Nasze kłótnie to burze z piorunami

Agnieszka Gieroba; GN 14/2012 Lublin

publikacja 11.04.2012 07:00

W domu musi być stół, najlepiej duży. Może przy nim usiąść cała rodzina. Wtedy wszyscy zaczynają się lepiej rozumieć.

Nasze kłótnie to burze z piorunami Agnieszka Gieroba/ GN Wiola i Łukasz Stafińscy powierzyli swoją rodzinę Jezusowi.

Łukasz jako młody chłopak nosił dredy. Nosił je jeszcze wtedy, gdy poznał Wiolę i gdy spodziewali się trzeciego dziecka. Śpiewał w zespole rockowym, grał na gitarze i był z tego dumny. Taki chłopak z gitarą się wyróżniał, dziewczynom się podobał i chodził z zadartym nosem. – Tak, tak. Uważałem się za lepszego od innych i patrzyłem z góry. Nie ma co czarować, pycha była u mnie dobrze rozwinięta – mówi sam o sobie. – Przy tym byłem bardzo pobożny. W mojej rodzinie nikt pobożny nie był, poza babcią. Rodzice do kościoła nie chodzili, więc kiedy ja szedłem najpierw jako dzieciak z babcią na Msze czy nabożeństwa, a potem już jako nastolatek sam, byłem przekonany, że na tym właśnie polega chrześcijaństwo – na praktykach i byciu człowiekiem z zasadami. O sobie samym myślałem, że jestem fajny i wierzący. Z czasem Pan Bóg odkrywał przede mną, że byłem człowiekiem, który pogardzał innymi, myślącym schematami. Wiola jest drobna, z błyskiem w oku. Wychowywała się w rodzinie wierzącej, jednak kiedy skończyła kilkanaście lat, widząc w swoim otoczeniu rozdźwięk między religią a życiem, obraziła się na Kościół i zaczęła próbować świata. – Szalałam. Imprezy, głupie pomysły, znajomi. Myślałam, że im więcej doświadczę, tym bardziej będę szczęśliwa. Zamiast szczęścia rosło jednak we mnie rozczarowanie i zmęczenie życiem – wspomina.

Świr albo prawdziwie wierzący

Włócząc się po mieście, poznała Łukasza. Zwrócił jej uwagę nie dredami – takich znała wielu – ale tym, że znajomym ciągle opowiadał o Panu Bogu, nawet na imprezach, kiedy normalni ludzie gadają o głupotach. Mówił z takim zapałem, że dziewczyna pomyślała, że albo to świr, albo że to, co mówi, musi być prawdą. – W moim sercu otworzyła się wtedy jakaś szczelina, którą Pan Bóg wykorzystał, by upomnieć się o mnie – mówi Wiola. Szybko z Łukaszem zostali parą. Ona postanowiła sprawdzić, czy to wszystko, co Łukasz opowiada o Panu Bogu, jest prawdą. Poszła na katechezy do wspólnoty neokatechumenalnej. Po ich wysłuchaniu czuła, jakby mogła głębiej oddychać. Chrześcijaństwo odkryło przed nią nowe możliwości. – Jednak codzienne życie wciąż pozostawiało wiele do życzenia. Wiedzieliśmy, że chcemy żyć blisko Pana Boga, ale nie mieliśmy światła na różne sprawy, które – jak uważaliśmy – do Pana Boga nie należą. Jedną z nich była czystość przed ślubem. Nie rozumieliśmy jej wartości, no i nasza pierwsza córka urodziła się 6 miesięcy po ślubie – mówią małżonkowie.

To był hardcore

– Nie możemy cofnąć czasu, ale doświadczyliśmy, że w mocy Bożej jest wyprowadzić człowieka z każdego upadku. Wystarczy się do Niego zwrócić. Wołaliśmy: „Ratuj!”. Chcieliśmy być razem, ale nie mieliśmy pracy, mieszkania, nie wiedzieliśmy, jak damy sobie radę – opowiadają. Praca dla Łukasza się znalazła. Nie była to jakaś superoferta, ale pozwalała przeżyć. Mieszkali na stancjach – w pierwszym roku małżeństwa były to cztery różne miejsca. Potem dowiedzieli się od kogoś, że na Czubach jest mieszkanie do wynajęcia. Umówili się z właścicielką. – Przyszliśmy my młodzi: ja miałem 24 lata, byłem świeżo po studiach, nosiłem dredy, Wiola miała 22 lata i wyglądała bardzo młodziutko. Przyszło też inne małżeństwo, stateczne, starsze. Myśleliśmy, że nie mamy szans na wynajęcie tego mieszkania. Właścicielka zadzwoniła jednak właśnie do nas, że możemy się wprowadzić. W naszej sytuacji to był jasny znak od Pana Boga, że jeśli w każdej dziedzinie życia mu zaufamy, On się o nas zatroszczy – podkreśla Łukasz. Zaczęło się wspólne życie. – To dopiero był hardcore! Każde z nas ma mocny charakter i każde zawsze uważa, że racja leży po jego stronie. Starły się nasze wyobrażenia o małżeństwie i rodzinie. Bywało ostro. Kłótnie, krzyki, pretensje. Na szczęście byliśmy już wtedy we wspólnocie neokatechumenalnej i chcieliśmy tym razem naprawdę opierać nasze życie na Panu Bogu. Wiedzieliśmy, dzięki doświadczeniu wspólnoty, że nawet po największej awanturze Chrystus daje siłę, żeby się pogodzić. Tak jest do dziś. Jesteśmy małżeństwem od 10 lat i dalej często się kłócimy i to kłócimy się porządnie. Nie jakieś tam ciche fukania jedno na drugie, ale u nas często rozpętuje się burza z piorunami. Zawsze jednak się godzimy i przepraszamy – zapewniają małżonkowie.

