Na ostrzu skalpela

Marcin Jakimowicz

GN 37/2015 |

publikacja 10.09.2015 00:15

– Poznaje mnie pan? – doktor Korszyński spojrzał na pacjenta leżącego na stole operacyjnym. Swego oprawcę, oficera śledczego NKWD. Tego samego, który zapowiadał: „Zgnoję cię, mogę zrobić z tobą wszystko”. – Poznaję – usłyszał. – Dlatego zdecydowałem się na operację właśnie u pana… Ludzie, którym opowiadałem tę historię, nie mogli uwierzyć, że zdarzyła się naprawdę.

Na ostrzu skalpela jakub szymczuk /foto gość Angelika Korszyńska-Górny, jedna z wyśnionych bliźniaczek z portretem ojca

Zniszczymy cię. Możemy zrobić z tobą wszystko – syknął z szyderstwem pułkownik NKWD. – Mechanizm jest prosty: przyznasz się, to cię wypuścimy. Jeśli się nie przyznasz, zginiesz. Słyszysz? – To nie od was zależy – odparł spokojnie Iwan Korszyński. – Nie od nas? A od kogo? – Od Boga – Jak mam to rozumieć? – przesłuchujący prychnął z drwiną. – Zrobicie tak, jak On wam podpowie. – Towarzyszu pułkowniku. To fanatyk – rzucił krótko śledczy Zudow. – Do największej furii Korszyński doprowadzał jednak innego śledczego: Hawryłowa – opowiada w swej porażającej książce „Ludzie z doliny śmierci” Grzegorz Górny. – Słyszał od niego często: „Nawet jeśli nie uda się nam zebrać dowodów, to i tak naskrobię ci win na 25 lat. I wtedy poślemy cię do takiego miejsca, z którego się już nie wychodzi”. Jak pokazało życie, nie blefował.

Żywy stąd nie wyjdzie nikt

Młodziutki student medycyny na uniwersytecie w Użhorodzie (miasto pogranicza, historyczna stolica Rusi Zakarpackiej, tygiel kultur, w którym przez wieki mieszały się języki ukraiński, węgierski, rosyjski, jidysz i niemiecki) nie darzył komunistów sympatią. Nie krył się z tym. To wystarczyło, by jesienią 1948 roku aparatczycy NKWD dorwali go w czasie akademickich zajęć i zawlekli na salę przesłuchań. Proces od początku do końca był sfabrykowany. Typowa stalinowska pokazówka. Podstawieni fałszywi świadkowie, wyssane z palca oskarżenia, ustalone zawczasu rozstrzygnięcie. Wyrok? Dwadzieścia lat łagru. Czyli pewna śmierć.

Iwan Korszyński wylądował w północnym Kazachstanie. W potężnym Łagrze Karagandzkim, który Sołżenicyn nazwał bez owijania w bawełnę „doliną śmierci”. Został założony w latach 30. ubiegłego wieku. Obejmował teren wielkości dzisiejszej Francji i stał się jednym z ważniejszych elementów sowieckiego systemu represji i podstawowych obozów GUŁagu. Zimą temperatury spadały do – 40ºC, latem pokazywały tę samą liczbę na plusie. W 1949 roku zesłano doń aż 66 tys. ludzi. W Spassku skierowano Korszyńskiego do nieludzkiej pracy w kamieniołomie. Był wycieńczony, harował ponad siły, całe dnie nie widział często zwykłej kromki chleba. Nic dziwnego, że w końcu doszło do tego, że nie potrafił utrzymać w dłoni kilofa. Padał ze zmęczenia. Skierowano go do łagrowego lazaretu okrzykniętego powszechnie „umieralnią”. Nikt nie dawał mu szans na przeżycie. I wówczas przyśnił mu się sen.

