Ratunku!

Marcin Jakimowicz

GN 26/2013 |

publikacja 27.06.2013 00:15

O śmierci, poziomkach i życiu tryskającym w martwym punkcie z Urszulą Melą rozmawia Marcin Jakimowicz.

Urszula Mela – psycholog, terapeuta. Mieszka w Malborku roman koszowski /GN Urszula Mela – psycholog, terapeuta. Mieszka w Malborku

Marcin Jakimowicz: Przez kilka lat bałem się do Ciebie przyjechać.

Urszula Mela: Dlaczego?

Bo zapamiętałem opowieść Twojego syna Jaśka Meli: „Kiedy miałem siedem lat, spłonął nasz dom w Malborku. Staliśmy i patrzyliśmy, jak tracimy wszystko. Rok później utopił się mój młodszy brat, Piotruś. Gdy miałem 13 lat, w wypadku straciłem rękę i nogę”. Jakie pytanie zadać osobie tak przeczołganej przez życie?

A dziś już się nie boisz?

Nie. Janek na spotkaniach opowiada: „Jestem dumny z mamy. Potrafi cieszyć się życiem. Gdy wracam do Malborka, rzuca: – Zobacz, jakie nam poziomki wyrosły!”. Czy w czasie tego przeorania cierpieniem ludzie nie bali się do Ciebie podchodzić?

Bali się. Niektórzy sąsiedzi omijali mnie nawet na ulicy. Jak trędowatą. Patrzyli na mnie jak na kupkę nieszczęścia. Ale naprawdę nie wydaje mi się, bym była jakaś wyjątkowa. Ja nie wierzę w łatwe życie. Rozglądam się po moich znajomych i widzę same zagmatwane życiorysy.

Tyle że gdy takich ludzi zagadniesz: „Jak leci?”, odpowiedzą z przyklejonymi uśmiechami: „OK”, „Fajnie”. Ty nie mogłaś tak odpowiedzieć…

Nie mogłam. Teraz łatwiej mi o tym mówić. Patrzę wstecz i jestem Bogu wdzięczna za to, co się wydarzyło.

Wdzięczna? Jesteś w stanie powiedzieć: „Dziękuję za to, że spłonęło mi mieszkanie”?

Akurat za to najłatwiej jest podziękować. Straciliśmy wszystko oprócz samochodu. Łącznie ze sporą kasą, którą mąż miał zainwestować w firmę. I monitorami, które przywiózł z Niemiec. Wcześniej, dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia, zaliczyliśmy totalną klęskę finansową. Musieliśmy zapłacić jakieś gigantyczne pieniądze. Pamiętam, że mama pocieszała mnie: „Nic gorszego już cię nie spotka”. W styczniu spalił się dom. „No, chyba egzamin mam już zaliczony” – pomyślałam. W sierpniu utopił się Piotruś.

Jaka była pierwsza reakcja? Krzyk?

Otępienie. Absolutne zamknięcie się w sobie. Myśli o fatum krążącym nad rodziną. Zastanawiałam się, co robię nie tak.

„Dlaczego się na nas uwziąłeś”?

Nie, nie tak. Moje liczne urazowe historie prowokowały raczej pytanie: „Co znowu zawaliłam? Co zepsułam?”. Oskarżałam siebie, nie Boga. Pytałam: „Za co kara?”. Widocznie mi się należało. Osuwałam się w taką stronę... To myślenie nie wzięło się znikąd. Mój tata pił, mama strasznie z tego powodu cierpiała, więc jako dziecko miałam jasno sprecyzowane zadanie życiowe: „Mieć same piątki i pierwsze miejsce na olimpiadach” (gdy miałam drugie, tata był bardzo zraniony). Pamiętam dwa obrazy dzieciństwa: albo się uczę, albo latam nad biurkiem zanurzona w marzeniach. Czytałam kiedyś artykuł: „Jak wychować terapeutę?”. Trzeba mu urządzić niezbyt szczęśliwe dzieciństwo i dać taką rolę, by nie mógł niczego zrobić, a jedynie patrzeć.

To miałaś edukację gratis...

Pierwszorzędną. W takiej sytuacji rodzą się w tobie setki pytań: dlaczego tak jest? Nie da się inaczej? Można coś zmienić? Początkowo poszłam na handel zagraniczny (ukłon w stronę tatusia), ale potem zbuntowałam się. Skończyłam psychologię. Pracuję jako terapeuta.

Pożar, plajta finansowa – o tym można po latach spokojnie opowiedzieć. A nawet – jak mówisz „podziękować”. Ale za śmierć dziecka?

