Powrót ojca marnotrawnego

Barbara Gruszka-Zych

GN 48/2013 |

publikacja 28.11.2013 00:15

Sylwester Sikora, pięściarz, lat 42. W 1989 roku zdobył mistrzostwo Polski w wadze lekkopółśredniej. Potem już tylko nokautowało go życie.

Sylwester Sikora rozpoczął najtrudniejszą walkę w swoim życiu henryk przondziono/gn Sylwester Sikora rozpoczął najtrudniejszą walkę w swoim życiu

Syna Maksymiliana z drugiego małżeństwa ostatni raz widział 12 lat temu, kiedy zaczynał mówić: „mama”, „tata”. – Cały czas myślę, co mu powiem, gdy go spotkam – zastanawia się. – Co ja, ojciec marnotrawny, zrobiłem ze swoim życiem? Czy on wie, że ja istnieję? – Nie powie mu Pan, że go kocha? – pytam. – Nigdy nie byłem wylewny – odpowiada. – Córce Paulince, którą bardzo kocham, rzadko o tym mówiłem. Alkoholikowi trudniej coś takiego powiedzieć, bo nikt mu nie uwierzy. Wszyscy myślą, że jest nieszczery. Zresztą o miłości nie wystarczy mówić, trzeba ją okazywać.

Przestał pić w tym roku przed Bożym Ciałem. – Zrobiłem sobie abstynencję przed przyjazdem do Wspólnoty „Betlejem” w Jaworznie – opowiada. – Aż sam się sobie dziwię, jak to możliwe. Kaca to miałem dwa tygodnie. Zerwanie z piciem było podstawowym warunkiem, żeby tam zamieszkać. Tu wszyscy mają przetrącone życie i trzeba je na trzeźwo naprawiać. Przywiózł go młodszy brat Artur. A że akurat mieszkańcy byli w trakcie zmieniania budynku starej szkoły w niepowtarzalny dom w stylu Hunderwassera, powierzyli mu prace przy mozaikach.

Pierwszy napis, jaki wykleił z kafelków, brzmiał „Per aspera ad astra” (Przez trudności do gwiazd). – Bierze pani płytkę, rzuca na posadzkę, ona się rozbija i z tych kawałków klei się mozaikę – pokazuje kolorowe kawałki. – Tak jest z moim życiem. Najpierw je rozbiłem, teraz muszę sklecić.

Chudy, a mocny

– Całkowicie odsunąłem się od Boga – opowiada. – „Jak trwoga to do Boga” mówią. Jak czułem strach, ot, trochę się modliłem. – Kiedy odczuwał Pan strach? – dopytuję. – Jak trzeźwiałem – nawet się nie zastanawia. – Myślałem z przerażeniem, co zrobiłem poprzedniego dnia. Koledzy mi mówili: „Sylwek, zrobiłeś to i tamto”. Jak ktoś był dla mnie grzeczny, to byłem jak na ranę przyłóż. Ale jak ktoś pod moim adresem coś powiedział, albo na moich kolegów, to stawałem się agresywny. Coraz częściej zaczęli mi powtarzać: „Sylwek, my z tobą nie pijemy, bo wstajesz od stołu i ludzi bijesz”. Modliłem się, żeby już więcej nie pić.

Myślałem: „Gdzie ten Bóg? Nie pomaga mi przestać”. Sam nie zauważyłem, kiedy się w to wciągnąłem. Od dziecka miał smykałkę do sportu. Trenował sztuki walki: judo, karate, kickboxing, kung-fu. – Tata pracował w hucie. Prosiłem go, żeby mi hantle porobił – wspomina. – Jeździłem na wieś do dziadków do Rogoźnika koło Staszowa. Tam nie było worka bokserskiego, brało się normalny worek, wypełniało piaskiem i boksowało. Zaczynałem u bokserskiej sławy – śp. Stanisława Dragana. Mój trener miał powiedzenie, że tylko idiota nie odczuwa strachu. W trakcie walk się nie bałem. Wiedziałem, że albo ktoś mnie znokautuje, albo ja jego. Najszybciej udało mi się pokonać przeciwnika w ciągu 3 sekund. W wadze lekkopółśredniej zawodnik musi trzymać wagę do 62,5 kilo. Przez to teraz nie mogę przytyć. Ważę 70 kilo i ani grama więcej. Wtedy tylko trzeba było biegać i biegać. No i trzymać dietę. Koledzy chodzili na dyskoteki, a ja trenowałem.

To trwało 9 lat. W którymś momencie zaczęło mi odbijać. Czułem się pewny, że każdemu dam radę. Zostałem bramkarzem na dyskotekach. Mówili o mnie: „najmniejszy, ale najbardziej skuteczny”. „Ty, chudy, idź ich uspokój” – prosili, jak była zadyma.

Kochałem chmiel

Kiedy wziął ślub, jeszcze trenował. Potem wciągnęły go imprezowanie i praca. – Zacząłem być pracoholikiem i alkoholikiem – przyznaje. – Nie ma pracy, której bym nie zrobił. Ktoś mi każe spawać – spawam, ktoś flizować – flizuję, ktoś zbroić – zbroję. Nawet mebelki potrafię zrobić. Lata przepracował na budowach. – Obowiązywała tam zasada: „Nie pijesz, znaczy, że do nas nie pasujesz” – opowiada.

