Ręce widzą za mnie

Barbara Gruszka-Zych

GN 51/2012 |

publikacja 20.12.2012 00:15

Zostaliśmy stworzeni na obraz Boga, czyli jesteśmy Jego portretami – mówi albertynka s. Lidia Pawełczak, która namalowała setki portretów.

Ręce widzą  za mnie henryk przondziono

Od kilkunastu lat ledwie dostrzega na nich cokolwiek. Cierpi na zwyrodnienie siatkówki. – Czy trzeba zacząć nie widzieć, żeby zobaczyć Boga? – pyta. Można dotknąć Boga? – zastanawiam się. – Bóg jest człowiekiem – uśmiecha się siostra. – Każda kobieta marzy, żeby przytulić się do pięknego, kochanego mężczyzny. – Jezus to piękny mężczyzna, który został okaleczony, sponiewierany, umęczony. Na obrazie „Ecce Homo” brata Alberta Chmielowskiego widać takiego Boga. Ludzie, którymi zajmujemy się w domu opieki prowadzonym przez nasze zgromadzenie w Krakowie, są samotni, starzy, biedni. To oni prowokują do pytania: „Czy masz odwagę mnie dotknąć w tej postaci, w jakiej teraz jestem?”.

I dopowiadają: „Byłem piękny i będę piękny”. Podczas beatyfikacji i kanonizacji brata Alberta s. Lidia namalowała dziesiątki kopii „Ecce Homo”. Wiszą w wielu kościołach. – To chwila, kiedy Piłat, wskazując na Jezusa, mówi do tłumów „Oto Człowiek”, a Chrystus stoi prawie w ciemności, trzeba podejść bardzo blisko, żeby zobaczyć twarz – opowiada. Teraz sama prawie dotyka oczyma swoich płócien i kartek, kiedy pracuje. Wśród szkiców z pierwszego etapu życia w zakonie, z których przygotowuje wystawę, jest kilka przedstawiających dłonie. – Dłonie też są portretem – mówi. – Jeśli się czegoś nie wyraża słowami, pomagają ręce. Na jednej z kartek widać ręce zakonnicy złożone po skończonym dniu. – To zgoda na to, co jest – objaśnia. – A siostra się godzi? – pytam. – Każdego dnia od nowa – odpowiada. – Kiedy rzeźbię w glinie, to ręce za mnie widzą. Wzrok jest wysubtelnionym zmysłem dotyku. Góra, na której Abraham miał złożyć ofiarę z Izaaka, w tłumaczeniu nazywa się „Bóg widzi”. To, że Bóg wszystko widzi i Jego wzrok jest dobry, daje mi nadzieję.

Twarz jak ryngraf

Zanim wstąpiła do albertynek, studiowała w Toruniu na Wydziale Sztuk Pięknych pod kierunkiem prof. Andrzeja Wojciechowskiego. Tata nie żył, mama spodziewała się, że córka, najmłodsza z piątki dzieci, będzie się nią opiekować na starość. Ale ona na trzecim roku podjęła decyzję, że idzie do albertynek. To przyszło nagle, nie była blisko Kościoła. Chodziła na Mszę w niedzielę dla świętego spokoju. Któregoś dnia sama zajrzała do Pisma Świętego. – Wtedy spotkałam się ze wzrokiem Boga, który jest światłem – mówi. – Naruszyłam normy panujące w moim środowisku. To było dla nich „stracone życie”. Dużo pomógł jej przykład samego brata Alberta. Rzucił pędzel, żeby służyć krakowskim bezdomnym.

– Stracił wtedy swoją pozycję społeczną, status materialny, przyjaciół, dobre imię – wylicza. – „Sztuka nie Bóg, nie można jej duszy poświęcić” – zapisał gdzieś. Kiedy młoda pisarka Pia Górska spytała, jak się rozliczy przed Bogiem z talentów, odparł: „Gdybym miał dwie dusze, tobym jedną poświęcił ubogim, a drugą sztuce, ale mam jedną, muszę wybrać, co ważniejsze”. Pamięta, że kiedy pojechała do domu generalnego w Krakowie, gdzie teraz wróciła po latach, siedząca na furcie stareńka s. Serafia Przydrożna zapytała ją: „A ty dziecko ile masz latek?”. „24” – odpowiedziała zgodnie z prawdą. W zakonie dobrze szyła i gotowała. Kiedyś jednak ktoś zobaczył, jak w czasie wolnym szkicuje. Jej prace się spodobały i tak malowanie wróciło. Kreśliła rysunki sióstr podczas ćwiczeń duchowych, czytania, rekreacji, konferencji, a nawet adoracji. – Szkice ich postaci to było tworzenie więzi między nami – uważa.

