Bujanie w chmurze

Piotr Legutko

GN 21/2015 |

publikacja 21.05.2015 00:15

Twórcy e-podręczników podjęli się misji niewykonalnej i czas zacząć mówić o tym otwarcie. Zanim dojdzie do kompromitacji.

Jedna z ilustracji w e-podręczniku do edukacji wczesnoszkolnej. Narratorem jest tam prof. Zgrzyt, przypominający robota z Gwiezdnych Wojen Ośrodek Rozwoju Edukacji Jedna z ilustracji w e-podręczniku do edukacji wczesnoszkolnej. Narratorem jest tam prof. Zgrzyt, przypominający robota z Gwiezdnych Wojen

Wyobraźmy sobie, że wielki projekt budowy wszystkich (!) autostrad w Polsce realizuje bezpośrednio ministerstwo transportu we współpracy z trzema politechnikami albo że redagowanie gazet przejmują nagle teoretycy mediów we współpracy z armią internautów. Dokładnie według powyższego schematu – z pominięciem środowiska autorów i wydawców – realizowany jest w tej chwili w Polsce program wprowadzania do systemu edukacji e-podręczników. Nie jakiegoś jednego darmowego elementarza, ale multimedialnych zasobów odpowiadających 62 tradycyjnym podręcznikom z 14 przedmiotów dla czterech poziomów kształcenia.

Liderem projektu, który ma być „odpalony” 1 września 2015 r., jest Ośrodek Rozwoju Edukacji, agenda MEN. Całkowity budżet operacji wynosi blisko 50 mln zł. E-podręczniki i e-zasoby mają być otwarte i dostępne z poziomu wszystkich urządzeń będących w posiadaniu uczniów. Partnerem technologicznym tego bezprecedensowego projektu jest Poznańskie Centrum Superkomputerowo-Sieciowe, zaś partnerami merytorycznymi: Grupa Edukacyjna S.A., Uniwersytet Wrocławski, Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu i Politechnika Łódzka.

Projekt dla samobójców

Przytoczona na początku analogia jest w pełni uzasadniona. Tworzenie podręczników przypomina bowiem w tej chwili budowanie autostrad bez udziału firm, które się tym na co dzień zajmują, lub redagowanie gazet bez dziennikarzy. Eksperyment ciekawy, choć trzeba przyznać ryzykowny. I nierokujący dobrze.

Tego samego zdania są posłowie, którzy zażądali niedawno, by projekt prześwietliła Najwyższa Izba Kontroli. Tyle że inspektorzy NIK od wielu miesięcy praktycznie z budynku MEN nie wychodzą, a pojawili się tam po wyjściu śledczych z CBA. Ale nie należy się spodziewać po ich pracy jakichś wielkich sensacji. E-podręcznik realizowany jest bowiem za pieniądze pochodzące z funduszy europejskich. Każda złotówka krąży więc po ściśle wytyczonych przez procedury trasach. Problemem nie jest więc deficyt uczciwości, lecz brak sensu.

Wszystko zaczęło się trzy lata temu, gdy środowisko wydawców gremialnie odmówiło współpracy z MEN. Polska Izba Książki za patologiczne uznała to, że zarówno twórcą, jak i recenzentem e-podręczników stanie się ten sam podmiot, czyli resort edukacji. „Czy można być pewnym, że poziom darmowych e-podręczników, tworzonych na zlecenie podmiotu, który sam je recenzuje, będzie wysoki?” – pytała retorycznie w specjalnym oświadczeniu PIK.

Jej ówczesny szef Piotr Marciszuk tłumaczył bojkot także tym, że wydawca, który wziąłby udział w konkursie na darmowy podręcznik MEN, byłby samobójcą. – Kto zapłaci za treści chronione prawem autorskim, używane w podręcznikach? Kto stworzy materiały pomocnicze dla nauczycieli, które wydawcy edukacyjni rozdają za darmo, by promować swe książki? – pytał. Nie bez znaczenia był także budżet projektu. Powszechnie uznano kwotę 50 mln za niewystarczającą, a termin – wrzesień 2015 r. – za zbyt krótki na zbudowanie nowoczesnej platformy edukacyjnej do tworzenia i bezpłatnego udostępniania 62 e-podręczników oraz ok. 2500 uzupełniających zasobów metodycznych.

