przeszedł. Podpisany przez gen. Jaruzelskiego jako szefa sztabu generalnego. Ostatni miesiąc w wojsku to był dla mnie koszmar: żadnego zajęcia, nigdzie mnie nie zabierali, mogłem tylko iść na stołówkę i z powrotem.

M.C.: – W Tarnogrodzie zaczął się horror. Nieustanne wizyty w domu i rewizje. Szukali – nie wiem czego – nawet w książkach. Mówili mamie: „Pani Gizowa, pani przemyca jakieś gazetki, ulotki i my tu mamy obowiązek sprawdzić wszystko”. Mama na to: „Sprawdzajcie, ja tu nie mam żadnych gazetek, róbcie, co chcecie. Zabiliście mi syna, to możecie wszystko pozabierać”. I za każdym razem w ten sam sposób. No więc szukali.

A.G.: – Jakimś dziwnym trafem nagle nasze dwa psy zdechły. Najpierw jeden, potem następny. Tego drugiego Małgosia zaniosła do znajomego weterynarza, a on stwierdził, że pies został otruty! Nie było żadnego ogrodzenia wokół domu, psy biegały sobie swobodnie, nasze i sąsiadów też, ale nikomu nie przeszkadzały. I tylko nasze zdechły.

M.C.: – Z grobu Krzyśka „nieznani sprawcy” zabierali tabliczkę. Napisane na niej było mniej więcej tak: „Zamordowany przez oddziały ZOMO na kopalni »Wujek«”. Jak oni w nocy ją zrywali, to my dokładnie taką samą przygotowywaliśmy, lakierem na blasze pisaliśmy od nowa te same słowa. Wieczorem zbierali się znajomi Krzysia i Adama po to, żeby pilnować tabliczki. I w końcu mama poradziła: „Dajcie spokój, napiszcie coś innego. To, co chcieliście powiedzieć, już wszyscy wiedzą”. No więc powiesiliśmy tabliczkę tylko z napisem: „Śp. Józef Krzysztof Giza”.

Kiedyś przyszło dwóch panów z milicji, byli po cywilu. „Pani Gizowa – mówią – jest donos na panią, że u was pędzi się bimber. Sprawdzimy na strychu”. Mama mówi: „Sprawdzajcie, wchodźcie na strych, szukajcie bimbru!”. I to się powtarzało co jakiś czas. Mama wpadła w depresję, była ciągle na lekach. W pewnym momencie musiała leczyć się w szpitalu. Wykończyli ją. I siedem lat po śmierci brata zmarła. Nie wytrzymała tej presji.

V.

A.G.: – Moje ostatnie spotkanie z Krzyśkiem było bardzo zwyczajne. Jakieś trzy, cztery tygodnie wcześniej był u mnie w jednostce. Porozmawialiśmy z godzinę i to wszystko. W wojsku były takie głosy: to jest niemożliwe, co ta „Solidarność” wyrabia. I powiedziałem o tym bratu. A Krzysiek na to: „Nawet jeśli, to przecież nie będą do nas strzelać, mają już nauczkę z Gdańska, z Poznania i z wcześniejszych lat, więc teraz to już na pewno nie będą strzelać do robotników…”. To była ostatnia rozmowa z nim.

M.C.: – W naszym domu zawsze panowała antykomunistyczna atmosfera i jestem pewna, że to dlatego Krzysio został na kopalni w czasie strajku. Wieczorami nasz ojciec siadał i mówił: „Chodźcie, opowiem wam, jak tam było w partyzantce”. Słuchali z mamą Radia Wolna Europa. My już kładliśmy się spać, a mama szeptała: „Cichutko, cichutko – Wolna Europa”. I potem opowiadała nam, co się dzieje na świecie. Antykomunizm wynieśliśmy z domu.

A.G.: – Po śmierci Krzyśka esbecy dawali nam do zrozumienia: pamiętamy, że wasz ojciec był akowcem. Gdy przychodzili na rewizję, zawsze to podkreślali. W 1983 roku założyłem swoją rodzinę i wyprowadziłem się od mamy. Zamieszkałem z żoną, urodziło się jedno dziecko, potem drugie. I nawet do mnie przychodzili na rewizje, do ’86 roku to trwało. Ja wychodziłem przed siódmą rano do pracy, a dziesięć po siódmej oni już przychodzili do domu. Żona w koszuli, dzieci malutkie. Kiedyś traf chciał, że wróciłem się, bo czegoś zapomniałem. Wchodzę, a oni już są. Wśród nich taki jeden, Pułapa, który później w wolnej Polsce nadal służył w policji. A wtedy, jak przyszedł do nas na rewizję, to mojego małego synka wziął z łóżeczka, podniósł za nogi do góry i szukał. Ulotek, gazetek, bimbru… Nawet jeden z towarzyszących mu esbeków upomniał go: „Co ty robisz? Zostaw dziecko!”.

