Co robi sędzia po godzinach?

Piotr Legutko

GN 09/2016 |

publikacja 25.03.2016 00:15

Prowokacja wobec znanego sędziego wywołała temat granic politycznego zaangażowania trzeciej władzy.

Co robi sędzia po godzinach? Tomasz Gzell /PAP Sędzia Wojciech Łączewski orzekał w 2015 roku w sprawie Mariusza Kamińskiego

Tę historię jako pierwsi opisali na portalu Kulisy24.pl Agnieszka Burzyńska, Michał Majewski i Sylwester Latkowski, byli dziennikarze tygodnika „Wprost”. Ale nie wprost. Brak w ich opowieści nazwisk, autorzy zarzekają się, że „jeszcze nigdy nie mieli takiego dziennikarskiego dylematu”. Nawet nie co do faktów, ale sposobu, w jaki zostały one pozyskane.

Wszystko zaczyna się od pewnego internauty, który dla zabawy (?) założył na Twitterze fałszywe konto dziennikarza znanego ze zdecydowanych, „antypisowskich” poglądów. Wkrótce dostał na nie wiadomość prywatną, niewidoczną dla innych użytkowników Twittera.

To ważna okoliczność, bo świadcząca o tym, że inicjatywa kontaktu nie wyszła od internauty, a dotyczyła propozycji „zmiany strategii” medialnej wojny z obecną władzą. Tweet podpisano: „pewien znany sędzia, chociaż z innego profilu”. Ale już w drugiej wiadomości ów sędzia podał imię i nazwisko. Faktycznie znane. Mało tego, nalegał na osobisty kontakt, zaś fałszywy dziennikarz, cokolwiek spłoszony, odpowiadał: „spotkanie z jakimkolwiek sędzią mogłoby mieć negatywny oddźwięk (dla obu nas) wśród opinii publicznej, muszę się zastanowić”. „Potrafiłbym takie spotkanie zorganizować. Dalibyśmy radę: )” – nalegał „sędzia”.

Owa wymiana zdań miała miejsce 18 stycznia. Dopiero w tym momencie na scenie pojawiają się dziennikarze. Internauta przesyła im bowiem skany rozmów z retorycznym pytaniem: „Czy tak powinien zachowywać się niezawisły, sławny sędzia?”.

Kim jest ten pan?

„Chcieliśmy mieć pewność, czy jako dziennikarze nie staliśmy się celem prowokacji. Nabraliśmy pewności, że tak nie jest. Sędzia przesłał »selfie« X-owi i przeprosił, że w wyciągniętej koszulce, ale akurat pisze uzasadnienie do wyroku. Ktoś powie, że zdjęcie to nie dowód. Można je podrobić. Można. Jednak pewnej rzeczy podrobić się nie da. »Znany sędzia« o umówionej godzinie i konkretnego dnia pojawił się pod wskazanym przez X-a adresem, by omówić strategię walki z nową władzą” – opisują finałową scenę tej komedii pomyłek autorzy tekstu na portalu Kulisy24.pl.

Publikacja wywołuje natychmiast w sieci falę dociekań i spekulacji. Fundacja Court Watch Polska, monitorująca wymiar sprawiedliwości, apeluje do redakcji o ujawnienie personaliów bohatera. „Bez tego po publikacji sędzia, którego ona dotyczy, mógł podlegać naciskom. Jeśli natomiast korespondencja była fałszywa i ktoś podszywał się pod sędziego, aby go skompromitować, tylko ujawnienie nazwiska pozwoli na ukaranie prowokatora” – czytamy na stronie fundacji. Autorzy tekstu jednak konsekwentnie odmawiają.

Na apel odpowiada natomiast Paweł Miter z „Warszawskiej Gazety”. Zapowiada opublikowanie całej korespondencji wraz z nazwiskiem. I dopiero stąd cała Polska dowiaduje się, że chodzi o Wojciecha Łączewskiego, sędziego, o którym głośno zrobiło się w 2015 r. po wydaniu drakońskiego wyroku na Mariusza Kamińskiego, b. szefa CBA. Zdaniem dziennikarza to ten właśnie sędzia miał (używając nazwiska Marek Matusiak) korespondować z Tomaszem Lisem… a raczej kimś, kogo za znanego dziennikarza uważał.

Na początku było przestępstwo

Wojciech Łączewski nie ma wątpliwości, że jest w tej sprawie poszkodowanym. Złożył nawet doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła już w tej sprawie śledztwo. Kodeks karny przewiduje do 3 lat więzienia dla tego, kto „podszywając się pod inną osobę, wykorzystuje jej wizerunek lub inne jej dane osobowe w celu wyrządzenia jej szkody majątkowej lub osobistej”.

To właśnie jest powód, dla którego dziennikarze portalu śledczego umywają ręce od tej prowokacji, twierdząc, że nie byli jej pomysłodawcami ani wykonawcami, lecz jedynie całą sprawę opisali. To był ów dylemat, o którym napisali w swoim tekście. Nie ma bowiem wątpliwości, że na początku tej historii było przestępstwo. – Mieliśmy propozycję od internauty, aby przejąć owe fałszywe konto i prowadzić konwersację ze znanym sędzią, ale uznaliśmy, że to byłoby już przekroczenie granicy dziennikarskiej prowokacji – mówił w wywiadzie dla Polskiego Radia M. Majewski. Co więcej, autorzy tekstu poważnie rozważali wariant, że to oni mogą być prowokowani przez służby, tak nieprawdopodobna wydawała się cała historia.

