Ofiara prowokacji

Piotr Legutko

GN 01/2016 |

publikacja 30.12.2015 00:15

Jeśli zawierzy się Panu Bogu i przylgnie do Maryi, to można wygrać nawet ze służbami specjalnymi – mówi Wojciech Sumliński.

Ofiara prowokacji Jacek Turczyk /epa/pap Wojciech Sumliński przez 7 lat walczył w sądzie o sprawiedliwość

To był dziwny proces. Choć toczył się w kraju, gdzie kwitnie demokracja, jednemu z najbardziej znanych dziennikarzy śledczych postawiono absurdalne oskarżenia, próbowano wobec niego zastosować areszt wydobywczy (to potoczne określenie tymczasowego aresztowania, wielokrotnie przedłużanego w celu uzyskania od aresztowanego zeznań), dręczono bliskich, doprowadzono do próby samobójczej. A choć w sprawę były zaangażowane służby specjalne i najważniejsi politycy, nie wzbudzała ona większego zainteresowania głównych mediów. Nawet wówczas, gdy zeznania składał prezydent Bronisław Komorowski, transmisję na żywo z tego bezprecedensowego wydarzenia można było zobaczyć jedynie w TV Republika – i to zrealizowaną za pośrednictwem telefonu komórkowego.

Wojciech Sumliński pisał artykuły o największych aferach III RP. Zajmował się mafią. Był też przekonany do innej niż oficjalna wersji zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki; napisał na ten temat książkę i scenariusz filmowy. Ale historia nieudanej prowokacji, jaką wobec niego zastosowano, to także materiał na sensacyjny polityczny thriller.

Przykręcanie śruby

Po raz pierwszy do mieszkania dziennikarza funkcjonariusze ABW weszli 13 maja 2008 roku. Postawiono mu zarzut ujawnienia Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI… spółce Agora, wydawcy „Gazety Wyborczej”. Zarzut ten wkrótce wycofano i zastąpiono innym. Sumliński został oskarżony o płatną protekcję. Miał (za 200 tys. zł) obiecać pozytywną weryfikację oficerowi WSI płk. Leszkowi Tobiaszowi, powołując się na swoje wpływy w komisji kierowanej przez Antoniego Macierewicza.

Broniąca go (wspólnie z ojcem Waldemarem) Konstancja Puławska mówiła w sądzie, że dziennikarz idealnie pasował do roli ofiary. – Przyjaźnił się z osobami z Komisji Weryfikacyjnej, jak choćby z Leszkiem Pietrzakiem, łatwo było też ustalić jego „słaby” punkt: liczną rodzinę. Zastosowanie wobec niego aresztu wydobywczego miało sprawić, by się ugiął i w rezultacie doprowadził do skompromitowania Komisji Weryfikacyjnej – ocenia pani mecenas.

Prokuratura konsekwentnie domagała się dwóch lat więzienia dla dziennikarza, choć nie przedstawiła żadnych dowodów jego winy. Sąd pierwszej instancji nie przychylił się do wniosku o zastosowanie wobec Sumlińskiego aresztu, ale zrobił to sąd drugiej instancji. – Gdyby tam trafił, mając czwórkę dzieci i niepracującą żonę, ta historia mogłaby potoczyć się inaczej – ocenia obrona.

Sumliński miał powody, by się obawiać, bo swoje już wcześniej przeszedł. Po publikacji tekstów o przestępczości zorganizowanej próbowano podpalić mu dom, wybito szyby w oknach. Nie odpuszczał, bo uważał, że taka jest właśnie misja dziennikarza śledczego. Ze względów bezpieczeństwa zaczął publikować pod pseudonimem. Ale tym razem pod presją znalazł się nie tylko on, ale i jego rodzina.

– Byliśmy poddawani regularnym szykanom i zaszczuwani. Telefony codziennie o 6 rano, ostentacyjne śledzenie, obrzydliwe plotki na nasz temat kolportowane wśród znajomych, setki kłamliwych artykułów prasowych. Byłem jedynym żywicielem rodziny, w dodatku obciążonej kredytami. Gdybym trafił do aresztu, wszystko by się posypało. Liczono, że kilka miesięcy wystarczy, bym pękł i mówił, co mi każą. Ale to jest jak z przykręcaniem śruby. Jak się przesadzi, można przekręcić gwint – mówi dziennikarz.

