Polska na Syberii

Tomasz Rożek

GN 01/2013 |

publikacja 03.01.2013 00:15

– Męża mam z polsko-litewskiej rodziny. Znaczy stąd – powiedziała mi czystą polszczyzną Ludmiła Wieżentas. „Stąd” znaczy z Wierszyny, polskiej wsi położonej ponad 100 km od Irkucka na Syberii.

 Ależ tu pięknie – to pierwsze wrażenie po przyjeździe do Wierszyny. Kolejne to: ależ tu zimno. Czy takie same wrażenie mieli ci, którzy przybyli tutaj w 1910 roku? Jakub Szymczuk Ależ tu pięknie – to pierwsze wrażenie po przyjeździe do Wierszyny. Kolejne to: ależ tu zimno. Czy takie same wrażenie mieli ci, którzy przybyli tutaj w 1910 roku?

W połowie grudnia do Wierszyny łatwo dojechać. Droga jest zamarznięta. Całe szczęście, że w tym roku, choć zimno (temperatury w nocy spadały poniżej minus 40 stopni Celsjusza), śniegu jest niewiele. Spod kilkunastocentymetrowej warstwy puchu gdzieniegdzie wystają kępy traw. Pożywienie dla pasących się krów. Krowy i konie na pastwiskach mimo 30-stopniowego mrozu to na Syberii widok dość powszechny. A wracając do drogi. Przez kilka miesięcy w roku jest zamarznięta, przez dwa, góra trzy miesiące – sucha. Ale gdy pada, wieś jest praktycznie odcięta od świata. 15-kilometrowy odcinek drogi przypomina wtedy grzęzawisko. Droga jest jedna, bo za Wierszyną już tylko tajga. Nie da się objechać feralnego odcinka. – Kiedyś przyjechał do Wierszyny turysta na motorze. Ostatnich kilka kilometrów szedł piechotą. Nie potrafił sobie poradzić z naszym błotem – śmieje się o. Karol Lipiński OMI, emerytowany proboszcz maleńkiego kościółka w Wierszynie i zapalony rowerzysta (właśnie wrócił z wycieczki rowerowej po Ziemi Świętej). Przed obchodami 100-lecia założenia wsi, w 2010 r., gdy do Wierszyny miał przylecieć marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, władze obwodu irkuckiego drogę utwardziły. Wystarczyło do pierwszego deszczu.

Jedni do Ameryki, inni na Syberię

– Wierszyna to jedyna wieś na Syberii, gdzie widziałem malowane płoty i studnie z żurawiami – mówi brat Paweł Kabelis SVD, człowiek, który nie tylko Syberię zjechał na motorze wzdłuż i wszerz. – Ludzie stąd tego nie znają – dodaje. Co to znaczy „stąd”? Dla przyjezdnych znaczy „z Rosji”. Dla mieszkańców Wierszyny znaczy „z Polski”. W 1910 r., skuszonych obietnicami carskich urzędników, do Wierszyny przyjechało kilkadziesiąt polskich rodzin z terenów Małopolski i Zagłębia. To nie byli zesłańcy. To byli koloniści, ludzie, którzy szukali lepszego miejsca na ziemi. Jedni w tamtych czasach jechali za chlebem do Ameryki, inni na Syberię. Decyzja tych ostatnich wcale nie była pozbawiona sensu. W ramach reformy premiera cara Mikołaja II Piotra Stałypina wszyscy obywatele carskiej Rosji, którzy zdecydowali się na osiedlenie na Syberii, mieli otrzymać 7-hektarowe pole. Nie ponosili kosztów podróży dla siebie, swoich rodzin i dobytku, który ze sobą brali. Rząd każdemu wypłacał także niewielką kwotę na zagospodarowanie i udzielał korzystnych pożyczek na budowę gospodarstwa.