Było strasznie. Przez miesiąc bolało mnie serce. Fizycznie. Było ściśnięte z bólu. Koszmar. Pierwsza reakcja? Klasyczny szok. 9-letni Jasiek przybiegł i powiedział: Piotrusia NIE MA. Zapamiętałam te słowa. Jak to „nie ma”? Nie rozumiałam. Co ty mówisz? Tak było przez długi, długi czas. Odcięłam logiczne rozumowanie. Jak to „Piotrusia nie ma”?

Czas leczy rany?

Leczy. Pod warunkiem, że otrzymujesz lekarstwo. Dla mnie takim lekarstwem jest Pan Bóg. On opatruje moje rany.

A gdybym powiedział Ci o tym kilkanaście lat temu?

Popatrzyłabym na ciebie otępiałym, niczego nie rozumiejącym wzrokiem. Wychowałam się w ateistycznej rodzinie. Chrzest przyjęłam jako 22-latka. Zajmowałam się czytaniem książek. Pożerałam je. I Pana Boga poznałam właśnie przez lekturę. Wyczytałam o Nim w pismach Jana od Krzyża i innych świętych księgach. Gdy połknęłam te wszystkie książki, miałam poczucie, że jedyne, co mi pozostaje, to zamknąć się klasztorze. Byłam znakomicie teoretycznie przygotowana. Nie czułam się jedynie na to gotowa. Eufemistycznie mówiąc, pojawił się dysonans: głowa w chmurach, a odwłok się ciągnie po ziemi. Za cholerę nie poderwiesz się do lotu. (śmiech) Zdanie Jaśka „Piotrusia nie ma” spowodowało, że wszystko się rozsypało. Pękła cała ta intelektualna przybudówka. Byłam przerażona tym, że wszystko, w co wierzyłam, okazało się ułudą. A wydawało mi się, że wierzyłam. Naprawdę „wydawało mi się”. Pojawiły się setki pytań: A może nie ma żadnego życia wiecznego? Może go po prostu nie ma? To było przerażające. Od czasu Pierwszej Komunii Jaśka modliliśmy się wieczorami całą rodziną. To on nas „zmusił”. Przychodził ze szkoły i zamęczał pytaniami: „A dlaczego my się nie modlimy wieczorem?”. Co miałam powiedzieć? „Synu, bo nam się po prostu nie chce”? (śmiech) Zaczęliśmy się modlić. I po śmierci Piotrusia zauważyłam, że najtrudniejszą rzeczą pod słońcem jest wypowiedzenie słów: „Bądź wola Twoja”.

Zgoda na kolejne zawirowania, stłamszenie?

Już wiedziałam, czym pachnie cierpienie! I bałam się, że wypowiadając te słowa, przygotowuję się na kolejną dawkę wrażeń. Nie mam dziś do siebie o to pretensji. Referuję, jak było… To nie jest tak, że nagle brakuje ci dziecka. Nie! Pozostaje po nim puste miejsce. Wsiadasz do tramwaju, autobusu…

…i mimowolnie szukasz wzrokiem Piotrusia?

Nie. Widzisz pusty fotel i myślisz: „O, tu powinien siedzieć mój synek”. A jest puste krzesło.

Nie myślałaś: „Kurcze, a może ojciec miał rację? Może Boga po prostu nie ma? Może to użyteczna figura uśmierzająca ból pobożnych katolików”?

Jasne, że pojawiły się takie myśli. Pamiętaj, że ja pierwsze lata przeżyłam bez tej figury. Wypłynęło mnóstwo innych lęków. Dziś podstawowy przekaz, jaki jako terapeuta mam dla ludzi, którzy do mnie przychodzą, jest taki: „Słuchaj, jeśli zadajesz sobie takie pytanie, nie jesteś nienormalny. Masz prawo pytać”.

Często słyszałem, by błogosławić przez zaciśnięte zęby. Czytałem: „wiara to uwielbiona depresja”. Panu Bogu podoba się taka modlitwa?

A skąd ja to mogę wiedzieć? Myślę, że bardzo niebezpiecznie jest się „mądrzyć”. Wiara to uwielbiona depresja. To prawda. Tyle że to widzisz dopiero po wielu latach. Pamiętam, jak po wypadku Jaśka jeździliśmy do gdańskiego szpitala. Przez Pruszcz Gdański. Nieustannie widzieliśmy jakiś wypadek. Co chwila coś się działo. Jakieś karetki, gwałtowne hamowania. Na ostry dyżur nieustannie zwozili ludzi. I wtedy włączyło mi się takie myślenie: że to nie jest tak, że wypadki nam się od czasu do czasu zdarzają. One są normą. To Bóg nieustannie nas z nich ocala, wyrywa! Przecież to, że Jasiek przeżył po tym, gdy przepłynęło przez niego 15 000 woltów jest cudem.

