Cztery siostry

Agata Puścikowska

GN 46/2012 |

publikacja 15.11.2012 00:15

Pierwsza siostra doskonale umie karmić rybki. Druga już jest na swoim i dobrze gotuje. Trzecia ściga się tak szybko, że zdobywa złote medale. Czwarta dogląda wszystkich pozostałych. Taki rodzinny biznes.

 Rodzina  Karasiów z Jastrzębi:  – U nas wszystkie dziewczyny  są tak samo kochane Agata Puścikowska Rodzina Karasiów z Jastrzębi: – U nas wszystkie dziewczyny są tak samo kochane

Wioska Jastrzębia, kilkanaście kilometrów od Radomia. Deszcz pada, szaro i ponuro na zewnątrz. Wewnątrz w dwupokojowym mieszkanku (z windą!) rodzinne kolory pluszaków, kredek, dziecięcych obrazków, śmiechy i chichy, nawet i kłótnie. Domowe dyskusje o wszystkim i o niczym. Ciepło i dobrze. Wszystkim.

Marta, od której wszystko się zaczęło

Po Martę codziennie rano przyjeżdża specjalny bus. I zabiera ją do szkoły. W szkole jest dobrze. Można się nauczyć, jak podlewać kwiatki, jak się rybki karmi. Marta bardzo to lubi. Potem, wczesnym popołudniem, wraca do domu, obiad je, z siostrami się bawi. Pluszakami. Marta w papierach ma wpisane, że już trzydziestka na karku. Ale co tam papiery i biurokracja. Tak naprawdę to Marta ma lat pięć. Przytula się jak dziecko i mówi jak dziecko: ładnie, prosto i prawdę. I wszystko rozumie: że siostry ma fajne i że rodzice ją bardzo kochają. A to przecież w życiu najważniejsze. I od Marty to się właściwie wszystko zaczęło. Gdy się urodziła, lekarze rozłożyli ręce i napisali tylko: poważny uraz okołoporodowy. Wtedy to jednak inne były czasy i się nie diagnozowało tak szczegółowo jak teraz. Marta nie rozwijała się jak koleżanki. Nie gaworzyła, nie nauczyła się szybko i sprawnie robić „papa”. Jej matka, Maria, musiała mieć wiele sił, by powolutku, powolutku, w innym rytmie Martę uczyć tego, co innym dzieciakom przychodzi bez wysiłku. A samozaparcie było Marcie potrzebne. Bo biologiczny ojciec Marty szybko poszedł w siną dal.

Po co zdrowemu chłopu chore dziecko? Więc Maria z Martą, same jedne na świecie, musiały jakoś sobie radzić i koniec z końcem wiązać. Maria zresztą, kobieta konkretna i zaradna, poddawać się nie zamierzała. Marta to był zawsze jej wielki skarb. I chroniła ten skarb najlepiej, jak potrafiła: całą matczyną czułością i umiejętnościami z zawodu. Bo jest dyplomowaną pielęgniarką. – Same byłyśmy. I zdane na siebie. Radziłyśmy sobie, bo życie to nie jest bajka. Nie wolno się poddawać. Ale samotność nam czasem doskwierała… – opowiada pani Maria. Po kilku latach poznała Krzysztofa. Dobry człowiek. Cichy, pracowity. Pobrali się, a Krzysztof pokochał Martę, jak własną. Maria i Krzysztof Karasiowie żyli spokojnie, szczęśliwie. Chociaż czegoś (kogoś) im brakowało… – Wiedziałam, że Marta rodzeństwo mieć powinna, zresztą my bardzo tego pragnęliśmy.

