Zaryzykowałem

GN 49/2011 Wrocław

publikacja 16.12.2011 07:00

O spotkaniach z internowanymi, słynnych 80 milionach i trudnych relacjach z władzą PRL opowiada kardynał Henryk Gulbinowicz w rozmowie z ks. Rafałem Kowalskim.

Zaryzykowałem   Archiwum GN W 2008 r. prezydent Lech Kaczyński w uznaniu zasług kard. H. Gulbinowicza odznaczył go Orderem Orła Białego Ks. Rafał Kowalski: W jakich okolicznościach ksiądz kardynał dowiedział się o wprowadzeniu stanu wojennego?

Kard. Henryk Gulbinowicz: – Nad ranem ok. godz. 4 przyjechał do rezydencji gen. Stec. Obudzono mnie. Przyszedł i powiedział, że z polecenia gen. Jaruzelskiego ma zakomunikować mi o wprowadzeniu stanu wojennego w całym kraju. Powiedział też, że Kościół będzie mógł spokojnie pełnić swoją posługę. Wysłuchawszy tego na korytarzu, powiedziałem: „Nie przyjmuję do wiadomości”. On zasalutował, informując, że spełnił swój obowiązek. Zapytałem jeszcze, do kogo mam się zwracać, jeżeli pojawią się jakieś problemy. Odpowiedział, że do niego. Poprosiłem o telefon. Już po kilku dniach dowiedziałem się, że czterech profesorów wyższych uczelni zostało internowanych. Pamiętam, że wśród nich byli prof. Zipser oraz prof. Hartman. Mieli poważne problemy zdrowotne. Wtedy pierwszy raz interweniowałem u gen. Steca. Przyjął mnie i powiedział, że nic nie może zrobić. Polecił zwrócić się do szefa UB. Poprosiłem, żeby mnie tam zawiózł. Kiedy byliśmy na miejscu, zasalutował i wyszedł. Spokojnie przedstawiłem sprawę. Funkcjonariusze odnosili się do mnie grzecznie. Pamiętam, że powiedziałem wówczas: „Jeśli oni tam umrą, to na początek stanu wojennego pójdzie w świat informacja o ofiarach i cały świat będzie mówił, że to nie jest stan wojenny, tylko wojna”. Powiedzieli, że profesorowie zostaną zbadani przez ich lekarzy i jeśli moje informacje się potwierdzą, to najpierw zwolnią dwóch i po jakimś czasie dwóch kolejnych. Słowa dotrzymali.

Ksiądz kardynał w tym czasie wiele razy spotykał się ze zwykłymi ludźmi, potrzebującymi pomocy, internowanymi, ich rodzinami. Jak oni przeżywali to, co się wówczas działo w Polsce?

– Trzeba najpierw podkreślić, że Dolny Śląsk został dźwignięty z ruin przez ludzi, którzy przybyli tu ze Wschodu lub z centralnej Polski. Nie usiedli i nie płakali, że zostali wypędzeni ze swojej własności, tylko od razu się zorganizowali. Zaczęli szukać dachu nad głową, odbudowywali miejsca pracy, pilnowali, żeby maszyny nie zostały wywiezione do Związku Radzieckiego. To świadczyło o ich ogromnej aktywności. Dzięki tym ludziom Dolny Śląsk dziś należy do przodujących regionów w Polsce, bo oni nie tylko sami potrafi li tego dokonać, ale w takim duchu wychowali swoje dzieci i wnuki. W tym kontekście „Solidarność” to był dynamizm, który powstał właśnie z tego, że ci ludzie nie chcieli pogodzić się z krzywdzącym systemem.

