Siła (z) wiatru

Tomasz Rożek 


GN 30/2015 |

publikacja 23.07.2015 00:15

Żeglowanie uczy pokory i szacunku. Nie tylko do sił natury, ale także do ludzi, z którymi się pływa. To od wspólnoty zależy, czy osiągniemy cel. Tak jest nie tylko na morzu, ale i w życiu. I to właśnie dlatego, choć dzisiaj żaglowce to pieśń przeszłości, każdy marynarz naukę pływania zaczyna od żeglowania.


STS „Kapitan Borchardt”
jest trzymasztowym szkunerem gaflowym, którego portem macierzystym jest Gdańsk archiwum Biura Armatorskiego STS „Kapitan Borchardt”
jest trzymasztowym szkunerem gaflowym, którego portem macierzystym jest Gdańsk

Dzisiaj żaglowców w służbie marynarki wojennej czy floty handlowej już nie ma. Są ogromne statki czy okręty przypominające bloki mieszkalne, którymi nie steruje się za pomocą lin i żagli, tylko za pomocą komputerów i urządzeń przypominających raczej sprzęt gracza komputerowego. Tak jest wygodniej, bezpieczniej. Ale zanim absolwent nawigacji albo jakiegokolwiek innego kursu stanie na mostku, uczy się żeglować. 


Ja pewnie nigdy za sterami statku czy okrętu nie stanę, ale też żegluję. Niestety, nieczęsto, raczej w czasie wakacji, z dziećmi i żoną żeglarzem. No ale jak się powiedziało A, to chce się powiedzieć także B. Rejs morski? Dlaczego nie. 


Ile tych sznurków? 


Wyjście z portu to dla załogi zawsze sporo pracy i emocji. Cumy, manewry, ruch. STS „Kapitan Borchardt” cumował na Motławie, bardzo blisko gdańskiego zabytkowego żurawia. Wyjście z portu to także ogromne zainteresowanie przechodniów. Duży, prawie 40-metrowy żaglowiec robi ogromne wrażenie. Nie ma co ukrywać, miło się wypływa, widząc w oczach podziw, a nawet zazdrość. Wyjście z portu w Gdańsku jest dość wymagające, bo Motława przepływa przez tereny stoczni. Sporo tu kanałów i odgałęzień. Trzeba dużej wiedzy i opanowania, by tak dużym obiektem sprawnie i bezpiecznie manewrować. No i w końcu Zatoka Gdańska.

Lekkie fale, podmuch wiatru i pierwsze komendy do stawiania żagli. Tych na żaglowcu „Borchardt” jest dziesięć (o łącznej powierzchni 600 metrów kwadratowych). Stawianie żagli jest prawdziwym wyzwaniem. Czynność ta nie przebiega automatycznie, tutaj potrzebne są wiedza i siła fizyczna. „Borchardt” jest trzymasztowym szkunerem, czyli nosi ożaglowanie skośne. Innym typem ożaglowania jest ożaglowanie rejowe, czyli takie, w którym kwadratowe lub prostokątne żagle rozpięte są poniżej poziomej poprzeczki (rei). Takich poprzeczek na jednym maszcie w dużych żaglowcach może być kilka. Największe żaglowce mogą nosić do 6 pięter żagli.


A wracając do „Borchardta”. Trzy główne żagle to (licząc od dziobu, czyli przodu żaglowca) fok, grot i bezan. Nad nimi są topsle. Nad fokiem wisi foktopsel, nad grotem grottopsel, a nad bezanem bezantopsel. Ale to nie wszystkie żagle. Są jeszcze sztaksle – trójkątne żagle, które rozwieszone są na linkach łączących pierwszy maszt (fokmaszt) z dziobem, czasami przedłużonym o bukszpryt. Bukszpryt to drzewce, które wystaje z dziobu statku do przodu. I tak, licząc od przodu, najpierw wisi latacz, a potem są bomkliwer, kliwer i sztafok. Uff, sporo tego, prawda? A to dopiero początek.


Do obsługi każdego żagla jest kilka lin, każda z nich ma swoje konkretne miejsce umocowania i każda ma swoją konkretną nazwę. Pracując w załodze żaglowca (nawet jeżeli rejs trwa tylko kilka dni), dobrze jest te nazwy znać. Kapitan czy oficerowie nie wydają komend w rodzaju: „Pociągnij ten czerwony sznurek”, tylko raczej: „Wybieraj refsztenklę foka” albo „Luzuj kontrafał sztafoka”. Na „Borchardzie” jest z grubsza 70 różnych lin, za pomocą których stawia się, zrzuca albo ustawia żagle. Do tego dochodzą cumy, zrobione z bardzo grubej liny. Niektórych z tych lin jeden człowiek nie jest w stanie utrzymać. Choć załoga jest podzielona na wachty, w czasie manewrów na żaglach, w czasie stawiania lub zrzucania żagli, potrzebne są ręce przynajmniej kilku, a czasami kilkunastu osób. Ciężka praca zespołowa. Ciężka, ale fascynująca.