Dwie kruche istotki

Iwan zaczął tonąć. Dokoła rozciągał się bezbrzeżny, złowrogi ocean. Po horyzont szalały fale. Nagle tonący dostrzegł wyspę. Zdobył się na ponadludzki wysiłek i ostatkiem sil dopłynął do lądu. Wyspa była niezwykle stroma, przypominała kształtem piramidę. Korszyński próbował wdrapać się na szczyt. Bezskutecznie. W chwili ostatecznego wysiłku, gdy mdlejące ze zmęczenia ręce odmówiły posłuszeństwa i lada chwila rozbitek miał runąć w dół, nagle ktoś mocno chwycił go za dłoń. Nieznajomy starzec z długą brodą pozwolił wygramolić się Iwanowi na brzeg. Korszyński zasnął wyczerpany. Zbudził go głośny płacz. Szloch dziecka. Wstał i zaczął się rozglądać. I wówczas spostrzegł biały tobołek, niewielkie zawiniątko. Rozwinął płótna i zdumiony zauważył dwie krzyczące w wniebogłosy maleńkie istotki. Bliźniaczki. Gdy obudził się, czuł wyraźnie jedno: przeżyje… Nieprawdopodobny sen. Jak pokazało życie – proroczy. Po kilkudziesięciu latach od tego zdarzenia rozmawiam z... jedną z bliźniaczek. Angelika Korszyńska-Górny jest żoną Grzegorza Górnego (poznali się, gdy młody dziennikarz wyjechał na staż na Ukrainę). – Czujesz się wyśniona? Masz świadomość, że wraz z siostrą „spadłyście z nieba”? – pytam córkę Iwana Korszyńskiego. – Tak – odpowiada obdarzona niezwykłym głosem wokalistka 2Tm 2,3. – Naprawdę czuję, że jestem wyśniona. Zresztą gdy w 1970 roku mój tata wszedł na salę porodową i zobaczył, że w zawiniątku leżą maleńkie bliźniaczki (nie wiedział tego wcześniej. To nie były czasy USG!)… zaniemówił z wrażenia. W śnie widział przecież dwie słabiutkie, kruche istotki, a my z siostrą urodziłyśmy się jako wcześniaczki.

Nawet to się zgadzało! Pytałam go po latach, czy sny mają znaczenie. Odpowiedział, że są one naturalnym zjawiskiem u każdego człowieka, ale niektóre z nich bywają prorocze. Doświadczył tego na własnej skórze. – Jako mała dziewczynka, a później nastolatka nie znałam historii ojca – opowiada Angelika. – Czułam, że w domu jest jakaś tajemnica, rodzice byli jednak rozsądni i niczego nam nie opowiadali. Wiedziałyśmy z siostrami jedynie to, że długo na siebie czekali, że łączyła ich ogromna tęsknota, ale nie znałyśmy żadnych szczegółów. Dopiero jako dorosła osoba dowiedziałam się, że ojciec spędził wiele lat w dolinie śmierci. Pamiętam takie obrazki: do domu przychodzili jacyś obcy panowie. Zamykali się z ojcem w pokoju i rozmawiali przy zamkniętych drzwiach. Atmosfera była gęsta. Mama bardzo przeżywała te spotkania. Pamiętam, jak po wyjściu tych ludzi rodzice mówili do siebie półsłówkami: „Udało ci się znów z tego wykręcić?”. „Tak, tak. Nie martw się!” Potem dowiedziałam się, że to bezpieka starała się go złamać, zmusić go współpracy. Bezskutecznie. Mój tata nigdy nikogo nie wydał. Ani wówczas, gdy w 1945 roku jako siedemnastolatek trafił po raz pierwszy do aresztu (wyszedł wycieńczony, ważąc jedynie 35 kg, czyli o połowę mniej niż przed aresztowaniem), ani w łagrze. – Skąd czerpał siłę? Jak zdobył się na odwagę, by powiedzieć oficerowi śledczemu: „Zrobicie tak, jak Bóg wam podpowie”? – zastanawia się Angelika Korszyńska-Górny. –Pochodził z bardzo wierzącej rodziny. Moja babcia była osobą głęboko religijną. Często widywano ją w cerkwi (rodzina ze strony taty jest prawosławna). Miał świetnych nauczycieli w gimnazjum. Opowiadał, że byli dla niego wzorem. Wspominał spowiednika, który stał się jego ojcem duchownym. Wiem, że to heroiczne wyznanie wiary nie wzięło się znikąd. Kościół wschodni ogromną wagę przywiązuje do postów. Gdy komuniści chcieli złamać mojego ojca, morzyli go głodem. Ale on – przyzwyczajony do intensywnego poszczenia – za każdym razem wychodził z tych prób zwycięsko…