Pamiętam, że kiedy w stanie wojennym zostałem wezwany do Chicago, by spotkać się z duszpasterzami polonijnymi pracującymi wśród emigrantów, otrzymałem telefon z Brukseli. Dzwonił przedstawiciel „Solidarności”. Prosił o możliwość spotkania. Pytam: „Opłaca się panu?”. Mówi: „Opłaca mi się”. Z jego ust usłyszałem, że dolnośląska „Solidarność” jest najbardziej aktywna. Wspomniał, że wszyscy płacili składki z wyjątkiem tych, którzy byli internowani. Prosił też, by jednego z czołowych związkowców przestrzec przed kontaktami z pewnymi osobami. O tej aktywności świadczy także wizyta u mnie profesorów i członków KIK-u z inicjatywą stworzenia komitetu charytatywnego. Caritas była wówczas w rękach państwa. Poszerzyliśmy Istniejącą w diecezji sekcję charytatywną i tak powstał Arcybiskupi Komitet Charytatywny. Tam pracowało ok. 140 osób. Wśród nich byli lekarze, profesorowe, prawnicy. Na ten temat została wydana obszerna publikacja.

Zaryzykowałem   Archiwum GN W 2008 r. prezydent Lech Kaczyński w uznaniu zasług kard. H. Gulbinowicza odznaczył go Orderem Orła Białego Pierwszy obóz dla internowanych, który ksiądz kardynał odwiedził, to Kamienna Góra. Jak wyglądała ta wizyta?

– Tak, do Kamiennej Góry zawieźli mnie Francuzi, którzy przyjechali z darami. Nie było benzyny, więc skorzystałem z ich uprzejmości. Nie powiedziałem im, dokąd jedziemy. Najpierw odprawiłem Mszę św. dla więźniów z długoterminowymi wyrokami. Było tam ze mną dwóch księży. Niewielu osadzonych skorzystało z sakramentu pojednania. Widocznie nie bardzo nam ufali. Miałem przy sobie obrazki nieżyjącego już kard. Stefana Wyszyńskiego. Po Eucharystii, ponieważ to było kilka tygodni do Wielkanocy, podchodziłem do każdego osobiście, podając rękę, składając życzenia i wręczając obrazek. Nie zapomnę starszego człowieka, któremu z oczu popłynęły łzy. Zapytałem: „Tęskni Pan za rodziną?”. On na to: „Nie mam nikogo”. Pytam zatem: „Skąd te łzy?”. Odpowiedział: „Ja tu jestem 23 lata i pierwszy człowiek z wolnego świata podał mi rękę”.

Druga Msza św. była dla internowanych. Oni byli przetrzymywani w dawnych pomieszczeniach filii obozu Gross-Rosen. Wiedziałem, że na podwórku wystarczy wykopać półmetrowy dół, by natrafić na ludzkie kości. Internowani spali na tych samych siennikach co więźniowie hitlerowscy, w pomieszczeniach były szczury. Poprosiłem wtedy o spotkanie z dyrektorem. To był mężczyzna ok. czterdziestki w randze kapitana. Mówię: „Panie kapitanie, jutro będę u wojewody i złożę wniosek, by zlikwidować oddział internowania w Kamiennej Górze, bo to jest filia Gross-Rosen. Jak to? Idziecie śladami Hitlera?”. On mówi: „To nie jest prawda”. Ja na to: „Ma pan łopatę, to pójdziemy na podwórko i pokopiemy. Tam będą kości ludzkie”. Musiał o tym wiedzieć. Nie chciał iść. Powiedziałem mu: „Mnie nie uwierzą, ale pana o to zapytają. Niech pan im powie prawdę. Pan przecież jest Polakiem. Niech pan pamięta o swojej mamie i o tym, jak pana wychowała”. Nic nie odpowiedział. Po jakimś czasie byłem w obozie dla internowanych w Nysie, a dyrektor mówi: „Mam dla księdza dobrą wiadomość. Obóz w Kamiennej Górze został zlikwidowany. Część więźniów wypuścili”. Zapytałem wówczas dyrektora, czy czegoś nie potrzebują. On złożył ręce i powiedział: „Kartofli, bo my czwarty miesiąc jemy tylko kaszę. Ja boję się, że wybuchnie bunt”.