Nie ma innej opcji

Na tym niestety historia się nie kończy, ale dopiero znaczna. Zderzyły się bowiem dwie logiki: ekspercka i polityczna. Ekspert mówi, jak być powinno, polityk zaś jest wybierany, by wywiązywać się ze złożonych obietnic. Na przykład takich jak darmowy multimedialny podręcznik, powszechnie i za darmo dostępny w wersji cyfrowej. Do tego dochodzi jeszcze nowy element, charakterystyczny dla rządzenia we współczesnych realiach: fundusze europejskie. Jeśli na jakiś cel są pieniądze, trzeba je brać i wydać, bez względu na to, jak abstrakcyjne są warunki stawiane przez Brukselę. A potem martwić się jedynie, by nie zaszła konieczność ich zwrotu. To dlatego Joanna Berdzik, wiceminister edukacji, na pytania posłów, czy ma „plan B”, na wypadek gdyby we wrześniu e-podręcznika nie było, odpowiada – zgodnie z prawdą – że nie ma takiej opcji. E-podręcznik MUSI być. I to brzmi jak groźba. Nie tylko pod adresem ludzi, którzy nad nim pracują, ale także nauczycieli i uczniów.

Już raz to przerabiali – przy okazji darmowego elementarza. Gdy liczy się polityczna obietnica (wybory!) oraz groźba zwrotu kasy, wszystko inne schodzi na dalszy plan. To dlatego Ośrodek Rozwoju Edukacji, który jest „liderem projektu”, nie bawił się w przetargi, ale „poszukiwanie partnera”. Znalazł trzy uczelnie, które nie mają doświadczenia w przygotowywaniu podręczników, i tylko jednego wydawcę (dla edukacji wczesnoszkolnej), który miał z takim zleceniem do czynienia. Nic dziwnego, że uczelnie rozpoczęły polowanie na wolnych strzelców, którzy podjęliby się ekstremalnej misji. I zaczął się wyścig z czasem.

Trzy miesiące przed godziną zero najczęściej pada pytanie o stan zaawansowania prac w poszczególnych przedmiotach. Odpowiedź dotycząca wskaźników ilościowych nie brzmi najgorzej. „Autorskie opracowania e-podręczników do biologii (opracowano 96% treści), chemii (opracowano 100% treści), fizyki (opracowano 98% treści), geografii (opracowano 100% treści), przyrody (opracowano 100% treści), edukacji dla bezpieczeństwa (opracowano 82% treści)…etc, etc” – czytamy w informacji przesłanej z ORE. Ale napełnianie zbiorników to dopiero pierwszy etap. W miarę prosty. „Obecnie treści są poddawane na bieżąco wielostopniowej redakcji: merytorycznej, metodycznej, językowej i osadzane na platformie” – brzmi eufemistyczny opis najtrudniejszej części operacji. Bo tu właśnie zaczynają się schody. Z rozmów z ekspertami, którzy już mieli dostęp do owych „treści”, wyłania się raczej obraz „wielkiej improwizacji”.

Co innego widzisz, co innego słyszysz

Wyzwanie, z jakim mamy do czynienia, porównać można do przygotowania (w biegu i „na wczoraj”) nasyconego multimediami, interaktywnego portalu w miejsce tradycyjnej gazety. Równolegle szkoląc do jego obsługi nauczycieli (choć żaden e-podręcznik nie jest gotowy, a platforma działa w wersji testowej). Marek Piotrowski, szef ORE, słabość chce obrócić w atut, mówiąc, że tworzy „medium demokratyczne, w którym nauczyciele będą mogli rozwijać swoje podręczniki według własnych koncepcji”. Na stronie MEN wisi zaproszenie także dla uczniów, by produkowali własne filmiki z pokazami „domowych eksperymentów”.

