Nowa Wola lekarza

GN 07/2016 |

publikacja 11.02.2016 00:15

O pustelni na końcu świata i towarzyszeniu pacjentom w najważniejszym momencie życia z dr. nauk med. Pawłem Grabowskim rozmawia Agata Puścikowska


Nowa Wola lekarza Piotr Mojsak

Agata Puścikowska: Jesteśmy pod białoruską granicą, w maleńkiej wiosce, w społecznym, domowym hospicjum. Taki szczyt Pańskiej kariery…


Paweł Grabowski: O tak. To jest właśnie szczyt kariery. 


Jest Pan doktorem z kilkoma specjalizacjami. Mógł Pan robić wszystko i wszędzie. Przecież dawni koledzy pukają się w głowę…


Niech się pukają. Jeśli chodzi o tzw. robienie kariery, to jest to sprawa mocno przereklamowana. Karierę naukową skończyłem jako adiunkt, w okolicach 40. urodzin. Nie jest to osiągnięcie powalające na kolana. Zresztą nigdy nie byłem sprofilowany na jedno działanie: w liceum akurat najbardziej lubiłem język polski, potem biologię i całą resztę. Natomiast w dzieciństwie miałem wspaniałą lekarkę pediatrę i chciałem być taki jak ona. Marzenie z lat chłopięcych jednak nie spełniło się. Za pierwszym razem nie zdałem na medycynę. Zatrudniłem się więc w szpitalu jako salowy. Pamiętam małego, ciężko chorego chłopca, który mnie wtedy zapytał: „A dlaczego pan sobie taki dziwny zawód wybrał? Sprzątacza”. Odpowiedziałem, że takie mam widać powołanie. 


Skończył Pan jednak… stomatologię.


Jako pierwszy kierunek studiów. Ale już na studiach pracowałem w studenckim kole chirurgicznym i pod okiem asystenta wykonywałem pierwsze drobne operacje. Rozpocząłem potem pracę w klinice chirurgii twarzowo-szczękowej, zrobiłem pierwszy stopień specjalizacji. I zacząłem kolejne studia: medyczne. Nie wspominam jednak tamtego czasu z sentymentem: środowisko hermetyczne, niezbyt przyjazne względem siebie. Specjalizację udało mi się zrobić w Warszawie. Po kilku latach w tamtejszej klinice uniwersyteckiej doktorat napisałem z… patologii relacji międzylekarskich. 


Doświadczył Pan ich w praktyce?


Oględnie mówiąc, w naukowym środowisku medycznym relacje bywają różne. Dlatego mam spory dystans do tzw. karier medycznych. Choć na szczęście są też pozytywne wyjątki: mój kolejny szef w Klinice Nowotworów Głowy i Szyi, w Instytucie Onkologii w Warszawie, był bardzo dobrym szefem: wymagającym, mądrym i rozumiejącym potrzebę wyjazdów na szkolenia. W rozwoju swojego pracownika widział szansę, a nie zagrożenie dla siebie… W klinice poznałem też inny wymiar medycyny. Tam umierało wielu pacjentów. Obserwowałem ich, zastanawiałem się, jak najlepiej pomóc, jak towarzyszyć podczas tego wyjątkowego czasu: odchodzenia. W końcu zrobiłem specjalizację z medycyny paliatywnej. Dla humanisty odkrycie medycyny paliatywnej zmienia życie. Według mnie jest to najważniejsza lekarska specjalizacja: dotyka całego człowieka. Obejmuje przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Obejmuje też jego całe otoczenie – rodzinę, relacje. Nie tylko fizjologię czy psychikę. Towarzyszenie osobie nieuleczalnie chorej to nie jest oczekiwanie na śmierć! To ulepszanie, usprawnianie czasu, który pozostał. Zacząłem również pracować w hospicjach warszawskich. Tak więc moje życie zawodowe i prywatne zmierzało do punktu, w którym jestem dzisiaj. Zmierzało do Nowej Woli. Ale potrzebowałem również mocniejszego uderzenia, „skierowania” z góry: podczas badań, które sam przechodziłem, mówiąc krótko – umarłem. Na kilka chwil. Potrzebna była reanimacja, a potem wszczepienie rozrusznika. 


Widział Pan światełko?


Nic. Kompletnie. Czarna dziura. Nikt nie szedł do mnie z nieba. Pewnie ślicznie by to zabrzmiało: „Zobaczyłem Anioła, który powiedział: »Jedź, Grabowski, na Wschód robić hospicjum«”. Ale tak nie było. Natomiast ja sam poczułem, że nadal żyję po coś. Kiedy wstałem, zrozumiałem, że życie jest tak krótkie, że nie ma czasu na rzeczy ważne. Trzeba więc robić rzeczy najważniejsze. Stąd decyzja: wyjeżdżam i działam. Dla tych, którzy umierają gdzieś w osamotnieniu, bólu, czasem biedzie, a którymi się nikt nie zajmie. Postanowiłem stworzyć hospicjum tam, gdzie nie miało ono szans powstać. Wybrałem Wschód. I tak się sprawy potoczyły, że mój znajomy, prawosławny duchowny, ks. Henryk Paprocki, skontaktował mnie z białostockim prawosławnym abp. Jakubem. Biskup pokazał mi na mapie Nową Wolę, poznał mnie z tutejszym batiuszką Jarosławem. Przyjechałem do wsi, zobaczyłem skromniutki budynek po starej szkole, który właśnie ofiarował abp Jakub. Rozejrzałem się: parę domów, cerkiew, las, koniec świata. Batiuszka Jarosław był pewien, że wyjadę i nie wrócę. 