Tam też przeżyłem niezwykłe doświadczenie, które uświadomiło mi, jaką mieliśmy młodzież. Pytam się więźniów: „Jesteście wszyscy?”. Oni: „Nie ma dwóch. Są w szpitalu. Starszy ze względu na problemy z sercem, a młodszy odciął sobie palec, bo chciał siebie doświadczyć, czy wytrzyma, gdy będzie torturowany przez UB”. Odwiedziłem ich w szpitalu. Życzyłem zdrowia, ale na młodego nakrzyczałem, że się okaleczył. Jaka 30 lat temu była młodzież? On chciał sprawdzić samego siebie!

Rozmawiając o stanie wojennym, trudno nie wspomnieć o słynnych 80 milionach, które do rezydencji przywieźli Józef Pinior i Stanisław Huskowski. Czy to prawda, że leżały za kotarą w korytarzu?

– O tym, że „Solidarność” ma taki fundusz i że trzyma te pieniądze w banku, nie wiedziałem. Nie uprzedzono mnie także wcześniej o zamiarach przechowywania ich w rezydencji. Gdy już przywieźli całą sumę, miałem świadomość, że w rezydencji są podsłuchy. Gestem pokazałem tylko, że nie można nic mówić, bo jesteśmy nagrywani. Natychmiast powiedziałem: „Ale ładne gruszki przywieźliście. Z jakiego to sadu?”. Zapytałem tylko później, czy to nie są pieniądze zdobyte w sposób nielegalny, czy nie pochodzą z rabunku. Poprosiłem o dowód wypłaty. Pokazali czek. Co mogłem zrobić? Mogłem powiedzieć: zabierajcie to, bo ja się boję, albo że jestem obserwowany, ale wówczas naraziłbym ich. Zaryzykowałem. Cudza własność pobudza do roztropności. Kiedy przychodzili rozmaici działacze z prośbą o pieniądze, nigdy nie dawałem „na słowo honoru”. Musieli mieć pisemne polecenie od władz „Solidarności”. A rzeczywiście przez całą noc do południa dnia następnego 80 mln. leżało w korytarzu. Trzeba było znaleźć jakieś schowki.

Skąd zatem wzięły się dolary?

– Złotówka zaczęła słabnąć. Nie mogłem powiedzieć nawet bardzo zaufanym ekonomistom, że otrzymałem takie pieniądze na przechowanie. Mówiłem wtedy, że kuria ma pewną kwotę i co mam zrobić w związku z coraz słabszym kursem złotego. Oni powiedzieli: „Wymienić na dolary”. Ponieważ to była wówczas sprawa kryminalna, trzeba to było robić bardzo ostrożnie. Przy Bożej pomocy udało nam się.

Zaryzykowałem   Archiwum GN W 2008 r. prezydent Lech Kaczyński w uznaniu zasług kard. H. Gulbinowicza odznaczył go Orderem Orła Białego Nie miał ksiądz kardynał żadnych nieprzyjemności w związku z tymi pieniędzmi?

– Z różnych stron docierały informacje, że SB ma „spiritus wąchalitatis” i ukierunkowało się na moją osobę. Wtedy przyjąłem depozyt od związku na 10 mln zł, potwierdzając to swoim podpisem. Dałem im kwit, który został złożony w kasie „Solidarności”. Tam musiała być jakaś „wtyczka”, bo sfotografowano kwit depozytu. Zostałem wezwany do UB. Ponieważ jednak tych spraw było sporo: internowani, wyroki, więzienie, powiedziałem, że nie będę stale chodził do nich. Spotykaliśmy się raz w kurii, raz w urzędzie. Wypadło na spotkanie w kurii. Wówczas zastępca szefa UB zapytał: „Czy ksiądz arcybiskup wie coś o 80 mln?”. Odpowiedziałem: „Wiem, że zostały zgodnie z przepisami prawa państwowego podjęte z banku przez właścicieli”. „Tylko tyle?” – zapytał. „Tylko tyle” – odpowiedziałem. Oficer drążył dalej: „A gdzie się one przechowują?”. Odpowiedziałem, że nie wiem i najlepiej pytać tych, którzy je podjęli. On na to: „Niech sobie ksiądz przypomni”. Ja mówię: „Nie mam sobie co przypominać”. Wtedy pokazał mi fotokopię kwitu. „A to?” – spytał. Ja mówię: „Proszę pana, umie pan czytać?”. „Zdaje się, że umiem” – odrzekł. „To widzi Pan, że tam jest napisane: »depozyt«, to znaczy dzisiaj się dało, a jutro już te pieniądze można zabrać. Owszem, to jest mój podpis, ale dziś już tych pieniędzy nie mam”. Po pewnym czasie przyszła do mnie wiadomość, że spotkały go nieprzyjemności, bo miał szczupaka w sieci i wypuścił.