Dziś, gdy jako słynny obieżyświat opowiada: „Czułem smród zwęglonego ciała i dowlokłem się otępiały do domu”, ludzie ocierają łzy.

To, że został nam „zwrócony”, to ewidentny cud.

Jasiek wspomina, że najtrudniejsze nie były chwile tuż po wypadku (był w szoku), ale żmudne leczenie, rehabilitacja. „Obudziłem się, patrzę, nie mam nogi. Lekarze rzucili: Nie uprzedziliśmy cię, by cię nie stresować. Wtedy wyłem, krzyczałem do Boga”. Nie uczono nas takiej modlitwy.

Nie uczono. Nie wolno tak się modlić – słyszę często. Przepraszam bardzo: A Jakub nie wrzeszczał? Nie tłukł się z Panem Bogiem? Nie powiedział bezczelnie: „Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz?”. Bulwersuje mnie to, jaką wersję chrześcijaństwa sprzedajemy. Jest miłe, uprzejme, przylizane, uśmiechnięte, wszystko akceptujące. To jakaś granda, farsa. Bóg jest dla gwałtowników. Mogłabym na ten temat mówić bez przerwy przez trzy dni, bo mam kilka prywatnych hipotez. (śmiech)

A teraz wstajesz rano i mówisz: „Nie puszczę Cię, dopóki mi nie pobłogosławisz”?

Od czasu do czasu, raczej rzadko. Miewam różne stany. Dopiero po latach dostrzegasz błogosławieństwo w tych wszystkich przeklętych po ludzku sytuacjach. To nauka na całe życie. Jestem od 10 lat na Drodze Neokatechumenalnej. To formacja policzona na minimum 20 lat. To racjonalne patrzenie na człowieka! Minimum 20 lat. Teraz widzę, że Bóg mnie ochrania. Ma dla mnie ogromną cierpliwość.

A Jasiek na pytanie: „Kto jest twoim autorytetem”, odpowiada: „Mama”.

To wersja oficjalna, eksportowa. Dla mediów. (śmiech) Pozbawiona tego bagażu, który Jasiek ciągnie za sobą. Najbliżsi to osoby, na których najłatwiej się odreagować – pamiętajmy o tym!

A jednak na spotkaniach, za Twoimi plecami, mówi o Tobie w niezwykle ciepłych słowach. Każda matka chciałby usłyszeć takie opowieści …

Nie potrafię rozpatrywać tego inaczej niż w kategorii łaski. A to, że potrafię cieszyć się błahostkami, drobiazgami to dar, który otrzymałam od Boga, by przetrwać koszmarne dzieciństwo. Ja do dziś tak mam: potrafię zauważać kruche pąki maków, a nie widzę wielkich zmian zachodzących wokół mnie. Nie zauważyłam, gdy sąsiedzi zburzyli garaż, który przesłaniał nam widok. Nie zauważyłam, gdy mąż zgolił brodę. Cieszę się drobiazgami.

Czy Bóg rzeczywiście zamienia przekleństwo w błogosławieństwo? Rany w perły?

Zamienia. Tak naprawdę Pan Bóg „poskładał mi się” z powrotem po śmierci Piotrusia. To jest tak, jak z turystą maszerującym przez góry, który nagle napotyka strumień. Co robi? Zdejmuje plecak i przerzuca go na drugą stronę, by nie zamoczyć manatków. Wchodząc do wody, ma większą motywację – po drugiej stronie pozostawił coś swojego. Piotruś został przerzucony na drugą stronę. On już tam jest. Dzięki temu mocniej tęsknię za niebem.

Wierzysz, że jest w najbezpieczniejszych rękach świata?

Mocno wierzę. Początkowo się nad tym nie zastanawiałam, byłam zamknięta w skorupie bólu. Gdy chcieliśmy zamówić Mszę za Piotrusia, ksiądz powiedział: „Był przed Pierwszą Komunią. On jest w niebie!”. I jest w niebie.

Bóg jest dobry?

Bardzo dobry. Przychodzi, gdy stoisz w martwym punkcie i krzyczysz (czasem słowami, czasem przez skurcz serca). Masz w sobie takie pragnienie, że absolutnie nic nie jest w stanie go zaspokoić. Wtedy przychodzi i daje ci wody żywej.

