Fikcyjna transakcja

GN 11/2015 |

publikacja 12.03.2015 00:15

O kredytach udzielanych we frankach szwajcarskich powiedziano już wiele. Nie tylko powiedziano, ale także obiecano. Na obietnicach utemperowania niczym nieograniczonych apetytów banków się skończyło. Dlaczego?

Fikcyjna transakcja Grzegorz Jakubowski /epa/PAP

W ostatnich dniach spory oddźwięk i ferment wywołała opinia profesora Witolda Modzelewskiego, prawnika i doradcy podatkowego. Profesor mówi wprost, że niektóre zapisy w umowach kredytowych są niezgodne z prawem, a państwowe instytucje są albo uwikłane w niejasne interesy z bankami albo są za słabe, by na łamanie prawa reagować. W obydwu wypadkach instytucje powołane do pilnowania prawa i ochrony obywateli nie działają, a obywatel ze swoimi problemami zostaje sam. W udzielonym „Gościowi Niedzielnemu” wywiadzie prof. Modzelewski precyzuje, które zapisy są niezgodne z prawem. Tłumaczy także, dlaczego – jego zdaniem – instytucje państwowe wykazują dziwną obojętność, i odpowiada na zarzuty krytyków dotyczące jego opinii. 

Tomasz Rożek: Czy banki były w posiadaniu franków, które pożyczały swoim klientom?

Prof. Witold Modzelewski: Przez ostatnie miesiące czy nawet lata przy każdej większej zmianie kursu franka szwajcarskiego przez media przetacza się dyskusja na temat tzw. frankowiczów. Przedstawia się ich kredyty jako kredyty walutowe, ale to nigdy nie były kredyty walutowe. Przed rokiem na posiedzeniu komisji senackiej przedstawiciel ministerstwa finansów powiedział, że wśród tych tak zwanych kredytów frankowych kredytów walutowych było tylko ok. 2 proc. Reszta to były kredyty złotowe denominowane lub indeksowane w walutach obcych. Cały czas mówimy zatem o kredytach złotówkowych.

Denominowanych czy indeksowanych – co to oznacza w praktyce?

Najprościej mówiąc, bank nie pożyczał od Szwajcarii żadnych franków, a więc ich nie miał. Nie mógł zatem pożyczać ich swoim klientom. Pożyczał złotówki, ale przeliczał je tak, żeby wysokość długu i rat była uzależniona od kursu franka.

Czy to nie jest detal techniczny?

Nie. My nie dyskutujemy o kredytach walutowych, tylko o jakiejś formie kredytu złotowego o zmiennej kwocie długu. I powstaje pytanie, czy udzielanie takich kredytów jest legalne. Przecież wielkość długu była tutaj uzależniona od zmiennej niezależnej, jaką jest kurs franka. Gdyby kredyt był udzielany we frankach, gdyby klient na swoje konto w banku dostawał przelew we frankach, nie byłoby problemu. Bo we frankach wielkość długu nie ulega zmianie. Tyle tylko, że klient dostawał złotówki, bo banki nie miały żadnych franków.

Czy można takich kredytów udzielać?

Oczywiście, że nie. Od lat powtarzam, że takie postępowanie jest niezgodne z prawem. Zresztą moja opinia nie jest odosobniona, potwierdzały ją sądy, do których zwrócili się kredytobiorcy. I nie ma znaczenia, czy taką umowę podpisaliśmy, czy też nie. Jeżeli w umowie znajdzie się paragraf niezgodny z prawem, w tym zakresie umowa jest nieważna. Jest jeszcze drugi aspekt tego problemu walutowego. Banki co miesiąc zamieniały się w kantor i handlowały walutami, których nie było. Same ustalały kurs franka i na niego narzucały swoją marżę, zwaną spreadem. Czy ktoś, kto nie posiadał w chwili sprzedaży walut, mógł dokonać tego rodzaju czynności? Czy ta czynność nie była pozorna, a w zasadzie fikcyjna? To pytanie, na które także odpowiadały już sądy w naszym kraju. Cała operacja sprzedaży franków była tylko operacją na papierze, bo sprzedający w chwili sprzedaży nie miał franków, więc nie mógł ich sprzedać. Tym samym nabywca ich nie otrzymywał. Otrzymywał złotówki. Pod tym względem operacja ta jest tylko albo aż tworem księgowych i ich wyobraźni.

Znany ekonomista prof. Witold Orłowski stwierdził, że nie jest złamaniem prawa sprzedaż czegoś, czego się nie posiada. Jako przykład podał dilera samochodowego. Klient płaci za samochód, ale diler dopiero po zapłaceniu samochód sprowadza. W chwili dokonania transakcji sprzedający nie ma towaru, który sprzedaje.

