Kto czeka na księdza?

Andrzej Capiga, Marta Wojnarowska; GN 01/2012 Sandomierz

publikacja 07.01.2012 20:46

– Dawniej się zdarzało, że dzieci były straszone księdzem, ze strachu wchodziły nawet pod łóżka, zamykały się w łazience. Teraz, na szczęście, tego się już nie spotyka – mówi ks. Franciszek Grela.

Kto czeka na księdza? Andrzej Capiga/ GN Przed kolędą – wspólne zdjęcie obok szopki.

Tradycja kolędowania sięga daleko w przeszłość. Już we wczesnośredniowiecznych kościelnych dokumentach natrafiamy na jego ślady w okresie świąt Bożego Narodzenia. Mało kto jednak wie, że do tych bożonarodzeniowych odwiedzin parafian kapłan jest zobowiązany na mocy Kodeksu prawa kanonicznego! Czytamy w nim między innymi: „Proboszcz winien nawiedzać rodziny, uczestnicząc w troskach wiernych, zwłaszcza niepokojach i smutku oraz umacniając ich w Panu, jak również – jeśli w czymś nie domagają – roztropnie ich korygować” (kan. 529 par. l KPK).

Wielka radość
Duszpasterska wizyta kapłana, zwana popularnie kolędą, jest dziś dla katolika czymś normalnym. Z reguły rozpoczyna się ona tuż po Nowym Roku, czasami, jeżeli parafia jest duża, zaraz po Bożym Narodzeniu. Ksiądz Jan Kozioł, obecnie kapłan emeryt w parafii św. Floriana w Stalowej Woli, z wielką radością wspomina czas dzieciństwa w małej miejscowości Bieździedza koło Jasła. Doskonale pamięta wizyty księży w rodzinnym domu.

– Wcześniej chodził organista z opłatkami. Potem nasłuchiwaliśmy, kiedy proboszcz ogłosi z ambony czas kolędy. Rodzice pilnowali, by dom był odpowiednio przygotowany, a dzieci czysto ubrane. Ostrzegali nas, byśmy się nie zająknęli, gdy będziemy odpowiadać na pytania z katechizmu. W dzień kolędy na stole nakrytym obrusem stała woda święcona, leżały Pismo Święte, katechizm, zeszyty do religii i krzyż – wspomina ks. Jan Kozioł. – Gdy słyszeliśmy dzwonek, oznaczało to, że ksiądz jest w pobliżu. Najpierw zjawiali się ministranci, ubrani w komeżki. Wybierano ich spośród tych najbardziej gorliwych. Śpiewali kolędy. Rodzice witali księdza w drzwiach. Była wspólna modlitwa i rozmowa. A ponieważ był to okres wojny, przeważały tematy patriotyczne, w tym i Katyń. Rodzice wręczali też ofiarę, najczęściej pieniądze. Niektórzy wierni zanosili na plebanię produkty żywnościowe, na przykład wyroby po świniobiciu.

Ks. Jan bardzo dobrze pamięta również swoją pierwszą kolędę już jako kapłan. A było to w 1958 roku, w parafii w Białobrzegach k. Łańcuta. Proboszczem był tam partyzant, kapelan Armii Krajowej ks. Józef Pelc. – Nie denerwowałem się w ogóle. Odczuwałem wielką radość z mojej pierwszej duszpasterskiej wizyty. Później zdarzały mi się też sytuacje, bardziej w mieście niż na wsi, że nie zostałem wpuszczony do domu. Było mi przykro, ale szanowałem decyzje gospodarzy – mówi. W swojej długoletniej duszpasterskiej posłudze ks. Jan Kozioł wiele razy gościł także u Świadków Jehowy, z którymi dyskutował na temat Pisma Świętego, ale – jak przyznaje z uśmiechem – nie udało mu się ich przekonać. Za najbardziej nietypową wizytę uznaje tę w jednej ze stalowowolskich pijackich melin. Sąsiedzi odradzali odwiedziny, straszyli, że to awanturnicy i alkoholicy, którzy rzucają przekleństwami. Jednak się zdecydował. – Lokatorzy mieszkania leżeli pijani na podłodze. Na stole stały jeszcze wódka i kieliszki. Proponowali, abyśmy się razem napili. Gdy zdecydowanie odmówiłem, zaczęli straszyć. Postawiłem się jednak twardo. Przyrzekłem, że się za nich pomodlę i spokojnie wyszedłem – wspomina ks. Jan.

Pamiętna wizyta
Ks. Franciszek Grela, proboszcz parafii św. Józefa w Nisku, swoją pierwszą duszpasterską kolędę odbył w 1971 roku w Piaskach k. Lublina. – Pamiętam, że moją wizytę poprzedzał tzw. przewodnik. Był to jeden z mieszkańców, który bardzo dobrze znał parafię. Nie błądziłem więc. Parafia była duża, domostwa porozrzucane, a najdalsza miejscowość oddalona była nawet o 11 kilometrów. Obecność przewodnika miała też swoje ujemne strony, gdyż zarówno kapłan, jak i wierni byli jego obecnością trochę skrępowani. Ponadto był on potem źródłem plotek – wspomina ks. Franciszek. Jego zdaniem, dawniej, szczególnie w małych środowiskach, ludzie byli pod dużą presją, by księdza przyjąć, bo tak wypadało, bo inni to robili. Odmowa traktowana była nawet jako towarzyska sensacja. Teraz ma ona mniejsze znaczenie. Gościnność zależy od miejscowości – w jednych ksiądz jest traktowany jako mile oczekiwany gość, ludzie witają go przed domem, nie wyobrażają sobie, aby nie przyszedł, podwożą saniami do odległych domostw. Gdzie indziej jednak nawet po całym dniu wizyty nikt nie zaproponuje nawet herbaty. – Dawniej zdarzały się przypadki, że dzieci były straszone księdzem, ze strachu wchodziły nawet pod łóżka, zamykały się w łazience. Teraz tego się nie spotyka – mówi proboszcz niżańskiej parafii.