Pierwsza duża grupa Polaków, po prawie miesięcznej podróży, przybyła do Irkucka pod koniec lata 1910 roku. Nie chcieli zamieszkać w już istniejącej miejscowości. Dostali więc pozwolenie na założenie swojej. I tak jesienią 1910 r., wśród łagodnych wzgórz, powstała Wierszyna. Działki okazały się jednak zalesione. Najpierw trzeba było je wykarczować. Pierwsza, sroga syberyjska zima przyszła, gdy Polacy nie mieli jeszcze domów. Nie zdążyli ich zbudować. Czy wiedzieli, jakie tutaj panują warunki? Ci, którzy przetrwali kilkudziesięciostopniowe mrozy w ziemiankach, zawdzięczali życie plemionom buriackim zamieszkującym tajgę. Niebawem do Wierszyny przyjechało jeszcze kilkanaście polskich rodzin. Był rok 1911 i Wierszyna zaczynała się rozwijać. Dzięki carskim pożyczkom powstawały kuźnie, młyny i tartaki. W kolejnych miesiącach wybudowano kościół i szkołę. Choć zima była sroga, ziemia była i dalej jest bardzo urodzajna. Tajga oferowała nieograniczone ilości dzikiej zwierzyny, a tutejsze rzeki były pełne ryb. No i drewno. Ile kto chciał. Do dzisiaj w Wierszynie trudno dopatrzyć się choć jednej murowanej budowli (ja się nie dopatrzyłem). Drewniane płoty, drewniane budynki gospodarskie i domy. Z pięknymi, wycinanymi i kolorowymi gzymsami i okiennicami.

Ziemia wymarzona zniknęła

Ludzie zaczęli się adaptować. Dobre relacje z lokalnymi plemionami pozwoliły wymienić doświadczenia z hodowli zwierząt i uprawy roli. To podobno Polacy pokazali Buriatom ziemniaki. Buriaci nauczyli ich, jak hodować w mroźnych warunkach zwierzęta. Rozwijająca się i bogacąca osada byłaby może dla Polaków ziemią wymarzoną, gdyby nie rewolucja bolszewicka. Przyszła nieco później niż w dużych ośrodkach Związku Radzieckiego. Wtedy, gdy ci najbardziej pracowici i przedsiębiorczy stali już na nogach. Bolszewicy zabrali ziemię, którą osadnicy dostali zaledwie kilka lat wcześniej, i utworzyli kołchoz. Odebrali młyny, kuźnie i tartaki, a ich właścicieli zamknęli w więzieniach i obozach. Pożyczek zaciągniętych za czasów carskich jednak nie umorzyli. Przez kilka pierwszych lat po kolektywizacji można było wracać do Polski, ale na własny koszt. Na to nikogo nie było stać, bo szalejąca inflacja spowodowała, że odkładanymi pieniędzmi można było najwyżej palić w piecu. Tylko jedna rodzina zdecydowała się na powrót. Do rodzinnych stron jednak nie dojechała. Po koniec lat 30. XX wieku przyszły nowe represje. Znowu zaczęto prześladować „rozkułaczonych” chłopów. Z „centralnego rozdzielnika” przyszedł też rozkaz, by zlikwidować 30 mieszkańców wsi. To nie byli spiskowcy, ta liczba nie wynikała z jakiegoś śledztwa. Na szczytach władzy sowieckiej zdecydowano po prostu, że w każdym okręgu – w ramach czystki – należy rozstrzelać konkretną liczbę ludzi. Wrogów ludu. W liczącej kilkuset mieszkańców Wierszynie padło na 30. – Tych ludzi aresztowano i wywożono. Dzisiaj wiemy, że niektórych rozstrzeliwano od razu, inni długo jeszcze siedzieli w więzieniach. Z tych, których wtedy zabrano, nie wrócił nikt – mówi Galina Janaszek, szefowa Domu Polskiego w Wierszynie. Wtedy powrót do Polski był już niemożliwy. Zabronione było nawet mówienie po polsku. – Z każdej rodziny kogoś zastrzelili. U mnie w dalszej rodzinie w więzieniu w latach 20. XX w. zmarł ojciec siódemki dzieci, a potem, pod koniec lat 30. rozstrzelano – jako element niepewny – jego żonę, która pod nieobecność męża prowadziła gospodarstwo i opiekowała się dziećmi – opowiada Galina Janaszek. – Sierotami zajęła się rodzina.