Jednak lata mijały, a rodzina nam się nie powiększała – wspomina Maria. A Krzysztof dodaje: – A ja wiedziałem: dziecko biologiczne czy nie, zdrowe czy chore to przecież dziecko! Takie do kochania, opieki, takie, którego oboje pragnęliśmy. Więc pojawiła się w ich domu Asia. Kilkuletnia dziewczynka, która pochodziła z domu, w którym zamiast miłości wódę się rozlewało. Litrami. Dziewczynka więc, wraz z miłością i radością, do domu Karasiów przyniosła też FAS. Fachowo: poważny zespół chorobowy, który dopada dzieci po prenatalnym życiu wśród procentów. Niby nie do życia takie FAS-owe dziecko. A jednak… Marta miała siostrę. Karasiowie mieli drugą córkę. Dobrze im było. Asia, dziś prawie 23-letnia, nie mieszka już z Karasiami. Poszła na swoje. Wykształciła się, kucharką jest. A chociaż FAS-owe dzieci często nie potrafią poradzić sobie w dorosłości, wśród ludzi, Asia – jakby na przekór statystykom i teoretycznym mądrościom – radzi sobie poprawnie, pracowicie i wśród społeczeństwa.

Anka: siostra trzecia, zwana pomocową

Tak po prawdzie Anka miała być chłopakiem. Bo Krzysztof tak bardzo pragnął syna: żeby w piłę pograć, a przynajmniej mecz w telewizji pooglądać razem. I tak sobie zamarzył Krzysztof z Marią: niech to będzie chłopak, ale niech będzie miał zespół Downa. Bo takie dzieci to mało kto chce. A są przecież i kochane, i wyjątkowe, i wspaniałe. I oni takiego synka kochać będą. Więc zwrócili się Karasiowie do specjalnego ośrodka o wydanie specjalnie wyjątkowego i w przyszłości podwójnie kochanego chłopca. Pani z ośrodka, pedagog chyba jakaś czy inna wykształcona, popatrzyła na Karasiów i wysyczała: „A co, wy biznes na tych chorych dzieciach chcecie robić czy co?”. A Karasiową zagotowało. – No może my po prostu nienormalni jesteśmy, że zamiast dopominać się o dzieci piękne, zdrowe i z ilorazem inteligencji 150, chcemy po prostu wychowywać… dobrych ludzi?! Do tej pory, a minęło tyle lat, jak sobie przypomnę tę urzędniczkę, to mnie ściska w dołku – Maria Karaś krzywi się smutnawo i szybko odwraca oczy. Bo twarde kobiety, jak ona, nie płaczą.

– A co mnie w tym najbardziej zabolało? Pani urzędnik to powinna być mądra kobieta i chcieć dla dzieci jak najlepiej. A okazała się… – Karasiowa nie kończy, bo akurat do pokoju wpada Anka. A przy dzieciach o pewnych sprawach głośno się przecież nie mówi. – Laska, idziesz muzyki posłuchać? – Anka, zgrabna i smukła, gibie się w dwie strony w rytmie jakiegoś disco czy innego techno. W drugim pokoju trwa bal na jedną parę: na Ankę i Natalkę (siostrę czwartą, o której na końcu). – Zaraz, zaraz – najpierw skończymy rozmowę – matka Maria musi jakiś porządek trzymać. Inaczej to z trójką szalonych córek bałagan i rozgardiasz. – Co z tego, że moja Marta jak dziecko, Anka z zespołem, a Natalka na wózku? Mają i obowiązki, i zasady muszą być mądre w rodzinie. Ja wychowuję mądre, odpowiedzialne kobietki, a nie rozpuszczone dzieciaki. Choć czasem, jak się zaczną kłócić, to uspokoić nie można. Wiadomo, jak w każdym domu.