– Ta siostra bardzo długo leżała w chorobie, była dobrym modelem – pokazuje. – Tu s. Kamila nad robótką, w tej chwili najważniejszą na świecie. Siostra Loretta, rozświetlona modlitwą. Jeszcze inna – prawie zrośnięta z klęcznikiem. Opiekując się chorymi w domu opieki, starała się ich uwiecznić. – Ta pani już nie żyje, całe życie przesiedziała przy oknie – pamięta. – Ten pan podpiera swoją głowę, jakby podtrzymywał cały świat. Czasem jedno uczucie tworzy ludzką twarz – pewność siebie, afirmacja życia, napięcie, smutek. Robiła też autoportrety. – Namalować autoportret to powiedzieć coś o sobie do samego siebie – zamyśla się. – Twarz albertynki okolona welonem ma kształt ryngrafu. Ryngraf to tabliczka przynoszona jako wotum przed cudowne obrazy. Welon albertynek dość szczelnie okrywa głowę. Ma ukryć to, co nie jest tak ważne w relacji z Bogiem. Niektórzy uważają siebie za pięknych, a takimi nie są. Inni są piękni, a wcale się tak nie czują. Kiedy wchodzę w relację z Bogiem, to On widzi mnie w prawdzie. To się poznaje sercem.

Rysowanie człowieka

– Świat mniszek dla jednych jest atrakcyjny, dla innych gorszący – opowiada. – Niektórzy narzekają, że za dużo się modlimy, odcinamy od świata. Pytają, czemu to służy? Temu, by pielęgnować zamyślenie nad wartościami wyższymi, wznosić myśli do Boga – mówię im. Życie duchowe przeżywa się w ciele. W zakonie ciało podlega ascezie, po to, żebyśmy mogły skoncentrować się na rzeczach wyższych, na tym, co tworzy prawdziwy obraz człowieka. To świadoma rezygnacja. Wystarczą nam rzeczy podstawowe – ubranie, pożywienie, dbanie o zdrowie. Sama radość przeżywana w ciele to za mało. Potrzeba czegoś więcej. Płeć nieowocująca duchowym ojcostwem czy macierzyństwem nie ma sensu. Na początek jej lat zakonnych przypadł czas beatyfikacji brata Alberta. Projektowała okładki książek o nim, znaczki okolicznościowe, plakaty, a przede wszystkim wykonywała kopie obrazu Leona Wyczółkowskiego, przedstawiającego brata Alberta przytulającego dziecko, i „Ecce Homo”. Sama zaproponowała, że namaluje obraz kanonizacyjny założyciela.

Miał być duży format – 3,90 m na 2,60 m. Pracowała, godzinami stojąc na drabinie. Przedtem robiła dziesiątki szkiców jego fragmentów. Dłonie, w których biedak trzyma czapkę, plecy bezdomnego w płaszczu. – Rysowałam człowieka na różne sposoby – mówi. Dziś obraz znajduje się w kaplicy domu zakonnego albertynek w Igołomi koło Krakowa, rodzinnym miejscu brata Alberta. Dwa tygodnie przed kanonizacją zaczęła gorzej widzieć na prawe oko. W Rzymie okulista dał jej krople i tabletki. Po powrocie, w klinice w Poznaniu, usłyszała, że to odwarstwienie i dziura w siatkówce. Poddała się kilku zabiegom, ale bez efektu. – Teraz drugim okiem, ze słabą, zwyrodniałą siatkówką, widzę zdeformowany i zamglony obraz, i to tylko z bardzo bliska – opowiada. Na szczęście degeneracja siatkówki jakby zatrzymała się na tym etapie. Kiedy siostra szybkim krokiem prowadzi mnie korytarzami do swej pracowni w krakowskim domu generalnym, czasem nie zapala światła, bo zna drogę, ale ja nic nie widzę. – Przez krzyż Jezus pokazuje nam, kim jesteśmy – opowiada, gdy siadamy przed jej bardzo radosnym w kolorystyce płótnem ze Świętą Rodziną. – Krzyż nie wyklucza radości życia. Ale radość bez krzyża jest niepełna. Krzyż to dobra nowina o cierpieniu. Z naszych bólów Jezus zrobił nową wartość – obietnicę nieba. Wszyscy są dla Niego jedyni. Nie można się rozpraszać myśleniem, że stoimy przed Nim w tłumie.