Jak oni tu (prze)żyli?

Ziemię, za którą Polacy przyjechali na Syberię, oddano dopiero po rozpadzie ZSRR. I też nie bez problemów. Trzeba było się o nią sądzić. Dzisiaj niektórzy ją uprawiają, inni dzierżawią. Największym właścicielem jest były dyrektor kołchozu. Rosjanin. O mały włos nie przejął całego majątku. Zwarta postawa mieszkańców mu to uniemożliwiła. Władze zwróciły też maleńki drewniany kościółek. Przez lata był zapleczem domu kołchoźnika. Ocalał dzięki sprytowi mieszkańców. Pierwszą po zmianach politycznych Mszę św. odprawiono tutaj w 1990 r. Ostatni ksiądz był w Wierszynie w 1929 r. 60 lat przerwy! Zwyczaje świąteczne, kolędy i modlitwy nie zniknęły, choć, jak przyznaje o. Karol Lipiński, sporo jest do zrobienia. Wierszyna to wieś bez kanalizacji i bez bieżącej wody. Na syberyjskich wsiach to nic dziwnego. W mroźną grudniową noc (nigdzie wcześniej na północnej półkuli nie widziałem tak wyraźnie Drogi Mlecznej) wyciągam wiadra wody ze studni ojca Karola. On jako jeden z nielicznych ma hydrofor i wodę doprowadzoną do domu. Ale przez ostatnich kilka tygodni był w Ziemi Świętej i cała instalacja zamarzła. Prawie 40-stopniowy mróz. Rękawice przymarzają do mokrego sznura. Jak ci ludzie wtedy żyli – zastanawiam się. Przecież tutaj zima trwa prawie pół roku! Rozłożona szeroko w dolinie rzeki Idy Wierszyna przypomina wsie w polskich Beskidach. Nie tylko z wyglądu. Ludzie żyją tutaj głównie z lasu. Często pracując na lewo. – Po co mają pracować legalnie za 10 tys. rubli (równowartość tysiąca zł), skoro w lesie tyle mogą zarobić w tydzień – pyta retorycznie Ludmiła Wieżentas. Pani Ludmiła jest jedyną mieszkanką Wierszyny, która po skończeniu studiów w Polsce wróciła na Syberię. Dzisiaj uczy w miejscowej szkole języka polskiego. Ma trójkę dzieci. Córkę, która uczy się w Irkucku, i dwóch synów Jana i Władysława. Mają 13 i 14 lat i pięknie mówią po polsku. Uważają się za Polaków, choć ze sobą rozmawiają po rosyjsku. W Polsce byli, ale nie chcieliby wracać nad Wisłę. Podoba im się u nas jedno. Że jest czysto. W Wierszynie mieszka dzisiaj około 500 osób. W przeważającej części to mówiący po polsku Polacy. Przez kilka pokoleń przekazywali sobie nie tylko mowę, ale także zwyczaje. Stąd malowane płoty i żurawie przy studniach. Najpierw żenili się między sobą, potem przyjmowali do rodzin polskich zesłańców politycznych i ich potomków. Zakładanie rodzin z Rosjanami to nawet dzisiaj rzadkość. Gdy pytam najstarszych mieszkańców Wierszyny, czy chcieliby wracać do Polski, dziwią się. – Po co? – pytają. – Jeżeli nasi przodkowie nie wrócili, to i my nie powinniśmy. Poza tym my jesteśmy u siebie – mówią. No właśnie. U siebie. Czyli w Polsce. Choć na Syberii.

 Tekst powstał dzięki pomocy Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.