30 lipca 2008 r. Wojciech Sumliński podjął nieudaną próbę samobójczą w warszawskim kościele pw. św. Stanisława Kostki. Tydzień później biegli psychiatrzy orzekli, że nie może w tym stanie przebywać w więzieniu. O samobójczej próbie dziennikarz mówi jak o najciemniejszym doświadczeniu życia. – To była studnia bez dna, a w niej podszept diabła. Coś we mnie wtedy pękło – wspomina. Przeszedł załamanie nerwowe, w szpitalu spędził 3,5 miesiąca.

Dwa lata później prokuratorzy, którzy doprowadzili dziennikarza do takiego stanu, zostali odsunięci od sprawy wyrokiem Sądu Rejonowego dla Warszawy-Woli (z uwagi na postępowanie niezgodne z wymogami prawa), a następnie pozbawieni immunitetów prokuratorskich. Obecnie w oddzielnym postępowaniu toczy się ich proces karny.

Komu dano wiarę?

Najbardziej bulwersujące było to, że wymiar sprawiedliwości przez lata dawał wiarę ludziom o fatalnej reputacji, a nie znanemu dziennikarzowi tropiącemu ich nadużycia. Główny świadek oskarżenia płk Leszek Tobiasz w PRL zajmował się przecież inwigilacją Kościoła, a w III RP zdążył już nawet zostać prawomocnie skazany przez sąd. Szantażował abp. Paetza, nagrywał wszystkich i wszędzie (tylko jakoś dziwnym trafem nie dziennikarza, którego pomówił). Wyłudzał pieniądze od biznesmenów i firm za to, aby ich nazwy nie pojawiły się w aneksie do Raportu z likwidacji WSI. Zdaniem Sumlińskiego, płk Tobiasz na złożeniu zawiadomienia o popełnieniu przez dziennikarza przestępstwa bardzo wiele zyskał, ponieważ zawieszone zostały wszystkie sprawy karne, jakie były przeciwko niemu prowadzone. Były pułkownik WSI zdążył złożyć zeznania jedynie w prokuraturze, zmarł nagle w 2012 roku.

O drugiej z osób obciążających Sumlińskiego, a zarazem współ- oskarżonym, płk. Aleksandrze Lichockim Sąd Okręgowy w Warszawie wyraził się, że jego zeznania są „nie tylko niewiarygodne, ale także urągające podstawowym zasadom logicznego myślenia”. Słowa te padły podczas ogłaszania wyroku w innej sprawie, ale – co ciekawe – dotyczyły także oskarżeń rzucanych przez Lichockiego przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu. Teraz razem siedzieli na ławie oskarżonych. Lichocki współpracował z ABW, uwiarygodniał fakt, że do przestępstwa doszło, był swoistym koniem trojańskim, postacią kluczową dla całej operacji.

Mieliśmy więc na ławie oskarżonych dziennikarza wielokrotnie wspierającego wymiar sprawiedliwości w ściganiu przestępców i obciążających go kompletnie niewiarygodnych szantażystów, dla których kłamstwo i prowokacja były chlebem codziennym. Mimo to sprawa toczyła się przez 7 lat. Komuś widocznie bardzo na tym zależało.

Gra służb

Dziennikarz zawsze jest wdzięcznym obiektem działań służb specjalnych. Karmi się go informacjami, po części prawdziwymi, otwiera perspektywy ujawnienia tego, co ukryte. Tak było i z Wojciechem Sumlińskim. Po serii sensacyjnych publikacji zaczęli się do niego zgłaszać oficerowie UOP czy CBŚ, dostarczając tajne dokumenty, tłumacząc, że nie widzą innego sposobu, aby rozbijać istniejące układy. Ufano mu, bo nigdy nie ujawniał informatorów, on ufał, że działa w słusznej sprawie. Co najmniej raz się pomylił.

Aleksander Lichocki zbliżył się do Sumlińskiego, gdy ten zbierał materiały do „książki życia”, czyli historii morderstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Pułkownik WSI dozował swoją ekskluzywną wiedzę na ten temat, uwodząc dziennikarza. Część informacji, które przekazywał, rzeczywiście była prawdziwa i sensacyjna. Sumliński ma dziś świadomość, że był rozgrywany, opisuje to zresztą z detalami w swoich książkach. Są one cennym dowodem na to, jak służby potrafią manipulować informacją, budować swoją wiarygodność, by uzyskać założone cele. W tym przypadku nie chodziło oczywiście o dziennikarza. – W styczniu 2007 r. rozpoczyna się operacja służb, w której Sumliński jest tylko zającem. Chodzi o to, żeby ustrzelić tura, a tym turem jest Antoni Macierewicz – mówił w sądzie mec. Waldemar Puławski.