Otwarci na życie

Po narodzinach najstarszej Zuzi nie minęły dwa lata, kiedy na świat przyszła Maja. Po niej była Róża, a następni Beniamin i najmłodszy, kilkumiesięczny Bruno. Poród Zuzi trwał 11 godzin i nie przyniósł rezultatu. Zdecydowano się więc na cesarskie cięcie. W związku z tym wszystkie kolejne dzieci rodziły się także za pomocą cesarki. – Kiedy zaszłam w ciążę czwarty raz, coraz częściej nasze rodziny okazywały nam dezaprobatę. Lekarze także mówili o wielkim ryzyku, ze śmiercią włącznie. Piąta, niedawna ciąża, zdaniem świata medycznego nie powinna się nam zdarzyć. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mogę umrzeć, że mój organizm może nie wytrzymać piątego cesarskiego cięcia. Myślałam wtedy: „Boże, to nie tylko nasze dzieci, to też Twoje dzieci, więc zaopiekuj się nimi wszystkimi”. Bruno urodził się jako silny chłopak, ja szybko wróciłam do zdrowia. Mamy więc piątkę dzieci, choć świat mówi dziś, że to nieroztropne i niepotrzebne. My jednak zaufaliśmy Panu Bogu, nie światu – mówi Wiola.

Jazda po bandzie

– Przyzwyczaiłem się do ciągłego bałaganu, który robią nasze dzieci, do nieustannych pytań, próśb o coś, płaczu, prób wymuszania na nas jakichś spraw. Kiedyś wydawało mi się, że nie jestem zdolny żyć w taki sposób. Myliłem się – mówi Łukasz. – Każde z naszych dzieci jest wyjątkowe i niepowtarzalne, każde kochamy ze wszystkich sił, ale każde potrafi nas tak wyprowadzić z równowagi, że chyba tylko dzięki Duchowi Świętemu, który czuwa nad nami, nie dochodzi czasami do jakichś rękoczynów. Granice naszej wytrzymałości są nieustannie testowane i bez Boga z pewnością dawno stoczylibyśmy się w patologię – mówi Wiola. – Najważniejszym meblem w domu jest stół. To przy nim wszyscy gromadzą się na posiłku. Człowiek musi coś zjeść i nie da się od tego wykręcić obowiązkami czy brakiem czasu. Przy stole więc najłatwiej się spotkać, porozmawiać, pośmiać i dogadać. Chodzi nie tylko o wymianę informacji, ale o budowanie relacji między nami.  zauważyliśmy, że stół spełnia jeszcze jedną pożyteczną rolę: nie ma w rodzinie niejadków. Nasza najstarsza córka Zuzia była wielką marudą przy jedzeniu i nakarmić ją było trudno. Biegałam za nią z łyżką zupy po domu, a ona i tak się wykręcała. Odkąd kupiliśmy stół i zaczęliśmy jeść razem, problem się skończył – mówi Wiola.

Lepsza niż lokata

Na pytanie, co w wychowaniu dzieci jest najważniejsze, odpowiadają: przekazać im wiarę. – Jak nauczymy ich zaufania Panu Bogu, ich życie będzie szczęśliwe. To ważniejsze niż trzecie filary, książeczki oszczędnościowe. Nasze życie jest tego świadectwem. Pracuje tylko Łukasz, więc nasze finanse są bardzo skromne. Nie zawsze też Łukasz miał pracę, ale nigdy niczego nam nie brakło. Pan Bóg o wszystko zadbał, nawet gdy nie było kasy na jedzenie, nie byliśmy nigdy głodni – mówi Wiola. Od początku Wielkiego Postu cała rodzina czeka na święta Zmartwychwstania. Pascha to niepowtarzalna noc w roku. – Dzieciaki nie mogą się jej doczekać i mimo całonocnej liturgii nigdy nie są senne. Realność Zmartwychwstania udziela się tak bardzo, że nikt nie myśli o śnie. W tym roku podczas czuwania paschalnego będziemy chrzcić naszego najmłodszego syna, radość więc będzie podwójna. Poza tym w naszym życiu doświadczyliśmy mocy płynącej ze Zmartwychwstania Jezusa. To On, który pokonał śmierć, wyprowadza nas z najtrudniejszych sytuacji – mówią Wiola i Łukasz.