Ksiądz Franciszek w swojej posłudze nawiedzał różne środowiska – spotykał się z chorymi w szpitalach, z osadzonymi w areszcie więźniami, ale najbardziej zapamiętał, będąc jeszcze na parafii w Lubartowie, mężczyznę, który chciał odebrać sobie życie i głośno o tym mówił. – Odwiedziłem go. Przeprowadziliśmy dłuższą rozmowę i namówiłem go na spowiedź. W wyznaczonym dniu i godzinie siedziałem w konfesjonale, ale nie przyszedł. Nie zrezygnowałem jednak, nie wyszedłem z konfesjonału – wspomina ks. Franciszek. – I dobrze, bo owym człowiekiem targały silne emocje i rozterki, przyszedł bardzo spóźniony. Dziękował, że czekałem. Po spowiedzi poczuł wielką ulgę. Porzucił samobójcze myśli. Z wdzięczności namalował mi obraz. Bez kolędy na pewno nie ośmieliłby się nawiedzić kościoła i skorzystać z sakramentu pokuty. W tym roku kolęda rozpoczęła się w parafii św. Józefa w Nisku 2 stycznia. Czeka na nią około 1,5 tys. rodzin. Szczegółowy jej plan kapłani zamieścili w parafialnym kwartalniku „Dokąd idziesz?”.

Wspólna kolęda
Życie i rozsądne podejście dyktują czasem swoje rozwiązania. Tak stało się kilkanaście lat temu w parafii pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Tarnobrzegu. – Ponieważ osiedla Serbinów i Piastów wchodzące w skład parafii rozrastały się, trudno było w czasie przewidzianym na wizyty duszpasterskie odwiedzić wszystkie rodziny – wyjaśnia proboszcz ks. prał. Michał Józefczyk. – Żeby nie dochodziło do sytuacji, że ksiądz wpadnie na dwie, trzy minuty, postanowiliśmy odwiedzać wiernych w ich domach co drugi rok, w pozostałe lata zaś spotykamy się na wspólnej kolędzie w kościele. W wyznaczone dni parafianie z poszczególnych bloków, domów uczestniczą w specjalnej Mszy św. sprawowanej przez proboszcza w ich intencji, po której w Sali parafialnej jest czas na wspólne życzenia, łamanie się opłatkiem. – Jeszcze kilka lat temu spotkaniom towarzyszyły programy artystyczne, głównie jasełka, śpiewy kolęd – mówi ks. Józefczyk. – Ale zaczęły pojawiać się głosy, że to trwa zbyt długo. Zrezygnowaliśmy więc z tej części i obecnie, oprócz składania życzeń, omawiamy najpilniejsze i najistotniejsze sprawy parafii.

Ten rodzaj kolędy wpisuje się również w rozpoczętą przed 16 laty budowę „Nowego Oblicza Parafii”, której jednym z założeń jest tworzenie bliskich więzi sąsiedzkich i międzyludzkich. – Służą temu również wspólne spotkania mieszkańców danej klatki w bloku – wyjaśnia ks. prałat. Po odwiedzeniu przez kapłana wszystkich mieszkań, sąsiedzi gromadzą się w jednym z domów lub na klatce schodowej, by wspólnie z księdzem pomodlić się w intencji żyjących i zmarłych mieszkańców oraz by złożyć sobie życzenia. Często spotkania te przeradzają się we wspólne kolędowanie przy cieście i herbacie. Inicjatorami ich są tzw. posłańcy dobroci, stanowiący swego rodzaju łącznik pomiędzy plebanią a parafianami.

Czas na rozmowę
– By kolęda miała sens, czyli by był czas na rozmowę, przybliżenie problemów, nie wystarczy kilka minut – zauważa pani Maria z Tarnobrzega. – Kilka lat temu odwiedził nas ksiądz, który dosłownie był 4 minuty. Pomodlił się, poświęcił pokój i poszedł. To dość niepoważne potraktowanie gospodarzy. Człowiek czeka, czasami nawet kilka godzin, by przyjąć księdza, a ten wpada i wypada. Znajomy kapłan, który był wikariuszem parafii w Bieszczadach, opowiadał, że tam w ciągu jednego dnia w planach mieli do odwiedzenia zaledwie kilka domów. Jeżeli chcemy wzajemnie poznać swoje problemy, kłopoty, ale i radości, potrzebujemy na to więcej niż 5 minut. Dlatego podoba mi się pomysł, wprowadzany w różnych parafiach, odbywania wizyt co 2 czy nawet 3 lata, bo wówczas ksiądz ma czas na rozmowy i nie musi się spieszyć.