Putin wchodzi do gry

Maciej Legutko

publikacja 08.11.2015 06:00

W ciągu kilku dni rosyjski przywódca za jednym zamachem wyszedł z dyplomatycznej izolacji i dołączył do grona głównych decydentów o przyszłym losie Syrii i Bliskiego Wschodu.

Rosja od lat jest sojusznikiem Syrii na arenie międzynarodowej, a Władimir Putin konsekwentnie wspiera prezydenta Al-Asada. Na zdjęciu Baszar Al-Asad podczas wizyty na Kremlu w grudniu 2006 r. Mikhail Klementiev /ITAR-TASS/east news Rosja od lat jest sojusznikiem Syrii na arenie międzynarodowej, a Władimir Putin konsekwentnie wspiera prezydenta Al-Asada. Na zdjęciu Baszar Al-Asad podczas wizyty na Kremlu w grudniu 2006 r.

Wydarzenia z przełomu września i października dobitnie pokazały, na czym polega przewaga, którą Władimir Putin często jest w stanie uzyskać w próbie sił z Zachodem. Mija już czwarty rok, od kiedy Stany Zjednoczone i Unia Europejska trwają w niezdecydowaniu odnośnie do rozwiązania problemu Syrii. Wyznaczają prezydentowi Asadowi „czerwone linie”, za których przekraczanie nie spotyka go żadna kara. Popierają wzajemnie zwalczające się ugrupowania: najpierw syryjskich Kurdów, a później wrogich im Turków. Szkolą antyasadowskie bojówki, które okazują się niezdolne do walki, a ich uzbrojenie przejmują islamscy ekstremiści. Tymczasem Rosja wkroczyła na scenę walk z właściwą sobie bezwzględnością, nie pytając nikogo o zdanie. W syryjskiej Latakii wylądowało 500 żołnierzy oraz czołgi, helikoptery i samoloty, które bez koordynacji z USA rozpoczęły bombardowania. Równie wielkim zaskoczeniem dla Zachodu było sformowanie przez Putina alternatywnej koalicji, ogłoszone 27 września w Bagdadzie. Rosja, Irak, Iran oraz Syria zapowiedziały koordynowanie działań wywiadowczych w celu zwalczania Państwa Islamskiego. Dzień później na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w Nowym Jorku Putin pojawił się już nie jako parias, tylko jeden z głównych rozgrywających międzynarodowej polityki. Dlaczego właśnie teraz rosyjskie siły wylądowały na Bliskim Wschodzie i czy kolejny gracz na szachownicy rzeczywiście przybliża zakończenie krwawej rozgrywki?

Moskiewska odsiecz

Militarna obecność Rosjan w Syrii i konsekwentne wsparcie Putina dla Asada od lat nie były tajemnicą. Moskwa utrzymuje w tamtejszym porcie Tartus bazę marynarki wojennej. W pierwszych latach konfliktu zbrojnego liczebność jej personelu nie ulegała zmianie. Przełom nastąpił pod koniec lata tego roku. Proasadowskie siły osłabły na tyle, że poważnie rozważany był odwrót z Damaszku i okopanie się w oddzielonych górami od reszty kraju dwóch lojalnych prowincjach nad Morzem Śródziemnym.

Zdesperowany dyktator wysłał do Moskwy swojego pełnomocnika, który poprosił o wsparcie militarne. W tej sytuacji wręcz szczęśliwym zrządzeniem losu był atak moździerzowy na rosyjską ambasadę w Damaszku 21 września. Stał się on bezpośrednim pretekstem do szybkiego i poważnego wzmocnienia kontyngentu wojskowego. Powołujący się na amerykańską administrację CNN podaje, że na miejscu jest już 25 myśliwców, 15 helikopterów, 3 wyrzutnie rakietowe, drony oraz co najmniej 500 żołnierzy. Ich liczba stale rośnie. Ostrzał placówki dyplomatycznej nie jest wystarczającym powodem do tak znacznego zaangażowania militarnego. Syria stanowi dla Władimira Putina przede wszystkim wyjątkową okazję do jednoczesnego osiągnięcia kilku z pozoru sprzecznych celów.