Podobną tezę postawił inny świadek – Piotr Woyciechowski, były wiceprzewodniczący komisji likwidacyjnej WSI. W jego ocenie była to gra służb, w której Lichockiego w pewnym sensie poświęcono dla osiągnięcia celu operacyjnego. Miał – za obietnicę niskiego wyroku w zawieszeniu – najpierw obciążyć dziennikarza, a w dalszej kolejności skompromitować komisję weryfikacyjną WSI.

Dziwne spotkanie

Jeśli rzeczywiście o to chodziło, sprawa wraz z grudniowym wyrokiem nie kończy się, ale dopiero zaczyna. Asumpt do takiego stwierdzenia dał także sędzia Stanisław Zdun, który uznał kontakty Krzysztofa Bondaryka z płk. Tobiaszem za nielegalne, a wyjaśnienia b. szefa ABW za co najmniej niejasne. To samo dotyczy ówczesnego marszałka Komorowskiego i ministra Grasia.

Chodzi o spotkanie, do jakiego doszło tuż przed złożeniem przez L. Tobiasza zawiadomienia o przestępstwie. Wzięli w nimi udział szef ABW, marszałek i minister – bez świadków. „Pan Bondaryk nie potrafił uzasadnić, dlaczego trzech funkcjonariuszy – jeden z pionu śledczego, dwóch operacyjnych – nie weszło do gabinetu razem z nim. To oni właśnie powinni być na tym spotkaniu, a nie on – szef służby. Nie da się też logicznie wytłumaczyć, dlaczego pan Tobiasz pojechał z panem Bondarykiem do ABW złożyć zawiadomienie, a nie z funkcjonariuszami” – mówił sędzia.

Proces nieprzypadkowo nazywany był „aferą marszałkowską”, bo to właśnie od Bronisława Komorowskiego cała historia wzięła początek. To do niego zgłosił się płk Tobiasz ze swymi „rewelacjami”, to on był organizatorem owego dziwnego spotkania z udziałem szefa ABW. Wojciech Sumliński uznaje rolę b. prezydenta za kluczową w całej intrydze, a sam Komorowski zeznając w trakcie procesu, nie rozwiał podejrzeń dziennikarza, bo wybrał strategię luk w pamięci. Za to pamięć odzyskał pod koniec procesu płk Tomasz Budzyński, szef lubelskiej delegatury ABW, którego zeznania, potwierdzające fakt, że dziennikarz padł ofiarą celowej prowokacji, mogły mieć decydujący wpływ na sentencję wyroku.

Podziękować Maryi

Sąd Rejonowy dla Warszawy-Woli uniewinnił Wojciecha Sumlińskiego, jednocześnie uznał winnym współoskarżonego Aleksandra Lichockiego i skazał go na karę 4 lat pozbawienia wolności oraz grzywnę. – Bardzo rzadko zdarza się taka sytuacja, że dwie osoby mają ten sam zarzut, jedna zostaje uniewinniona, druga skazana. W dodatku wyrok dla niej jest wyższy, niż chciał prokurator. Sędzia musiał rozwikłać prowokację i zrobił to w sposób bardzo wnikliwy. Bogu za to dziękuję, że okazał się człowiekiem o mocnym kręgosłupie, a wyobrażam sobie, jakim musiał podlegać naciskom – ocenia dziennikarz, którego podczas ogłaszania wyroku zabrakło.

– Oczywiście chciałem tam być, jechałem nawet do sądu, ale zawróciłem. Żona mnie przekonała, że w tym dniu powinniśmy być u naszej Matki Bożej Kodeńskiej, bo bez Jej pomocy nie przetrwalibyśmy tego koszmaru. W pustym kościele na modlitwie czekałem na decyzję… Cała reszta mojego życia będzie już teraz tylko dziękczynieniem za ratunek dla mojej rodziny. Ta sprawa nauczyła mnie, że jeśli zawierzy się Panu Bogu i przylgnie do Maryi, to można wygrać nawet ze służbami specjalnymi – kończy swą opowieść Wojciech Sumliński.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.