– Potrafiłem zrobić wszystko. Jak nikt nie chciał na wysokość wchodzić, to Sylwek wchodził. Ale dopiero wtedy, kiedy wypił pół litra wódki – dodaje z przekąsem. Namówił brata Artura do założenia wspólnej firmy: – Wciągnąłem go w instalacje wodne i gazowe, a brat był przedtem kelnerem. Mam wyuczony zawód mechanik maszyn budowlanych, ale zostałem monterem instalacji wodno-kanalizacyjnych. Dobrze nam szło, bo lubiłem pracować. Już jako 13-latek na wsi u dziadków kosiłem równo z dorosłymi. Pracowałem po 16 godzin, ale zawsze dopingiem był dla mnie browar. Mówili, że jestem ze stali, a sił dodawała butelczyna.

Zaczęły się bójki i konflikty z prawem. – Wtedy jeszcze miałem siłę, mogłem się bić – mówi. – Zbił Pan kogoś mocno? – pytam. – Niejednokrotnie. W pierwszym akcie oskarżenia napisali mi: pobicie funkcjonariuszy policji i zniewaga. Jestem po dwóch rozwodach. Z pierwszego małżeństwa mam 20-letnią córkę Paulinkę, z drugiego – 14-letniego syna Maksymiliana. Paulinka słabo pamięta tatę trzeźwego. Zwykle spędzała święta Bożego Narodzenia z nim i jego rodzicami, ale w zeszłym roku zaprotestowała, że nie przyjdzie ze względu na ojca. Kiedy coś od niego potrzebowała, spotykała się z nim w knajpie, gdzie pił z kolegami. – Wiem, że się mnie wstydziła, ale zawsze grzecznie się do mnie odzywała – mówi.

– Rodzice przyjmowali mnie w domu. Nigdy nie spałem na ulicy, ale albo w wynajętym mieszkaniu, albo u nich. Teraz przynajmniej wiedzą, gdzie jestem, wtedy stale się martwili. Mama Zofia tyle nocy przeze mnie nie przespała, że szkoda mówić. Z reguły unikałem rozmów, dlaczego piję. Przychodziłem pijany, jadłem i kładłem się spać. Nigdy mnie nie wygonili. Człowiek wolał wydać pieniądze na alkohol niż na jedzenie. Jak się piło trzy, cztery dni, zaczęły się zaniki pamięci. Kiedy bójki zdarzały się za często, postanowiłem unikać imprez. Zamykałem się w domu, nie otwierałem nikomu i piłem sam. Po prostu lubiłem chmiel, dziennie szła jedna zgrzewka. Takich dni było za dużo.

Blizna

– Dobiłem do dna i postanowiłem się odbić – mówi. – Chciałem, żeby już szlag mnie trafił, bo bym wreszcie matce z ojcem nie przynosił wstydu. Kiedy brat Artur przywiózł go do Wspólnoty „Betlejem”, przeszedł poważną rozmowę z ks. Mirosławem Toszą – jej szefem i założycielem.

– Wcześniej księży traktowałem jak normalnych pracowników na budowie, niczym się nie różnili od innych, wykonujących swoje zawody – przyznaje. – Nie słuchałem kazań. A teraz słucham, co mówi ks. Mirek. W młodości znałem jeszcze ks. Józefa Łuszczka, który przygotowywał mnie do I Komunii. Potem nieraz chodziłem do niego rozmawiać o początkach picia. – Ale te rozmowy nie pomogły? – wtrącam. – Sam sobie nie chciałem pomóc – ripostuje. – Oprócz rodziny nikt mi nie podawał ręki, tylko ks. Józef i ks. Mirek.

Odkąd tu przyszedłem, ks. Mirek powtarza mi: „Sylwek, w tobie jest potencjał”. Kiedy tu zamieszkał, ze zdenerwowania nie jadł nic przez kilka dni. Jednego z pierwszych dni osłabiony stracił przytomność podczas pracy na dworze. Przewrócił się nieszczęśliwie, tak, że została mu na czole blizna. Jakby widoczny znak walki z sobą samym. Chodzi na spotkania AA i za kilka dni pojedzie na 6-tygodniową terapię w ośrodku zamkniętym. – Cały czas jestem na etapie pierwszych kroków – opowiada. – Przyznałem, że jestem bezsilny i przestałem kierować życiem. Postanowiłem powierzyć je Bogu. 

Zawsze lubił czytać. „Ojca chrzestnego” przeczytał aż sześć razy. – To opowieść o mafii – wyjaśnia. – A ja mieszkałem w Nowej Hucie, tam rządziły różne grupy. Teraz czytam Nowy Testament, który dał mi ks. Mirek. Najpierw przeczytałem cały, teraz codziennie po kilka stron i codziennie coś dla siebie odkrywam. Ostatnio na spotkaniu AA rozmawialiśmy o asertywności. Jak odmówić picia alkoholu. Nie potrafię odmówić, jak ktoś mnie prosi. Jak mnie ksiądz prosił, żebym pracował przy budowie kominka i widziałem, jak się cieszy, to choć padałem na pysk – pracowałem. Teraz dbam o ten kominek jak o dziecko. Codziennie go czyszczę, myję. O siebie dopiero zaczynam dbać – zamyśla się.

– Nawet czasem się cieszę, że jestem alkoholikiem. Jak piłem, byłem egoistą, znieczulałem się, inni byli mi obojętni. Teraz ich zauważam. No i mama z tatą się ze mnie cieszą. I babcia Stasia w niebie. No i moja córka Paulinka.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.