Ale wracam do chłopca, którego Karasiowie koniecznie chcieli przyjąć. Otóż chłopca z zespołem Downa na stanie akurat nie było. Była za to maleńka Anka. Maleńka, bo nie dość, że niecałe trzy latka, to jeszcze nieco ponad 60 cm miała. Nie chodziła, nie za bardzo się uśmiechała. Nie gadała nic. No bieda z nędzą. W dodatku z tyłu, na karku, miała taki wielki wór tłuszczu. Jadła i leżała, więc się uzbierało… – Wzięliśmy ją od razu: jak nie ma syna, to będzie kolejna córka – wspomina Krzysztof. – Przecież gdybyśmy oczekiwali na biologiczne dziecko, też by się nie dało wybrać płci – śmieje się. Anka jest… kapitalna. To chyba najlepsze określenie. Iskra i piorunek w jednym. Pełno jej wszędzie. Ale ta jej obecność, prócz ciepła i radości, wnosi też całkiem sporo pomocy. Anka potrafi wszystko, do pracy się garnie sama. Aż dziw. Pięknie naczynia pozmywa, pokój ogarnie, siostrom czas zorganizuje (albo też i się pokłóci).

Jak się czasem Marta od góry do dołu wysmaruje czekoladą, to Anka sama bierze ją za rękę, do łazienki prowadzi. I delikatnie, a skutecznie myje. Anka jest drobna, sprawna. – Bo też biega, jeździ na specjalnym rowerze, zdrowo je – mówi pani Maria. – Dziewczyny z zespołem Downa w jej wieku często już mają dużą nadwagę. A Ania zgrabna i wiotka. Bo pewnie postać ZD u niej jakaś łagodniejsza… – A właśnie nie – śmieje się Maria. – W papierach ma wpisane, że upośledzona znacznie. Ale Ania jest właśnie przykładem, jak może kapitalnie wyrosnąć dziecko z ZD. Gdy jest mocno kochane.

I w końcu Natalia: mistrzyni

Urodziła się z rozszczepem kręgosłupa i wodogłowiem prawie dziesięć lat temu. Taki blond aniołek, z błękitnymi oczami. Tyle że bez czucia od pasa w dół. I do regularnego, co trzy godziny, cewnikowania. Jej biologiczna matka nie potrafiła zająć się córką. Wódka była ważniejsza. Po dwóch latach skrajnie wyczerpaną Natalkę, z cewnikiem wrośniętym w maleńkie ciałko, zabrali do domu dziecka prowadzonego przez radomską Caritas. – Cudna dziewczynka, taka kochana, miła – wspomina dyrektor radomskiej Caritas ks. Grzegorz Wójcik. – Staramy się znajdować dobre domy dla wszystkich naszych wychowanków. Ale Natalka, z tymi niebieskimi oczkami, na wózku, jakoś nam szczególnie leżała na sercu. Chcieliśmy zrobić wszystko, by trafiła do wspaniałej rodziny. Rozpoczęły się poszukiwania. Przez ośrodek adopcyjny, przez media nawet. Natalka wystąpiła w programie telewizyjnym, żeby cała Polska wiedziała, jaki skarb jest do wzięcia. Rozdzwoniły się telefony. Jedna rodzina przyjechała, druga. Trzecia i czwarta to nawet dziewczynkę do domu (na próbę) wzięły.

A jeszcze kolejne na ferie zabrały. Kolejne (prawie) mamusie zmieniały się Natalce jak w kalejdoskopie. Po prostu po kilku dniach, zwykle po pierwszej lewatywie (trzeba co trzy dni), potencjalne nowe rodziny ze spuszczonymi głowami odwoziły ją z powrotem. „Przerosło nas to. Nie damy rady. Dzieci biologiczne małej nie chcą…” – tłumaczyli się. Tłumaczących się rodzin było łącznie dziewięć. W tym samym czasie Krzysztof pojechał na jakieś kursy do PCPR. Robili wtedy „papiery” na tzw. specjalistyczną rodzinę zastępczą. Dla chorych dzieci. Powiedzieli Krzysztofowi, że jest Natalka do wzięcia. Że nie chodzi, że na wózku jeździ. I że jej nikt nie chce. Jeden szybki telefon do żony: – Mała Natalka jest do wzięcia. Ma rozszczep kręgosłupa, trzeba ją cewnikować co trzy godziny, lewatywę robić co trzy dni. Mała choruje często, bo słaba. Weźmy ją! Weźmy! Weźmy!

