Pigmeje chorują rodzinnie

Jan Głąbiński ; GN 32/2013 Kraków

publikacja 27.08.2013 07:00

Jadła mięso z goryla, z papai i jeżozwierza robiła polski bigos, na spacery chodziła do dżungli... I najważniejsze: niemal dzień i noc leczyła afrykańskich pacjentów.

 W wiosce pigmejskiej Alebo koło Bagandou Archiwum Zofii Kaciczak W wiosce pigmejskiej Alebo koło Bagandou

Stojąc przy stole operacyjnym, kiedy szczęśliwy przebieg zabiegu wydawał się wręcz niemożliwy, czułam zawsze turbodoładowanie od Pana Boga. Cuda po prostu się zdarzały – mówi dr Zofia Kaciczak z Zakopanego, góralka z twardym i przebojowym charakterem. Choć blok, w którym obecnie mieszka, sąsiaduje z zakopiańskim szpitalem, ona na miejsce swojej pracy wybrała szpital w Kamerunie.

– Gdy zadzwonił do mnie kolega, który powiedział, że francuskie zakonnice poszukują chirurga od zaraz, ale do szpitala w Afryce, nie zastanawiałam się długo. Przygotowania do wyjazdu trwały trzy tygodnie – wspomina dr Zofia. Przed podróżą w nieznane odwiedziła tylko Poradnię Chorób Tropikalnych w Krakowie, a w katowickim sanepidzie przyjęła szczepionkę na żółtą febrę. Do walizek spakowała atlasy medyczne i najpotrzebniejsze rzeczy. Do dzisiaj żałuje, że nie miała odpowiedniej liczby par butów.

Afrykańska aklimatyzacja

Kiedy wysiadała z samolotu w Jaunde, stolicy Kamerunu, poczuła się tak, jakby weszła w ścianę żaru. Temperatura wynosiła prawie 40 st. Celsjusza. I tak już było zawsze. – No cóż, miałam gorące i rozpalone serce. W efekcie zaczęły się dziać cudowne rzeczy. Mimo wielu problemów, operacje kończyły się szczęśliwie – wspomina lekarka, która należy do zakopiańskiej wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. Na lotnisku na panią doktor z Polski czekała francuska zakonnica, dyrektor szpitala w Salapoumbe. To miejscowość położona w południowo-wschodniej części Kamerunu, niedaleko granicy z Republiką Środkowoafrykańską i Konga. – Od razu musiałam „uruchomić” mój francuski, którym jednak nie posługiwałam się wtedy zbyt płynnie. Jednak siostra dyrektor ani myślała rozmawiać ze mną po angielsku. Była bardzo zmęczona i chora. A lotnisko oddalone jest od wioski o około... 1000 km! – opowiada.

Zanim dr Zofia dotarła do miejsca swojej pracy, przez kilka dni mieszkała u pochodzącego z Polski ks. Stanisława, który prowadził parafię w Kamerunie. – Siostra dyrektor miała kilka rzeczy do załatwienia i oddała mnie tam na „afrykańską aklimatyzację” – śmieje się pani Zofia. Była jedynym lekarzem w promieniu ponad 100 kilometrów, ale pomagali jej pielęgniarze. Wielu z nich sama przeszkoliła, także z podstawowych zasad higieny. – Nie mogli zrozumieć, po co trzeba liczyć chusty operacyjne przed, w czasie i po zabiegu – tłumaczy. Jej pacjentami byli przede wszystkim Pigmeje. Prowadzą oni koczowniczy tryb życia i opieka państwowej służby zdrowia ich nie obejmuje. Pacjenci szybko nabrali zaufania do polskiej lekarki. Przed szpitalem ustawiały się długie kolejki chorych. – Nie chcieli leżeć na łóżkach, a kiedy jeden chorował, towarzyszyła mu cała rodzina. Potem nie wiadomo było, kogo leczyć – śmieje się doktor Zofia.

Spacer po dżungli

Kiedy trzeba było przeprowadzić poważną operację, już nie było tak wesoło – często nie było prądu i trzeba było pracować przy latarkach, bez butli tlenowej i potrzebnych urządzeń. – Taka praca wyczerpuje, nie tylko psychicznie. To prostu ciężka fizyczna robota. Nie mogłam tak po prostu zamknąć szpitala i powiedzieć, że idę odpocząć. Byłam tam zdana tylko i wyłącznie na siebie. A jednocześnie musiałam nieść pomoc o każdej porze, często w nocy. Miałam chwile kryzysu, wówczas chciałam wszystko rzucić i wrócić do Polski – mówi. Ukojenie znajdowała w spacerach po dżungli, gdzie rozkoszowała się widokiem afrykańskich krajobrazów. – Nigdy ich nie zapomnę. Zawsze mówiłam personelowi, w którą stronę idę, aby mogli po mnie przylecieć, kiedy będzie nagły przypadek – opowiada pani Zofia. A takie zdarzały się niemal zawsze.