Zdaniem ekspertów to próba łatania gigantycznej dziury, jaką stanowią multimedia – najsłabsze ogniwo e-podręczników. – To, co widziałem, wstydziłbym się zawiesić na własnym kanale YouTube, bo nie trzyma żadnych standardów, zarówno pod względem merytorycznym, jak i realizacyjnym. Przypomina raczej ilustrację znanego powiedzenia: „co innego widzisz, co innego słyszysz” – ocenia jeden z ekspertów, który zrezygnował z pracy przy projekcie (i chce pozostać anonimowy).

Rotacja jest tu zresztą ogromna. Jesienią rozstano się z jednym zespołem nauczycieli odpowiadających za e-podręcznik, odwołano także szkolenia, bo nie było do nich gotowego materiału. Nabór trwa nieustająco, chętni do współpracy proszeni są o odwiedzanie strony ORE. Równolegle trwają poszukiwania materiału w… mediach społecznościowych. Na przykład firma, która przygotowuje ikonografię dla e-podręczników przyrodniczych, za pośrednictwem Facebooka szukała bliźniąt jednojajowych, które mogłaby sfotografować.

Nie będzie przymusu

Podczas posiedzenia sejmowej komisji poseł Zbigniew Dolata (PiS) wyraził obawę, że do 1 września 2015 r. projekt nie będzie gotowy. – Jeśli mimo to zostanie wdrożony, to tylko ze względów politycznych, bo są wybory i nie można przyznać się do klęski – ostrzegał.

Przewodniczący Komitetu Cyfrowej Edukacji Polskiej Jarosław Kowalski wyrażał z kolei obawę, czy zapewniono licencje na treści otwarte w całości i na wszystkie zasoby, które zostały umieszczone w podręcznikach. Minister Berdzik uspokajała, że tak, ale według naszych informacji część treści będzie miała jedynie ograniczone prawa do udostępniania (tzw. licencja edukacyjna). Przy okazji J. Kowalski wyraził rozczarowanie, że tak ważny projekt realizowany jest jedynie przez uczelnie, w oderwaniu od rynku. – Wydaje mi się, że akurat działające w Polsce firmy dysponują ekspertami i, co ważniejsze, praktykami edukacji szkolnej, a nie tylko uniwersyteckiej – mówił przewodniczący.

Pani minister przyznaje, że „w niektórych przypadkach” szkoły będą miały na początku kłopot, żeby korzystać z zasobów. Zapewne mając świadomość zarówno ograniczonego dostępu, jak i słabości merytorycznej e-podręczników MEN zarzeka się: „W żadnym wypadku nie będziemy nakazywali dzieciom czy nauczycielom korzystania z elektronicznych zasobów zamiast tego, do czego są przyzwyczajeni”. – Dopóki nie stanie się to naturalnym wyborem nauczyciela, przymus może być kontrproduktywny, więc nie mamy takiego zamierzenia – wyjaśniała posłom J. Berdzik.

W Sejmie urzędnicy MEN prezentowali oczywiście urzędowy optymizm, z dumą mówiąc o wkraczaniu do szkół nowych technologii. Treści zamiast w tornistrach, znajdować się będą w tzw. wirtualnej chmurze. Ale mimo tej dobrej miny widać, że sam projekt i jego twórcy sami bujają w chmurach.

Z pewnością „jakieś” e-podręczniki od września będą bowiem dostępne, ale nie ma takiej możliwości, by można było je z całą odpowiedzialnością polecać nauczycielom i uczniom. Trzeba polską szkołę wprowadzać w epokę cyfrową, ale nie da się tego zrobić na kolanie, w pięć minut, w ramach pospolitego ruszenia, nie korzystając z wiedzy i doświadczenia ludzi, którzy się na tym znają. Oczywiście ważne są złożone obietnice, terminy, rozliczenia z Brukselą, ale najważniejszy jest uczeń.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.