Wrócił Pan. I został. 


Owszem, ale i mnie Pan Bóg tym miejscem zaskoczył. Mówiłem Mu: „Panie Boże, miało być zadupie. Ale czy aż takie!?”. Czasem brak prądu, bezdroża, ubodzy i piękni ludzie, niewygody. Jak na misjach. Nawet Afryki nie potrzeba. 


Czuje się Pan misjonarzem?


Jeszcze gdy mieszkałem w Warszawie, byłem w świeckim Karmelu. Pięć lat. Zrezygnowałem ze ślubów wieczystych po rozmowie ze spowiednikiem, gdy już zdecydowałem się na wyjazd na Podlasie. Świadomie wybrałem drogę samotnego wojownika. Dom w wiosce, w której zamieszkałem, niedaleko hospicjum, to też trochę moja pustelnia. Jestem więc bardziej pustelnikiem. Poznałem tu trud bycia obcym. 


Ale tu ludzie są otwarci. Szczerzy… 


Owszem. Ale niech ta historyjka będzie ilustracją: kiedyś przyszedłem na wizytę do pary staruszków, z których jedno umierało na raka. Staruszka mówi do mnie: „Oj, jaki pan biedny, samotny. My się tu wszystkie znamy, my ludzie stąd…”. A w tym momencie współmałżonek wyparował: „Jaka ty jesteś stąd? Raptem 80 lat mieszkasz”. (śmiech) Więc to taka dla mnie nauka, że nawet jeśli nie wiadomo co i ile bym robił, nigdy nie będę „stąd”. Nie mam z tym jednak problemu. Wewnętrznie mam pewność, że jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Mam poczucie, że Pan Bóg mnie tu wezwał. A jeżeli dzieło poznaje się po owocach, to ja mam 150 przyjaciół w niebie. Hospicjum pomogło im do niego spokojnie i godnie wejść.


Momenty załamania?


Załamania to nie. Ale oczywiście przeżywam mnóstwo zwątpień, trudności. Natomiast wystarczy czasem, bym pojechał do chorego, dobrał tak leki, by przywrócić mu radość, by nie cierpiał. I to ustawia mnie do pionu. Fakty są takie: jestem tu potrzebny. Więc działam.


Bez kontraktu z NFZ. To jednak nieco szalone działanie. 


A na co mieliśmy czekać? Próbowałem dogadać się z NFZ. Papierologia, biurokracja, jakieś tysiące spraw „nie do przeskoczenia”. Tymczasem ludzie bez pomocy umierali. Po piątym zgonie, niemal bez grosza i kontraktu, powiedziałem: dość. I ruszyliśmy. Udało się związać koniec z końcem i trochę cudem do tej pory się udaje. Zwykle wygląda to tak, że połowę pieniędzy potrzebnych do funkcjonowania dostajemy z jednego procenta, a drugą połowę musimy użebrać. Mimo że z miesiąca na miesiąc walczę po prostu o pensje dla pracowników, to oferujemy profesjonalną pomoc paliatywną tam, gdzie nie miałaby ona szansy dotrzeć. Mamy również świetny sprzęt rehabilitacyjny, nowoczesne łóżka dla chorych. I świadczymy pomoc wszechstronną, nie tylko lekarską – pracuje u nas również fizjoterapeuta. Po co? – czasem słyszę. – Przecież ci ludzie umierają. Albo: „Ona do umarcia do domu przywieziona”. Wchodzimy, badamy chorą. Cała w odleżynach. Nieruchoma. Pampers niezmieniony. Ale jeśli wyleczy się odleżyny, zlikwiduje ból, a fizjoterapeuta zacznie pracę, okazuje się, że można wydobyć z chorego resztki panowania nad własnym ciałem. To daje poczucie własnej godności: pacjent cieszy się, że może samodzielnie do kibelka pójść albo samodzielnie zjeść. W ogóle godność pacjenta to sprawa kluczowa. Moi pracownicy podchodzą do pacjentów z ciepłem i po ludzku. Nie ma mowy, by ich „tykali” czy „babciowali” („Babciu, podamy teraz lekarstewko”). Moi pracownicy do pacjentów zwracają się: „Pani Wiero”, „Panie Janie”. Ciężko choremu nie wolno odebrać szacunku…


Dlaczego patronem hospicjum jest święty prorok Eliasz?