Jednak doświadczył ksiądz kardynał ataków ze strony SB. Mówię tu o podpaleniu samochodu w Złotoryi czy o planowanym zamachu na życie eminencji.

– IPN napisał, że donosiło na mnie 40 szpiegów. Sprawa podpalenia samochodu w 1984 r. jest powszechnie znana. Ciekawe, że protokół spisywali wówczas dwaj milicjanci w cywilu, których rozpoznałem rok później podczas telewizyjnej relacji z procesu morderców ks. Jerzego Popiełuszki. Byli to kpt. Grzegorz Piotrowski i por. Leszek Pękala. Natomiast trzeba być ostrożnym w rozgłaszaniu informacji o planowanym zamachu. Chodziły głosy, że był jakiś traktorzysta, który miał spowodować wypadek, taranując mój samochód. On podobno w ostatniej chwili powiedział: „Niewinnego człowieka nie będę zabijał”. Ile w tym jest prawdy? Ile ludzkiej fantazji? Tego nie wiem.

Eminencja widział już film o 80 mln. Czy on oddaje rzetelnie prawdę o tamtych czasach?

– Oddaje prawidłowo sytuację „Solidarności” na Dolnym Śląsku, natomiast nie oddaje stanu wojennego in extenso. Nic tam nie ma o roli Kościoła, poza dwoma scenami: przywiezienia pieniędzy do rezydencji i mojej rozmowy z J. Piniorem o wymianie złotówek na dolary. Przecież w klasztorach, na plebaniach, w rezydencji ukrywało się wielu działaczy związku. Jeśli w filmie chodzi o pokazanie czterech bohaterów związanych z akcją, to to się udało.

Wspominając tamten czas, przenieśmy się, księże kardynale, do współczesności. kiedy trudniej było głosić ewangelię – 30 lat temu czy dziś?

– Pan Jezus powiedział: „Na tej ziemi zawsze ucisk mieć będziecie”. W tamtych czasach był wyraźny podział na „oni” i „my”, ale w środkach masowego przekazu nie było tak wielu słów ubliżających Kościołowi albo ludziom Kościoła. Co oni myśleli, to jest inna sprawa. Z czasem wyłoniły się pisma, takie jak „Nie” czy „Fakty i Mity”, ale żeby w Sejmie pojawiła się partia wroga Kościołowi, to znaczy wroga Polsce, żeby usiłowano zdeptać tradycję tworzoną przez naród i Kościół w naszej ojczyźnie, tego nie było. Dlatego uważam, że sytuacja obecna jest gorsza i najważniejszym zadaniem, jakie stoi przed Kościołem, jest troska o to, by w rodzinie było miejsce dla Pana Boga. To miejsce muszą uformować ojciec i matka. Jeśli dzieci nie widzą rodziców modlących się i przystępujących do sakramentów, skąd mają brać przykład?

Miliony na prawdę

Karol Białkowski

Zaryzykowałem   Kamila Miśkiewicz/ GN Pani Elżbieta stoi przed wejściem głównym do wrocławskiego oddziału NBP. Poranek 3 grudnia 1981 r. Trzech mężczyzn wchodzi do budynku Narodowego Banku Polskiego we Wrocławiu po 80 mln zł w gotówce. Nie zdawali sobie sprawy, że jedna mała dyplomatka i reklamówka to za mało, aby pomieścić tak wiele banknotów.