Kocha?

Kocha. Pojechałam kiedyś na pielgrzymkę do Lourdes. Skorzystałam z oferty, która „spadła z nieba”. Otaczał mnie tłumek od rana do wieczora opowiadający: „Bóg kocha. Przytula. Otula”. Wysiadałam nerwowo. Myślałam: „Wierzę, że kocha. Szkoda tylko, że nie mnie. Nie nadaję się do tego biznesu. Od samego dzieciństwa jestem obok. Jestem zła, głupia, do wywalenia. Mój podstawowy problem brzmi: czy ja w ogóle mam prawo być? Z czym do ludzi... Ich kocha. Szkoda, że nie jest to moja opowieść”. Zdobyłam się jednak na eksperyment: pomyślałam: „Hm, a może to jednak prawda? Może tam rzeczywiście jest Ktoś, kto patrzy z mnie z ogromną czułością?”. Pomyślałam o tym i… zaczęłam ryczeć. Jak bóbr. Nigdy się tak nie spłakałam.

Mówisz, że sąsiedzi omijali Cię szerokim łukiem. Byli tacy, którzy klepali Cię po ramieniu z nieodłącznym: „Jakoś to będzie”?

Jasne, że byli. Ale ja nie mam do nich absolutnie żadnych pretensji. Jak mieli się zachować? Co powiedzieć?

No właśnie: co powiedzieć?

Nie ma recept, przepisów, wzorców. Na pewno nie silić się na nic specjalnie mądrego. Trzeba mówić prawdę: „Nie wiem, co powiedzieć”, „Jest mi strasznie przykro”. Prawda jest genialnym wynalazkiem Pana Boga. „Płacz z płaczącymi”. Co to znaczy? Bądź z nimi!

Gdy Jasiek opowiada „Mój brat jest. Nie był. Jest”, w kościele zapada cisza jak makiem zasiał.

Bo Piotruś jest. Nazwałam sobie to nawet tak, że mi się Pan Bóg poszerzył o Piotrusia. Zrobił się bardziej konkretny, prawdziwy. Wyszedł z szufladki intelektualnych koncepcji i stał się Osobą.

Czy w ciemnej dolinie ta Twoja psychologia na coś się przydała?

Przydała się. Poustawiała wiele rzeczy. Ale nie załatwiła wszystkiego. A spotykam takich zapaleńców, którzy przekonują mnie, że psychologia wszystko załatwia. Przepraszam bardzo: nie załatwia wszystkiego. Nie załatwia kataru, nie załatwia problemu z Bogiem. Może pomóc, jest świetnym narzędziem, ale nie wystarcza. Zawsze wydawało mi się, że by opowiadać o Bogu, muszę otrzymać dar słowa, mądrości, pokoju, męstwa. Po latach widzę, że On posługuje się moją słabością, moimi defektami, głupotami. Nie znam nikogo, kto oferowałby taki rodzaj miłości. Działa mocniej przez to, że powiem „nie wiem” niż wówczas, gdy sypię z rękawa gotowymi receptami. Psycholog ma władzę. Ma o tobie wiedzę. Ludzie otwierają się przed nim jak w konfesjonale. To grozi tym, że zaczynasz czuć się Bogiem. Kto wie, czy w takiej sytuacji te najtrudniejsze chwile, które nas spotykają, nie są przejawem łaski? Słyszałam, że w miejscu, na którym Piotr usłyszał „Jesteś skałą”, rzeczywiście stoi skała. Krucha i niezwykle porowata. To chyba jakaś podpowiedź? Ja nie nadaję się na matkę, gospodynię domową. Nie nadaję się. A On dał mi czworo dzieci! Zaufał mi bezgranicznie. Dzięki temu nie muszę się już panicznie bać. Lęk towarzyszył mi przez całe życie. Jako dziecko miałam sny: jadę wiaduktem na wrotkach i nagle przede mną wyrasta diabeł, który zaczyna ściągać mnie w dół. To we mnie siedziało przez lata! Dziś wiem, że jest Ktoś silniejszy. Widzę, że te wszystkie doświadczenia nie były „za karę”. Nie zabrał Piotrusia „za karę”. Gdyby ktoś rzucił: Wybieraj między opcjami: 1. „Piotruś się nie rodzi”, 2. „Dostajesz go na siedem lat, a potem będzie bardzo bolało”, wybrałabym drugi pakiet. Wybrałabym dar. Ja nieustannie krzyczę do nieba: „Ratunku!”. I ten ratunek przychodzi. Wiem już, że mam prawo żyć. Mam prawo być.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.