Ja myślę, że oni nachodzili nas nie w jakimś konkretnym celu, tylko po to, by nas zastraszyć, żebyśmy nie zapomnieli, że oni istnieją. Gazetki, ulotki i bimber to był tylko pretekst. Do ’86 roku wytrzymałem. W końcu wyjechałem z Tarnogrodu do Sosnowca. Znalazłem pracę na kolei. Ale pewnego dnia przychodzi do mnie milicja. Znaleźli mnie nawet tam. Mam się zgłosić w Dąbrowie Górniczej do SB. Czyli dalej to samo. Przesłuchali mnie i powiedzieli: „Będziemy pana odwiedzać”. Ale tak grzecznie, ładnie. Nie tak jak ci wcześniej, którzy zawsze wyzywali i poniżali. A tu grzecznie. Socjalizm z ludzką twarzą (śmiech). I w rzeczywistości to mnie nigdy nie odwiedzili. Czyli faktycznie w ’86 roku skończyła się gehenna. Mogłem odsapnąć.

M.C.: – U nas w Tarnogrodzie trwało to 2 lata dłużej, do śmierci mamy w grudniu ’88 roku. Za każdym razem, jak zbliżała się rocznica „Wujka”, mama już miała straszliwą depresję. Nawet pamiątki Krzysia chciała spalić. mówiła: „Małgosiu, żebyście nie mieli kłopotu, bo jak oni to znajdą, to będzie znów problem. Gdy mama zmarła, to oni dali już spokój z tymi rewizjami.

VI.

M.C.: – Zomowiec strzelił Krzyśkowi prosto w gardło, kulą, która spowodowała siedmiocentymetrową wyrwę w krtani. To znaczy, że to był morderca, który chciał zabić. I to były strzały, które miały zabić. Każdy z górników był postrzelony w czaszkę albo w piersi. Tłumaczenie, że zomowcy stracili głowę w obronie własnej, jest nonsensem. Górnicy ich napadli z łańcuchami, a oni w obronie własnej zastrzelili ich?

Mama pytała często: „I po co oni zginęli?” Nie doczekała ’89 roku. Gdyby pożyła jeszcze rok, toby przynajmniej wiedziała, że jednak coś się zmieniło, że po coś to było. Że jakiś sens tego wszystkiego jednak był.

A.G.: – W tej ostatniej rozmowie ze mną Krzysiek mówił: „Zobaczysz, doprowadzimy do wolnych wyborów, a później już wszystko będzie OK”.

M.C.: – A z Wiktorem chyba rozmawiał przed samą śmiercią, tam, pod bramą kopalni, bo Wiktor chodził go odwiedzać. Może trzy dni przed śmiercią mówił mu: „No co ty, Wiktor, kto będzie strzelał do górników, czego wy się boicie?”.

Ostatni, bardzo ładny gest Krzysia, 16 grudnia rano. Portierka z tego hotelu, w którym mieszkał, była pod bramą i mówi: „Krzysiu, co ci potrzeba? Może jakiś chleb, może jakiś koc albo pled, bo jednak zimno jest”. A on wtedy spojrzał na nią i powiedział: „Jeżeli, coś się stanie, to tylko proszę ucałować mamę” – i pocałował ją w policzek. „Proszę przekazać to mamie” – dodał. I ta pani przez te wszystkie lata była z nami, przychodziła do nas i zawsze na początku całowała mamę od Krzyśka.

A.G.: – Te ciągnące się procesy zomowców bez wyroków skazujących były dla nas za każdym razem policzkiem. Ktoś mnie kiedyś spytał, czy ja jako katolik przebaczam. A ja na to: „A czy ja wiem, komu właściwie mam przebaczyć, skoro nie ma winnych? Żeby przebaczyć, trzeba wiedzieć komu”.

M.C.: – Nigdy nie chodziło mi o zemstę ani o to, żeby oni siedzieli ileś tam lat w więzieniu. Krzysia i tak nie ma. Ale żeby ktoś z nich podszedł i powiedział przynajmniej tyle: „Zastrzeliłem twojego brata, bo byłem do tego
zmuszony.

A.G.: – Albo żeby powiedzieli: „Zabiliśmy go dlatego, że nam przeszkadzał, bo dbał o wolność, której myśmy nie chcieli wam dać.

M.C.: – Oni zdecydowali się uczestniczyć w tym strajku świadomie, chcieli tam być, nikt ich nie zmusił. Brat Wiktor mówił jeszcze do niego pod bramą: „Krzysiek, chodź do domu, co będziesz tutaj marznął!”. A on na to: „Dlaczego ja mam iść do domu? Ja tu po coś jestem”.

Ja zawsze proszę Krzysia o pomoc. Zawsze, jak jest coś poważnego, trudnego, to mówię: „Krzysiu, ty byłeś taki operatywny, spróbuj tam to załatwić”.
 

Pełna wersja tekstu ukaże się w grudniowym numerze „Biuletynu IPN”. Historia rodziny Gizów jest częścią powstającej książki ks. dr. Henryka Bolczyka i Jacka Dziedziny, opartej  na rozmowach z bliskimi zamordowanych górników z „Wujka”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.