Siła wiatru przez lata pchała ludzi w nieznane. Dzięki doskonalonej przez setki, o ile nie tysiące lat wiedzy o tych żaglach i linach odkrywaliśmy przecież nowe lądy, opływaliśmy całą planetę. Odkrycia pokoleń żeglarzy można bez przesady porównywać z tym, czego dzisiaj dokonują agencje kosmiczne. Inna technologia, inny kierunek, ale cel zawsze ten sam. Zdobywanie nowych lądów, mierzenie się z nieznanym, przełamywanie barier nie tylko technologicznych, ale także barier w sobie. 


Pod zamkiem królewskim


Przy wyjściu z Zatoki Gdańskiej na pełny Bałtyk fale stały się wyższe, a żaglowcem zaczęło mocno kołysać. Jedni byli zajęci przy żaglach, inni w kambuzie (kuchni), a wachta nawigacyjna miała za zadanie nanosić pozycję statku na mapie, obserwować nie tylko wskazania przyrządów w sterówce, ale także otoczenie żaglowca. Wiatr był duży, fale jeszcze większe. W nocy pierwszego dnia osiągnęły wysokość kilku metrów. Ci, którzy spali w kajutach, musieli rozciągnąć tak zwane sztorm szmaty, czyli specjalne zabezpieczenia, by nie wypaść z koi (okrętowego łóżka). Kilka godzin wcześniej kapitan wydał zarządzenie, że każdy, kto porusza się po pokładzie, musi mieć założone specjalne szelki zabezpieczające. Rozciągnięto też lajf liny, czyli stalowe linki na długości całego okrętu, do których – dla bezpieczeństwa – przypinają się ci, którzy muszą być na pokładzie. 


Jak płynie się żaglowcem na kilkumetrowych falach? Wyobraź sobie podłogę, po której idziesz, korytarz, którym się spieszysz, który nagle opada 3–4 metry w dół. A ty razem z nim. Wyobraź sobie, że w takich warunkach robisz kolację dla prawie 30 osób, nanosisz punkty na mapę, obsługujesz żagle, zmywasz sztućce albo obserwujesz horyzont przez lornetkę. W takich warunkach bardzo trudno nie dostać skurczów żołądka. Ale z drugiej strony czymże one są w porównaniu z żeglowaniem po morzach? Z zalewaniem przez fale zimnej wody, z wiatrem, który targa włosy i mimo zimowych, wodoodpornych ubrań wdziera się przez najmniejsze szczeliny materiału? Te wszystkie niewygody nic nie znaczą. Prawdę mówiąc, one tej potrawie nadają smak.

Po czterech dniach żeglowania, późnym popołudniem, przy zachodzie słońca, wpływaliśmy w szkiery, czyli obszar tysięcy mniejszych i większych malowniczych skalnych wysepek u wybrzeży Szwecji. Po kilku godzinach manewrowania pod pełnymi żaglami (!!!) późną nocą STS „Kapitan Borchardt” rzucił cumy w Sztokholmie, nieopodal zamku królewskiego i parlamentu. Można sobie wyobrazić lepsze zakończenie pierwszego morskiego rejsu? 


STS „Kapitan Borchardt”


jest jednym z naszych najpiękniejszych żaglowców. Choć słowo „naszych” wymaga wyjaśnienia. Żaglowiec, a ściślej mówiąc trzymasztowy szkuner gaflowy, nie został zbudowany w Polsce, tylko w Holandii. Jego budowa rozpoczęła się w 1916 roku. W czasie II wojny światowej został przejęty przez niemiecką marynarkę wojenną i służył na Bałtyku jako statek szkoleniowy. To na nim kadeci szkoły U-Bootów uczyli się obsługi urządzeń nasłuchowych. Pod koniec wojny statek skonfiskowali Brytyjczycy i... przekazali (jako element podziału wojennych łupów) Amerykanom. Ci statek odsprzedali z powrotem Holendrom, po to, by po kilku latach, w 1954 roku, Holendrzy sprzedali go Szwedom.

W 1974 roku na żaglowcu w czasie prac remontowych wybuchł pożar. Choć odremontowany, pływał mało. Prace restauracyjne rozpoczęły się dopiero w 1983 roku i trwały w sumie 5 lat. Jeszcze w 2004 roku statek był sklasyfikowany jako drobnicowiec, odpowiednie certyfikaty do przewozu pasażerów uzyskał dopiero w 2010 roku. W 2011 roku kupiła go polska spółka, jego portem macierzystym stał się Gdańsk, a w czasie chrztu otrzymał nazwę „Kapitan Borchardt”, na cześć Karola Olgierda Borchardta, znanego polskiego kapitana, literata i marynisty. Z żaglowca w ramach swojej działalności statutowej korzysta Fundacja im. Karola Olgierda Borchardta.


Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.