Historia, która zainspirowała Waldemara Krzystka do stworzenia filmu o brawurowej akcji młodych członków dolnośląskiej „Solidarności”, to fakt. Fabuła filmu jest jednak zabarwiona nutką fikcji, co sprawia, że ogląda się go wręcz z otwartymi ustami. Pani Elżbieta Szymkowiak była ówczesnym skarbnikiem NBP i wypłacała tytułowe 80 milionów. Czytelnikom GN opowiada o kuluarach tego wydarzenia.

Bankowa rutyna

– Na początku grudnia nikt się nie spodziewał, że za kilka dni zostanie wprowadzony stan wojenny – wspomina wydarzenia sprzed 30 lat. Sytuacja była jednak coraz bardziej napięta i „coś” wisiało w powietrzu. Może członkowie „Solidarności” przeczuwali zbliżające się niebezpieczeństwo i dlatego podjęli się ratowania związkowych pieniędzy.

– Cała akcja była, wbrew powszechnemu przekonaniu, zupełnie legalna. Dopełnione zostały wszelkie formalności dotyczące wypłaty gotówki – opowiada E. Szymkowiak. Dzień przed podjęciem pieniędzy petenci zgłosili się do dyrektora NBP Jerzego Aulicha, prosząc o przygotowanie odpowiedniej sumy. Jako przedstawiciele organizacji społecznej nie musieli tłumaczyć się, po co wypłacają tak duże środki. Dyrektor wydał odpowiednie dyspozycje i następnego ranka wszystko było przygotowane.

Do przekazania pieniędzy doszło w odrębnym pomieszczeniu, a dokładnie w bankowej... szatni. – Za matowymi drzwiami był duży stół, na którym ułożyłyśmy pieniądze. Tworzyły sporych rozmiarów „ścianę”. Wraz z drugą skarbniczką, Czesławą Bielanik, sprawdziłyśmy dowód osobisty Józefa Piniora, bo na niego był wystawiony czek – opowiada uczestniczka tamtego zdarzenia. Po wypełnieniu formalności pojawił się duży problem, bo mężczyźni nie mieli gdzie spakować tak ogromnej ilości banknotów. Jak opowiada pani Elżbieta, do przyniesionej przez nich aktówki i reklamówki zmieściła się co najwyżej 1/30 tego, co leżało na stole. Bank pożyczył im więc dwie duże walizki, w których mogli przetransportować pieniądze. – Nie miałyśmy pojęcia, że tak wielka suma będzie przewożona maluchem, a nie zabezpieczonym konwojem – dodaje.

Rozdmuchana afera

O sprawie wypłacenia przez dolnośląską „Solidarność” 80 milionów było cicho przez ponad miesiąc. Dopiero na początku 1982 r. przypomniano sobie o kontach, które poszczególne komórki związkowe miały w bankach. Zaczęto sprawdzanie i zabezpieczanie zgromadzonych na nich środków. – Do banku przyszli przedstawiciele SB i poprosili o stan konta związku i historię rachunku. Wtedy wypłata pieniędzy wyszła na jaw – opowiada E. Szymkowiak. Rozpoczęły się przesłuchania pracowników placówki. Każdy z „zamieszanych” był wzywany indywidualnie na posterunek. Tam zabierano dowód osobisty i kierowano do małego pokoju. – To było 11 lub 12 stycznia. Wtedy byłam młodą mężatką. Było to dla mnie przerażające, bo nie wiedziałam, czy stamtąd wrócę.

Świecąc w oczy ostrym światłem, wypytywali o moje relacje z członkami „Solidarności” – wspomina. Przesłuchanie trwało do późnych godzin nocnych. Pani Elżbieta zaznacza, że nie proponowano jej żadnej współpracy. Funkcjonariusze kazali jej tylko podpisać protokół zeznań i zwolnili do domu. Największe konsekwencje wyciągnięto wobec dyrektora placówki. – Mimo że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, został zwolniony za niedopełnienie obowiązku i niepowiadomienie o transakcji SB. Ostatecznie przypłacił całą sytuację zawałem serca i zmarł – dodaje.