To nie jest dobre porównanie. Samochód jest tak zwaną rzeczą oznaczoną co do tożsamości, czyli umowa dotycząca sprzedaży samochodu może dotyczyć rzeczy przyszłej pod warunkiem, że ta rzecz zostanie faktycznie dostarczona. Pieniądze nie są oznaczone co do tożsamości. Gdy pożyczam komuś np. 1000 franków i chcę, by później oddawał mi je po kawałku, muszę mieć 1000 franków i muszę przelać na rachunek kredytobiorcy 1000 franków. Innymi zasadami prawnymi rządzi się sprzedaż rzeczy oznaczonych co do tożsamości, a inne zasady obowiązują w przypadku rzeczy nieoznaczonych. Podam inny przykład. Sprzedaję 1000 litrów paliwa, którego nie mam. Pan też tego paliwa nie ma, bo niby skąd, skoro go panu nie dostarczyłem. Ale pan za nie zapłacił. To jest złamanie prawa. Transakcji nie było, bo przed jej zajściem ja nie miałem tego, co sprzedawałem, a po transakcji nie miałem tego ani ja, ani pan. To nie są żadne odkrycia, to zasady wynikające jeszcze z prawa rzymskiego.

Skoro w umowach kredytowych znalazły się zapisy niezgodne z prawem i sądy to potwierdziły, dlaczego nie zajęły się nimi instytucje kontrolne?

Komisja Nadzoru Finansowego (KNF), która ma bardzo duże uprawnienia i została powołana, by dbać m.in. o legalizm działania, powinna zalecić usunięcie niedopuszczalnych klauzul.

Dlaczego tego nie zrobiła?

Ta zaskakująca słabość instytucji kontrolnej może wynikać z kilku czynników. Po pierwsze KNF jest w dość dwuznacznej sytuacji, ponieważ jest utrzymywana przez jednostki nadzorowane. Nie jest instytucją niezależną od nadzorowanych podmiotów, a to stawia pod znakiem zapytania działania tego podmiotu w interesie publicznym. Być może nadzór był słaby albo wcale go nie było, bo żyjemy w kraju, w którym największym osiągnięciem jest to, że nikt za nic nie odpowiada. A skoro tak, to być może instytucje nadzorujące również postanowiły się swoją odpowiedzialnością tak bardzo nie przejmować. Może być i powód trzeci. Sektor finansowy ma bardzo silną pozycję w demokracji. To problem, który jest zauważalny od wielu lat nie tylko w Polsce. Wpływy w systemie politycznym instytucji finansowych są tak duże, że możemy chyba mówić o pewnego rodzaju aliansie. Interesy instytucji finansowych są tak ogromne, że mają one możliwość narzucenia władzy politycznej swojego punktu widzenia. Czymże innym była reakcja na kryzys finansowy? Kazano rządom drukować miliardy, a potem nawet biliony dolarów, żeby pokryć straty instytucji finansowych.

Co zatem powinien robić ktoś, kto ma kredyt frankowy?

Dróg jest wiele, a wszystkie mogą prowadzić do podobnego celu. Pierwszą rzeczą jest oczekiwanie, że władza publiczna, władza wykonawcza zacznie chronić obywatela i prawo, które sama stworzyła.

Wierzy Pan w tę drogę? Rząd ustami swoich najwyższych urzędników oświadczył, że jakakolwiek interwencja jest niemożliwa, bo nie może podejmować działań, które miałyby moc wsteczną.

To świadczy o tym, że albo ktoś ma złą wolę, albo nie wie, o czym mówi. Jeżeli jakaś klauzula umowna jest sprzeczna z prawem od samego początku, to jej usunięcie nie ma mocy wstecznej. Jak coś jest nieważne, to jest nieważne od chwili powstania. Ale jeżeli ani rząd, ani instytucje kontrolne nie zareagują, w sporze z bankami pozostaje podjąć działania procesowe.

Ta droga jest trudna i kosztowna.

Tak. Co gorsza, ona obniża autorytet państwa. Mamy oto sytuację, w której instytucje państwa nie są w stanie obronić swojego obywatela. To jasny sygnał, że w chwili zagrożenia nie ma co liczyć na państwo, trzeba sobie radzić samemu. Gdy państwo nie potrafi egzekwować prawa, które samo tworzy, jego autorytet jest poważnie nadwątlony. Namawiam banki do ugody, bo spory sądowe są dla pozywającego drogie, ale dla banków będą jeszcze droższe od ugody, która może zamknąć te spory.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.