Jedynymi z najgorszych były ukąszenia węża. Sama była na nie wielokrotnie narażona. – Nawet kiedy kładłam się spać, byłam przygotowana na szybkie wstawanie. Wszystko miałam poukładane – bieliznę, buty, ubranie. Jak w wojsku – śmieje się Z. Kaciczak. Pacjenci swoimi pomysłami potrafili zrekompensować jej stres. – Pewnej nocy zostałam wezwana do szpitala. W jednej z sal Pigmeje zamknęli się od środka. Kiedy prosiłam, żeby otworzyli drzwi kluczem, nie wiedzieli, co to jest. Nie rozumieli. I z takimi sytuacjami trzeba było sobie poradzić – wspomina dr Zofia.

Płacz w samolocie

Kiedy wracała z Kamerunu i lądowała na krakowskim lotnisku, bardzo płakała. – Uświadomiłam sobie, że nie chcę opuszczać Afryki. Chciałam tam wrócić. Po powrocie do domu w Zakopanem zbyt długo nie pobyłam... – mówi lekarka. Wkrótce poleciała do Republiki Środkowoafrykańskiej, gdzie trafiła do ośrodka zdrowia przekształconego w szpital w wiosce Bagandou. Myślała, że tu nie może być trudniej niż w Kamerunie. Tymczasem musiała być nie tylko lekarzem, dostępnym 24 godziny na dobę, ale także kierownikiem szpitala, zaopatrzeniowcem, księgową, naczelną pielęgniarką, aptekarzem, główną salową.

– Brakowało wykwalifikowanego personelu medycznego. Zatrudnialiśmy ludzi „z pola”, bo tam nie było nikogo wykształconego, a w kraju ciągle trwały jakieś wojny. Co prawda, w szpitalu pracowała położna, która ukończyła szkołę, ale nie miała żadnego doświadczenia – wspomina lekarka. Także pacjenci byli mniej ufni niż w Kamerunie, zwłaszcza kobiety w ciąży, i trudno się z nimi przeprowadzało wywiad. Nie było również osób, które dzieliłyby chorych na tych, którzy potrzebują pomocy od razu, i na tych, którzy mogą jeszcze chwilę poczekać. – Stałam więc przed tłumem – na przykład chorych dzieci – i podejmowałam decyzję, kto najpierw, i dopiero potem mogłam zacząć leczyć – przyznaje dr Zofia.

Doskwierały jej też grasujące wszędzie komary, pająki, pchły piaskowe, także węże (np. mamby i kobry), skorpiony. Ale na szczęście nie została przez nie pokąsana. Był też problem z malarią. – Trzeba bardzo uważać na swoją kondycję psychiczną i fizyczną. Kiedy jesteśmy zmęczeni, spada nasza odporność i choroba szybko atakuje – opowiada dr Kaciczak.

Zambia – ostatni przystanek

W Afryce, kiedy miała tylko odrobinę wolnego czasu, serwowała polskie potrawy. – Kiedyś zrobiłam polski bigos. Papaja była imitacją kapusty, a mięso z jeżozwierza zastępowało kiełbasę. Nawet obchodziliśmy polskie Boże Narodzenie – śmieje się doktor Zofia i dodaje, że nigdy nie zapomni, jak kiedyś została poczęstowana mięsem z goryla. Gdy było jej trudno, mogła też liczyć na wsparcie rodaków. Zaprzyjaźniła się np. z wolontariuszem Andrzejem i to jemu wypłakiwała się ze wszystkiego, co leżało jej na sercu. Odwiedzała też placówki polskich zakonnic. – Gdy tylko przekroczyłam próg ich domu, wszystkie zaczynały się skarżyć, że coś im dolega – śmieje się lekarka. Ostatnim afrykańskim przystankiem na szlaku pani doktor była Zambia. Zofia Kaciczak przez cztery miesiące zastępowała tam chirurga w szpitalu w Katondwe, prowadzonym przez polskie zakonnice, ale włączonym w struktury państwowe. – Tam było wręcz bajkowo – dużo wykwalifikowanego personelu, uporządkowana struktura, dobre wyposażenie – wspomina.

Będąc w Polsce, Zofia Kaciczak chętnie chodzi na niedzielne Msze św. do kościółka oo. dominikanów na Wiktorówki. To tam zrozumiała, że robienie czegoś ma sens także wtedy, gdy nie dostaje się żadnych pochwał i nagród. – Jest to po prostu bezinteresowny czyn, który ma swoją ogromną wartość. To nie dzięki mnie ludzie w Afryce mogli być zdrowi i dalej żyć, ale dzięki Panu Bogu. Ja miałam tylko zawodową satysfakcję, że się udało – mówi.

Wiele afrykańskich historii ma skrzętnie spisanych, ale nie zamierza ich publikować, bo – jak mówi z rozbrajającą szczerością – nie chce, aby jej opowieści były sprzedawane za kilka złotych w sieciach dyskontowych, jak książki znanych osobistości. Choć, niewątpliwe, byłby to bestseller.