IV Rzeczypospolitej nie widzę

GN 03/2016 |

publikacja 14.01.2016 00:15

O tym, jak daleko powinny sięgać wpływy partii politycznych, z Rafałem Matyją rozmawia Andrzej Grajewski.

Dr hab. Rafał Matyja w latach 80. związany z Ruchem Młodej Polski, później redaktor „Kwartalnika Konserwatywnego”. Pierwszy, diagnozując wyzwania stojące przed Polską, postulował budowanie  IV Rzeczypospolitej. Wykładowca w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. roman koszowski /foto gość Dr hab. Rafał Matyja w latach 80. związany z Ruchem Młodej Polski, później redaktor „Kwartalnika Konserwatywnego”. Pierwszy, diagnozując wyzwania stojące przed Polską, postulował budowanie IV Rzeczypospolitej. Wykładowca w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Andrzej Grajewski: Spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z premierem Orbánem nie pozostawia chyba wątpliwości, kto naprawdę rządzi w naszym kraju.

Rafał Matyja: O tym wiedzieliśmy już wcześniej, zostało to bowiem wielokrotnie powiedziane wprost. Jarosław Kaczyński, moim zdaniem, zdecydował się na taki model rządzenia państwem po poprzednim doświadczeniu, kiedy stał na czele rządu. Wiedział, że premier jest bardzo ograniczony, jeśli chodzi o własne możliwości działania i czas. Jest bowiem uwikłany w tysiące spraw formalnych i proceduralnych, co okazuje się bardzo czasochłonne. Dlatego decydując się na dużą zmianę wiedział, że lepiej nie łączyć funkcji szefa partii rządzącej z urzędem premiera. Donald Tusk, który się na to zdecydował, musiał różne sprawy odpuścić. Zdecydował, że w wielu przypadkach będzie tak, jak mówią urzędnicy. Wybrał więc pasywny model rządzenia. Kaczyński postanowił kierować zmianą, nie będąc uwikłanym w funkcję premiera.

To jednak rodzi skutki dla demokracji, skoro ani premier, ani prezydent nie mają realnej władzy…

Można sobie wyobrazić, że lider parlamentarnej większości pilnuje strategicznego projektu zmian, programu legislacyjnego, w który rząd nie musi być uwikłany. Aleksander Kwaśniewski może być przykładem lidera partii, który w 1993 roku odmówił wejścia do rządu i stanął na czele Komisji Konstytucyjnej. Ważniejsze jest pytanie, czy ten model nie ogranicza podmiotowości szefa rządu w tym zakresie, w jakim ma on konstytucyjne obowiązki i ponosi odpowiedzialność za rządzenie. Tu nie może być żadnego delegowania władzy na szefa partii. W jeszcze większym stopniu dotyczy to odpowiedzialności prezydenta.

A jak zachował się prezydent Andrzej Duda?

Kilka razy dał dowód zbyt daleko idącej empatii wobec rządzącego obozu. Nie chodzi tylko o treść, ale również o formę. Prezydent państwa w ten sposób zachowywać się nie powinien.

W czym się to przejawiało?

W działaniu pospiesznym, kiedy dokonywał natychmiastowych nocnych nominacji nowo wybranych sędziów Trybunału, czy w błyskawicznym trybie podpisania ustawy paraliżującej działania Trybunału Konstytucyjnego. Tempo, w jakim ją podpisał, w sposób oczywisty uniemożliwiało jej głębszą analizę, zwłaszcza że zmiany wprowadzano w czasie bezpośrednio poprzedzającym przesłanie ustawy Senatowi i prezydentowi. Treść i forma decyzji prezydenckich pokazuje, że nie jest to prezydent, który przykłada dużą wagę do swojej ponadpartyjnej roli, który lekceważy długofalowe skutki ostentacyjnego zaangażowania się po jednej ze stron. Tworzy to niedobre wzorce postępowania na przyszłość. Miałem bardzo krytyczny stosunek do prezydentury Bronisława Komorowskiego. Atakowałem go za pasywność, za to, że jego prezydentura zbyt często sprawiała wrażenie, że jej głównym celem miało być nieprzeszkadzanie Platformie w rządzeniu. Andrzej Duda posunął ten proces partyjnego uwikłania znacznie dalej.

Wydaje mi się, że Jarosław Kaczyński właśnie po to go wybrał, aby jako prezydent ułatwiał mu rządzenie, a nie utrudniał.

Jarosław Kaczyński sam mówił, że nie był przekonany o możliwości wygrania wyborów prezydenckich. Postawił na Dudę jako na kandydata, który miał być na tyle dobrą twarzą PiS, aby zminimalizować poziom porażki w tych wyborach. Trzeba pamiętać, że Andrzej Duda nie miał silnej pozycji w PiS. Nie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że prezydent powinien działać w ostrej kontrze w stosunku do własnego obozu, zerwać z nim wszelkie kontakty i wetować wszystko, co się da. To nie miałoby sensu. Ale czym innym jest zachowywanie się w sposób na tyle godnym, aby było jasne, że prezydent  jest osobnym podmiotem, działającym niezależnie od większości parlamentarnej. Jeśli zaś ma być inaczej, to zastanówmy się, czy w ogóle jest sens wybierać prezydenta w wyborach powszechnych. Zastanówmy się, jak daleko mają sięgać wpływy partii politycznych w państwie.

Platforma Obywatelska także zawłaszczała państwo.