Krzesło jak zaproszenie

W 1996 r. przyznano jej rentę z powodu pierwszej grupy inwalidztwa. Mimo to stara się żyć normalnie. Przez cztery lata kierowała wspólnotą w Niegosławiu w Puszczy Noteckiej. Siostry opiekowały się obłożnie chorymi, pomagały wiejskim rodzinom, zajmowały się młodzieżą. Potem była Opalenica, a właściwie Śrem, gdzie pracowała jako wolontariuszka w zakładzie psychiatrycznym i była zakrystianką w kościele przy zakładzie. Po operacjach okulistycznych zakazano jej malowania. Przez 9 lat nie wzięła pędzla i ołówka. Dopiero tam wróciła do szkicowania chorych. Prowadziła zajęcia rehabilitacyjne z cierpiącymi, którzy nie mieli pojęcia o czytaniu i pisaniu, a co dopiero o sztuce. Uczyła ich rzeźbić w glinie, malować obrazy, witraże.

– Ta sztuka ich leczyła – uważa. Piec do wypalania wyrobów ceramicznych z Opalenicy przywiozła do Krakowa i teraz tu prowadzi zajęcia z chętnymi. – Te przenosiny w ciągu tylu lat życia zakonnego to ćwiczenia w umieraniu – mówi. – Może łatwiej będzie odchodzić, kiedy żegnało się z niejedną ziemią. Pomogły jej wyjazdy do Ośrodka dla Ociemniałych w Laskach. Zadał je za pokutę ksiądz na spowiedzi. Nowo poznani ludzie nauczyli ją, że życie niewidzącego jest trudne, ale nie mniej piękne. – Spotkałam tam ociemniałych chodzących godnie, z podniesioną głową, jakby widzieli więcej niż to, co mają pod nogami – opowiada. Kiedyś czytała dużo Mertona. W „Obłoku niewiedzy” pisał, że Boga spotyka się w ciemności. – Droga do poznania siebie wiedzie przez konflikty z bliskimi, walkę z własnymi wadami, grzechy, przez wszystko, co mówi o rozchwianej harmonii z samym sobą i bliźnimi – głośno rozmyśla.

– Jeśli idę z tym do Boga i chcę moje cierpienie poznawać w świetle krzyża, to choć trwa to czasem latami, poznam jego sens. Co jakiś czas zamawiają u niej Drogę Krzyżową. W Opalenicy robiła trzy, rok po roku. – Wtedy nie sposób nie myśleć o męce Chrystusa – mówi. – Dlaczego wciąż się tak miotamy? Obok Jezusa na krzyżu miotało się dwóch łotrów. Lepiej zostać tym dobrym. Codziennie prowadzi zajęcia z ceramiki i maluje. Bez względu na samopoczucie narzuca sobie dyscyplinę. – Nie trzeba oczekiwać od innych tego, żeby dali ci to, co byś chciała przeżyć. To, co byś chciała przeżyć, daj innym, a tak naprawdę dasz sobie samej – uważa. – Musisz zobaczyć, co w sobie masz, a wtedy nie będziesz szukać u innych akceptacji. Oczekiwania płynące z głodu miłości, docenienia frustrują nas, jeśli nimi żyjemy. Więcej szczęścia jest w dawaniu niż braniu. Ewangelia jest prosta, ale trudna w realizacji. Dlatego trzeba prosić o wiarę, żeby było nam łatwiej. Razem oglądamy rysunki, które siostra wybiera na swoją wystawę. Na jednym z nich widać puste krzesło przy stole, gdzie siedzą zakonnice. Jak zaproszenie, żeby się do nich przysiąść.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.