Sam wybrałem patrona. Jestem tą postacią zafascynowany. To był prawdziwy mężczyzna, wojownik. Działał bez lęku. Jest też świętym „ekumenicznym” – prawosławnych i katolików, a przecież mieszkamy tu na styku kultur i religii. I kolejna sprawa, ważna w hospicjum: Eliasz nie umarł. Został porwany wprost do nieba.


Z hospicjum blisko do nieba?


Myślę, że tak. I jak sobie myślę o niebie, jestem niemal pewny, że jest tam zatrzęsienie świętych rodziców. Świętych małżeństw też. Chodzę po domach, obserwuję. Tu, wśród prostych ludzi, na każdym kroku odkrywam świadectwa gigantycznej miłości, wierności, uczciwości. Wchodzę na przykład do drewnianej chaty, umiera w niej żona. A mąż z dumą pokazuje dyplom za 60 lat pożycia. „Trzy lata temu my dostali” – to ich największe osiągnięcie, dar życia.


Które kończy się jednak śmiercią. 


Tu, na Podlasiu, śmierć wciąż jeszcze jest naturalna. Jest częścią życia. Kiedy mieszkałem w Warszawie i pracowałem w hospicjach, spotykałem się z rodzajem agresji, chociażby ze strony rodziny chorego: „Nic nie robicie! On umiera! To bez sensu! Ratujcie go za wszelką cenę” itd. Czułem presję, by „robić coś” na siłę, czyli wbrew prawom natury. I prawom człowieka do godnego odchodzenia. Na Podlasiu, gdy bliski umiera, wyczuwam więcej pokoju, pogodzenia się i z życiem, i ze śmiercią. Choć oczywiście ta ostatnia boli. 


Pracownicy hospicjum jeżdżą od jednej wioski do drugiej, od chaty do chaty, od dramatu do dramatu. Potrzebują czasem pomocy psychologa?


Mamy wspaniałą panią psycholog, która służy rozmową, radą. Pracuje też z chorymi i ich rodzinami. Nie wyobrażam sobie naszej pracy bez takiego wsparcia. Równie ważne, jeśli nie ważniejsze, jest też wsparcie duchowe. Bo tu się toczy walka duchowa. Na każdym kroku, przy każdym oddechu. Czuję to i widzę. Gdybym nie żył sakramentami i modlitwą, dawno bym już nie żył. Duchowo, a może i fizycznie. Doświadczam tu spraw, o których nie śniło się lekarzom. I ludziom w ogóle. Bez Boga nie dałoby się tego ogarnąć. Kiedy jeszcze nie wiedziałem, że Bogu nie stawia się warunków, postawiłem Mu ultimatum: przypomniałem, że jeśli posyła gdzieś człowieka, daje mu wsparcie. Jakie? Jeśli jest wojownik, to gdzieś za klasztornymi murami jest też siostra zakonna, która modli się za niego i w ten sposób go wspiera. Odpowiedź była niemal natychmiastowa – odebrałem telefon: „Tu siostra Kinga, znajoma kazała mi do pana zadzwonić”. Siostra zadzwoniła w sprawach zdrowotnych (jest schorowana), ale ja wiedziałem: to ona. Siostra Kinga jest siostrą klauzurową, modli się za mnie i ofiarowuje swoje cierpienia. I dba o mnie tak po ludzku. Ponieważ notorycznie nie mam czasu i nie pamiętam o posiłkach, otrzymuję na przykład kategorycznego SMS-a: „Zjedz obiad”. Albo przypominajkę: „Idź spać”.


Ma Pan marzenia?


Chciałbym wrócić do pisania, również pisania poezji. Ale teraz przede wszystkim marzę o otworzeniu hospicjum stacjonarnego. Bo jest ogromna potrzeba, by część chorych, którzy nie mogą przebywać w domu, miała miejsce bezpieczne i przyjazne, w którym będą mogli w spokoju umrzeć. Do tego daleka droga i pewnie będę musiał nauczyć się rozmawiać z urzędnikami z NFZ. Albo lepiej, żeby ktoś za mnie tłumaczył im, na język biurokracji, moje działania. Bo ja naprawdę tak nie umiem. Zamiast u pacjenta robić biurokratyczną papierologię, wolę notować historie, relacje, spojrzenia. We mnie tzw. procedura budzi od razu bunt. Jakieś rubryczki, opisy „usług medycznych”… No nie potrafię. Ale może ktoś zrobi to za mnie? I wtedy dostaniemy kontrakt. A ja będę tylko leczył i tylko pisał…


Robi Pan czasem coś dla siebie?


Spotykam się czasem z przyjaciółmi. Są moją ostoją. Mam też kilkunastoletnią kotkę, która zawsze wieczorem na mnie czeka w domu. Rex kornwalijski. 


O! To są koty o urodzie… wątpliwej.


Skrzyżowanie nietoperza z barankiem. Ma na imię Lolita (taką ją kupiłem). Chciałem imię zmienić i nabożniej nazwać, ale kocica do wszystkich się mocno przymila. Widocznie już takie moje powołanie: znajdowanie piękna tam, gdzie inni go nie widzą.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.