Operacja na otwartej ranie

Gdy Iwan Korszyński w stanie skrajnego wycieńczenia leżał w lazarecie, do Łagru Karagandzkiego został zesłany znakomity lekarz József Cservenyi (skończył Oksford, a przed wojną był dyrektorem budapeszteńskiego Instytutu Psychoneurologii). Młodziutki student medycyny, który władał świetnie i ukraińskim, i węgierskim, spadł mu wprost z nieba. Korszyński zaczął asystować przy zabiegach i operacjach. Po roku do łagru w Spassku trafił inny lekarz światowej sławy: wiceminister zdrowia Związku Sowieckiego i szef Czerwonego Krzyża, rozchwytywany chirurg Siergiej Kolesnikow. – W żadnej akademii medycznej Korszyński nie nauczyłby się fachu chirurga tak dobrze jak w obozowym szpitalu – opowiada o swym teściu Grzegorz Górny. – Kostnica zawsze była pełna zwłok, więc na skórze i jelitach zmarłych Iwan godzinami ćwiczył chirurgiczne szwy. Wypracował nawet swój własny ścieg. Nabierał doświadczenia.

Z czasem zaczął odpowiadać za narkozy i transfuzje, a nawet uczestniczył w niezwykle trudnych operacjach, do których jako zwykły student nie byłby dopuszczony w żadnym miejskim szpitalu. Opanował znakomicie fach. Nie rozstawał się z profesorem. Do tego stopnia, że gdy w 1952 roku władze łagru za dobre sprawowanie chciały przenieść Korszyńskiego do obozu o lżejszym rygorze, odmówił. 5 marca 1953 roku o godz. 21.50 na wylew krwi do mózgu zmarł Josif Wissarionowicz Dżugaszwili. Rozpoczął się powolny proces destalinizacji, amnestii i ułaskawień. W 1954 roku zrehabilitowany prof. Kolesnikow wrócił do stolicy i powrócił do zawodu lekarza. Po roku z doliny śmierci wyszedł Korszyński. W czerwcu 1956 roku wziął ślub z ukochaną Marią, która przez lata odrzucała wszelkie czarne scenariusze podsuwane przez „życzliwych” i wiernie czekała na powrót Iwana. Skończył medycynę (na uczelni w Witebsku, a później w Użhorodzie). Rozpoczął habilitację w największym na świecie Instytucie Chirurgii Naczyń Sercowych i choć prof. Kolesnikow bardzo chciał zatrzymać go u siebie, Korszyński wrócił na Zakarpacie, pod węgierską granicę.

Zapętlenie

– Poznaje mnie pan? – chirurg spojrzał na twarz nowego pacjenta. Tego samego, który zapowiadał buńczucznie: „Zobaczysz, że cię zgnoję!”. „Tak. Poznałem was już wcześniej. I to na tyle, że nie waham się złożyć swego życia w wasze ręce” – usłyszał. „Dlaczego wybrał pan mnie? Przecież jest tylu dobrych chirurgów?”. „Bo tylko wam ufam”. – Pytałam tatę o to, czy zadrżała mu dłoń ze skalpelem. Co czuł, operując sowieckiego aparatczyka, który zapowiadał przecież, że go zniszczy –opowiada Angelika – Zawsze odpowiadał mi, że widział na stole jedynie chorego, cierpiącego człowieka. – Kto pod kim dołki kopie… – usłyszałem zza pleców komentarz, gdy przed laty redaktor naczelny „Frondy” kończył na spotkaniu w płockim seminarium duchownym poruszającą opowieść o swym teściu. Dla mnie ta historia była czymś o niebo większym, głębszym, wielowymiarowym. Była dosłownym zilustrowaniem biblijnego zapewnienia, że On jest w stanie obrócić największe przekleństwo w błogosławieństwo, wypełnić dolinę śmierci życiodajną wodą. Czyż nie to zapowiada w Psalmie 84: „Szczęśliwi, których moc jest w Tobie, którzy zachowują ufność w swym sercu. Przechodząc doliną Baka, przemieniają ją w źródło, a wczesny deszcz błogosławieństwem ją okryje”. Hebrajskie „baka” oznacza dosłownie „łzy”, przez co przesłanie psalmu zyskuje jeszcze większą siłę rażenia. „Przechodząc doliną płaczu, przemieniają ją w źródło” – to kwintesencja chrześcijaństwa, które powinno być – jak chce prawosławny teolog Paul Ewdokimow – „marszem życia przez cmentarze świata”. Nieprawdopodobna historia człowieka, który spędził osiem lat w łagrach, a później ratował życie oprawcom, pokazuje, że tak jest w istocie. Iwan Korszyński żyje do dziś. Ma 87 lat. Mieszka w Użhorodzie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.