Tak, i była wraz z PSL za to krytykowana. Uważam, że słusznie, bo korzystając z podwójnej kadencji wyeliminowała krytykę z mediów publicznych, osłabiła uznawane wcześniej prawa opozycji, z walki z PiS uczyniła program rządzenia. PiS obiecywał, że będzie inaczej. Jeśli przyjmiemy założenie, że przejmowanie struktur państwa przez kolejne partie jest pewną stałą cechą III Rzeczypospolitej, to rządy PiS całkowicie wpisują się w ten model, a nie tworzą nowej jakości. PO i PiS bardzo się różnią tylko w jednym punkcie. PO, podobnie jak wcześniej SLD, łatwiej dogadywała się z układem interesów istniejącym w administracji, korporacjach zawodowych, służbach specjalnych, a PiS jest z nim w ostrym sporze. Jeżeli musimy – a nic nie wskazuje, by rządzący mieli inny zamiar – pozostać w tej partyjnej logice III Rzeczypospolitej, to warto pamiętać, że sprawne działanie państwa nie polega wyłącznie na hierarchicznym podporządkowaniu wszystkich jego instytucji woli lidera partii, ale także na zdolności współpracy z ludźmi, którzy tej partii nie kibicują. Dzisiaj szans na taką aktywność jest coraz mniej. Zresztą stosowane przez PiS metody odwrócą się przeciwko niemu.

To nie jest przesądzone.

Taka jest niestety logika konfliktów plemiennych. Zawsze wymieniana w nich jest długa lista ofiar i niesprawiedliwości, które się przypomina, aby usprawiedliwić i nadać prawomocność odwetowi i własnemu, identycznemu postępowaniu. Na szczęście u nas ta polaryzacja nie objęła jeszcze całego społeczeństwa. Niestety, bardzo zaangażowane w ten konflikt i spolaryzowane są elity, które nie biorą bezpośredniego udziału w polityce, ale tworzą środowiska opiniotwórcze. Jest bardzo niewielu dziennikarzy, którzy nie są ewidentnie po jednej lub drugiej stronie. To samo obserwuję w środowiskach akademickich czy elitach kulturalnych. W takim kraju jak Polska, który pod względem ekonomicznym ma status peryferyjny, sprawą zasadniczą jest konsolidowanie tych elit wokół pewnych strategicznych celów, a nie postawienie państwa w stan ostrej konfrontacji z nimi. Zaczęliśmy rozmowę od wizyty premiera Orbána. Jego strategia nie ma na celu walki z establishmentem, tylko wzmocnienie Węgier. Warto zrozumieć tę lekcję, bo nawet w ramach projektu „Budapeszt nad Wisłą” możliwe są różne strategie. Dziś PiS wybrał najgorszą: do skutecznych rządów wystarczy nam panowanie nad instytucjami państwa, wielka rewolucja kadrowa. Establishment wyrosły w III Rzeczypospolitej postrzega jako śmiertelnego wroga. Towarzyszy temu uproszczony obraz historii państwa po 1989 r., w którym nie ma miejsca na przyznanie, że status quo w sprawie aborcji jest wynikiem ważnego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego orzekającego w czasach prof. Zolla. Trybunał musi być przedstawiony jako instytucja od ćwierć wieku psująca państwo.

To będzie miało długofalowe skutki. Spora część tych opiniotwórczych elit nigdy nie zaakceptuje działań w sprawie Trybunału Konstytucyjnego oraz fatalnego stylu, w jakim zostały przeprowadzone. To nie przyschnie. Pozycja ustrojowa Trybunału nie jest świętością, można ją zmieniać, dysponując większością konstytucyjną. Przez chwilę prezydent Andrzej Duda to nawet proponował. Ale to, co zrobiła większość sejmowa, jest pogłębieniem kryzysu instytucjonalnego. Do tego dochodzi ostry język, który ułatwia podział na „swoich” i „obcych”, co może być przydatne na krótką metę w rządzeniu. Ale jak się do obozu „obcych” spycha bardzo duże grupy ludzi, to potem trudno się dziwić, że będą oni z niechęcią reagowali na każdą inicjatywę władzy. Oczywiście na poważne, pełne rozliczenie PiS przyjdzie czas. Ostrość ocen może być złagodzona przez efektywne i dobre rządzenie. Ale może być i tak, że model „przejmowania instytucji” przez PiS nie przyniesie wzrostu skuteczności w realizowaniu programu społeczno-gospodarczego tej partii.

Pisał Pan na początku rządów AWS o potrzebie budowy IV Rzeczypospolitej. Hasło to zostało później umieszczone na sztandarach PiS. Ma Pan wrażenie, że jesteśmy w trakcie realizacji tego programu?

Apelowałem wtedy o szeroki program reform, które miały wzmocnić państwo. Byłem przekonany, że należy to zrobić przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, aby stworzyć mechanizm pełnego wykorzystania szans, które stwarza członkostwo, i minimalizacji strat wynikających z ograniczenia suwerenności. Nie znalazł się jednak żaden zespół, który nadałby temu postulatowi wymiar programu państwowego. Jest charakterystyczne, że rządy PiS w 2005 roku rozpoczęły się od likwidacji Rządowego Centrum Studiów Strategicznych – instytucji, która właśnie w warunkach członkostwa w UE mogła być „oczami” i „uszami”, a także strategicznym mózgiem rządu. Bez tego nie da się prowadzić polityki państwowej. PiS uznał wtedy, że partia dysponuje wystarczającą wiedzą i mądrością oraz wystarczającymi zasobami kadrowymi, by rządzić bez takiej instytucji. Czy obecnie logika działania PiS jest inna? Nie sądzę. Dlatego jak mnie Pan pyta o mój postulat budowy IV Rzeczypospolitej, to takiego planu w działaniach PiS nie dostrzegam.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.