Wyjście z izolacji

Rosyjski przywódca po raz kolejny prezentuje się światu jako twardy przeciwnik międzynarodowego terroryzmu. Niegdyś zasłynął cytatem, że dopadnie terrorystów „nawet w kiblu”. Szermowanie hasłami walki z terroryzmem nie przeszkadza jednocześnie Kremlowi realizować scenariusza konsekwentnego poszerzania swojej strefy wpływów i odbudowy pozycji Rosji jako światowego supermocarstwa. Syria staje się silnie uzbrojonym przyczółkiem pozwalającym monitorować sytuację na Bliskim Wschodzie i na Morzu Śródziemnym. Od ponad ćwierćwiecza Rosjanie nie zaznaczyli swojej obecności w tej części świata równie mocno jak teraz. Konflikt syryjski stworzył też Rosji możliwość wyjścia z trwającej już ponad rok politycznej izolacji spowodowanej wojną na Ukrainie. Dyplomatyczny kordon był niezbyt szczelny, ale jednak wypchnął Putina z centrum decydowania o sprawach międzynarodowych. Dzięki Syrii znów powrócił on do grona najważniejszych graczy. We wrześniu to właśnie na Kreml podróżowali przywódcy kluczowych krajów Bliskiego Wschodu – Izraela, Egiptu, Turcji, aby tam dyskutować o rozwoju wydarzeń w regionie. Po posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego ONZ można śmiało stwierdzić, że plan Putina powiódł się. Zachodni przywódcy – David Cameron, Barack Obama oraz szef NATO Jens Stoltenberg oficjalnie przyznali, że działania w sprawie Syrii powinny być konsultowane z Rosją.

Polityczno-militarne zaangażowanie na Bliskim Wschodzie to wreszcie sposób Putina na odwrócenie uwagi od konfliktu na Ukrainie nie tylko zachodnich przywódców, ale również własnych obywateli, zmęczonych sankcjami, zadyszką gospodarki oraz wychodzącymi na światło dzienne informacjami, że w Donbasie ginęli także rosyjscy żołnierze. W pełni posłuszne władzy media we wrześniu niemal całkowicie zapomniały o wydarzeniach tuż za własną granicą. W zamian przedstawiły wystąpienie Putina w sprawie Syrii na forum ONZ jako ogromny tryumf Rosji, której „słuchał cały świat”. Rosyjskie działania w sprawie Syrii są dyplomatycznym majstersztykiem z jeszcze jednego powodu. Jak ciekawie podsumował komentator telewizji Al-Arabija Hisham Melhem, Putin potrafi w tym konflikcie „być jednocześnie podpalaczem i strażakiem”. Z jednej strony apeluje o międzynarodową jedność w zwalczaniu Państwa Islamskiego. Z drugiej – krwawa wojna nie trwałaby już czwarty rok, gdyby nie konsekwentne wsparcie Moskwy dla prezydenta Asada. Rosyjska odsiecz ratuje syryjskiego dyktatora przed ostatecznym upadkiem, bo zdaniem obserwatorów konfliktu nie jest on już w stanie odbić utraconych terytoriów. O tym, że pierwszorzędnym celem Putina nie jest rozbicie samozwańczego kalifatu, tylko właśnie wsparcie Asada i dołączenie do grona decydentów o przyszłości kraju, świadczą bombardowania rozpoczęte 30 września. Rosyjskie myśliwce wcale nie zaatakowały na terytorium Państwa Islamskiego, tylko w mieście Homs i w prowincji Idlib. Tam główną siłą są wspierani przez Zachód rebelianci Wolnej Armii Syrii.

Różnice nie do pogodzenia

Wrześniowa sesja Zgromadzenia Ogólnego ONZ potwierdziła, że Barackowi Obamie i Władimirowi Putinowi będzie bardzo trudno doprowadzić do jakiejkolwiek koordynacji działań na Bliskim Wschodzie. Przemówienia obu liderów uwidoczniły diametralnie różny punkt widzenia na tę wojnę. Prezydent USA podkreślił, że „Stany Zjednoczone chcą współpracować w sprawie rozwiązania konfliktu z każdym krajem, włączając w to Rosję i Iran, ale musimy uznać, że po tak wielkiej rzezi i rozlewie krwi nie ma mowy o powrocie do stanu rzeczy sprzed wojny”.

Rosyjski przywódca ripostował: „Uważam, że to ogromny błąd odmawiać współpracy z syryjskimi władzami i ich siłami, które mężnie walczą twarzą w twarz z terrorystami” (...). Rosja żąda od Waszyngtonu wstrzymania lotów nad Syrią. Żądanie to zostało oczywiście odrzucone, ale operowanie dwóch potężnych sił lotniczych nad upadłym, rozczłonkowanym krajem rodzi ogromne ryzyko przypadkowej konfrontacji. W naloty na Państwo Islamskie zaangażowały się jeszcze wojska Francji. Arabskie media dokonują już nawet śmiałych porównań obecnej sytuacji do kryzysu kubańskiego. To przesada, ale nie ma wątpliwości, że Rosja otworzyła nowe pole konfrontacji z USA. A jej celem wcale nie jest jak najszybsze pokonanie Państwa Islamskiego i zakończenie kryzysu humanitarnego, tylko utworzenie silnego przyczółka na Bliskim Wschodzie i utrzymanie u władzy w pełni zależnego już od Kremla Baszara Al-Asada.