Pojechali do domu dziecka. Czteroletnia Natalka siedziała na podłodze. Podszedł do niej Krzysztof. A ona bez słowa wyciągnęła do niego ręce. I tak już zostali. Potem zabrali ją do domu. Ktoś ze znajomych załatwił, żeby do balkonu w ich mieszkanku przyczepić windę: no bo jak dziecko z wodogłowiem trząść po schodach w tę i z powrotem? Niektórzy sąsiedzi zaczęli więc szeptać: „Ale się Karasiowie dorobili na tych chorych dzieciakach! Nawet windę mają!”. Inni nie szeptali, ale oficjalnie warczeli: „Wam to się powodzi”. – No krzyczałam i płakałam, ale co zrobisz z głupimi ludźmi? Mówię im: „To weźcie Natalkę do siebie. Razem z windą”. Jakoś nie chcieli… Dziś Natalka jeździ wyścigowo na wózku. W klubie sportowym w Radomiu ćwiczy. Są poważne plany, żeby na paraolimpiadę do Brazylii za cztery lata pojechała. Bo te medale złote, co je już zdobyła w Polsce, trudno zliczyć.

Nie ma co narzekać

– Natalka trafiła najlepiej, jak tylko mogła – cieszy się ks. Grzegorz. – Rodzinie Karasiów to Nobla trzeba dać za serce, zaradność. Żyją bardzo skromnie, a nigdy sami nie poproszą o pomoc. Jeśli już to dla córek. Tak się stało, gdy trzeba było Natalce kupić pionizator – specjalistyczny przyrząd do przytrzymywania bezwładnego ciałka w odpowiedniej pozycji. Jego zakup refundowany jest tylko w części. Tak było, gdy zamiast ciężkiego (refundowanego) wózka inwalidzkiego Karasiowie chcieli kupić córce leciutki i zręczny wózek do wyścigów. Taki, którym można pomykać jak wiatr, i taki, którym można jeździć w miarę swobodnie po pięćdziesięciometrowym mieszkanku. Pomogli dobrzy ludzie, pomogła Caritas.

Pieniądze (łącznie prawie 30 tys. zł) się znalazły. Teraz też potrzebny jest specjalny przyrząd – taka szyna, która pozwoliłaby Natalce samodzielnie się podciągać i jeździć wprost do łazienki, do wanny. Bo Natalka waży już niemało. A ważyć będzie więcej. – Trudno. Jak się nie uda zebrać pieniędzy, to też damy radę. Teraz ją pojedynczo dźwigamy. Ale jak będzie większa, to wspólnie z mężem będziemy podnosić. Nie ma co narzekać. – Tak, Karasiowie się nie poddają – śmieje się ks. Grzegorz. – Ale tak naprawdę to im samochód jest potrzebny. Jakikolwiek.

Bo ciągle jeżdżą z dziewczynkami do lekarzy do miasta, na zajęcia do Radomia, tłuką się autobusami. A nawet na wycieczkę do lasu nie mogą się wybrać. Pani Maria ma prawo jazdy… – Ja to mówię, że są biedniejsi od nas – macha ręką pani Maria. – Koniec z końcem wiążemy. Pieniędzy, które dostajemy na dziewczynki – Anię i Natalkę, na ich utrzymanie, leki i jedzenie, cewniki i pieluchy, na styk, ale starcza. A jako specjalistyczna rodzina zastępcza bierzemy z mężem pensję: łącznie 1700 zł na miesiąc. Mąż dodatkowo pracować nie może poza domem: takie przepisy. Więc gdy jakiś wydatek niespodziewany się trafi, to od rodziny się pożyczy i potem powoli spłaci. Najważniejsze, że dzieci nie chorują, radość dają i kochane są. Nie ma co narzekać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.