Czy zatem można w ogóle mówić w tym przypadku o dziennikarskiej prowokacji, podobnej do tej, jakiej dopuścił się choćby wspomniany Paweł Miter, który we wrześniu 2012 r. zadzwonił do prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku Ryszarda Milewskiego, podając się za asystenta szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego? Jeżeli już dziennikarze portalu Kulisy24.pl posłużyli się prowokacją, to dopiero w momencie, gdy podsunęli internaucie przyjęcie propozycji „znanego sędziego” w sprawie spotkania w konkretnym miejscu i czasie. I jeśli rzeczywiście osobą, która tam się zjawiła, był Wojciech Łączewski, to bez względu na nielegalne działania prowokatora trudno będzie sędziemu wyjść z tej sprawy bez szwanku.

Tablet prawdę nam powie?

Na razie jego wersję podtrzymują rzecznicy Sądu Okręgowego oraz Krajowej Rady Sądownictwa. – Większość dowodów, jakie mamy na dziś, świadczy o tym, że to sędzia padł ofiarą hakera – twierdzi Waldemar Żurek, rzecznik KRS. Z kolei rzeczniczka SO wydała oświadczenie, że w czasie jednej z opisanych przez gazetę rozmów sędzia Łączewski przewodniczył rozprawie. „Powyższe ustalenie zdaje się wykluczać możliwość prowadzenia w tym czasie prywatnej korespondencji elektronicznej z profilu Marka Matusiaka, a tym samym poddaje w wątpliwość prawdziwość całości medialnych doniesień” – pisze sędzia Ewa Leszczyńska-Furtak.

I od razu spotyka się z polemiką, że czas pokazywany w wiadomościach bezpośrednich serwisu Twitter nie musi odpowiadać rzeczywistości. Poza tym całkiem niedawno „Gazeta Wyborcza” opisywała sędziego Łączewskiego jako osobę, która na sali sądowej zamiast z książkowego kodeksu chętniej korzysta z tabletu… Skoro jednak sędzia sam oddał swój sprzęt do analizy, pewnie ten spór jest w stanie wygrać na swoją korzyść. Trudniej będzie mu wyjaśnić fakt, że stawił się na umówione spotkanie.

W kilku wypowiedziach udzielonych mediom publicznym M. Majewski zapewnił, że wraz z S. Latkowskim widział W. Łączewskiego o wyznaczonej podczas internetowej konwersacji godzinie. Sędzia przyszedł pod wskazany adres, zadzwonił na konkretny domofon. Nie wiadomo, czy dziennikarze dysponują zdjęciami dokumentującymi to wydarzenie. Michał Majewski zapewnił, że wszystkie szczegóły może potwierdzić tylko w sądzie lub prokuraturze. Ta deklaracja mogła mieć wpływ na powagę, z jaką KRS potraktowała tę tylko na pozór mało poważną historię.

Czego nie wolno sędziemu?

Krajowa Rada Sądownictwa powołała specjalną komisję do zbadania sprawy w składzie: Katarzyna Gonera z Sądu Najwyższego, Janusz Drachal z Naczelnego Sądu Administracyjnego oraz były sędzia Trybunału Konstytucyjnego Wiesław Johann, przedstawiciel prezydenta Andrzeja Dudy w KRS. Komisja szybko jednak przerzuciła „gorący kartofel” na sędziowskiego rzecznika dyscyplinarnego. Jak wyjaśnił W. Żurek: „KRS nie ma uprawnień do badania wszystkich okoliczności incydentu i żądania dokumentów niezbędnych do rzetelnego wyjaśnienia sprawy”.

Co może grozić W. Łączewskiemu, jeśli to on faktycznie okaże się owym „znanym sędzią”? Skala konsekwencji, jakie niesie ze sobą dyscyplinarka, jest bardzo szeroka, łącznie z wydaleniem z zawodu. To oczywiście możliwość czysto teoretyczna i mało prawdopodobna. Postępowanie wobec sędziego Milewskiego, który wykazał się polityczną dyspozycyjnością „na telefon”, skończyło się… przeniesieniem go z Gdańska do Białegostoku.

Warto jednak uświadomić sobie, jak duży jest w tym przypadku kaliber zarzutów. Zgodnie z konstytucją oraz ustawą o ustroju sądów powszechnych sędzia nie może prowadzić żadnej działalności politycznej. Tak bezpośrednie angażowanie się w zwalczanie PiS, jakie zademonstrował „Marek Matusiak” (nie przesądzając, kto się pod tym pseudonimem kryje), może bowiem rodzić zastrzeżenia co do jego bezstronności w trakcie wydawania wyroków. A tu pod ciężarem publicznie postawionych zarzutów staje sędzia, który właśnie wydał chyba najgłośniejszy wyrok dekady – na jednego z najbardziej wyrazistych polityków w Polsce!

Bilet w jedną stronę

W telewizyjnej dyskusji wokół tej sprawy sędzia Żurek przyznał, że polityczna bezstronność sędziego jest fundamentalna dla autorytetu państwa. To kwestia zaufania, jakie mamy (powinniśmy mieć) do trzeciej władzy. Jeśli ktokolwiek z członków tej ekskluzywnej korporacji czuje w sobie polityczny temperament, musi dokonać wyboru. Choćby takiego, jakiego dokonał sędzia Janusz Wojciechowski, dziś eurodeputowany PiS, który stając w wyborach, wykupił bilet w jedną stronę i orzekać już nie będzie.

„Sędziowie są czynni na Twitterze, ale z reguły nie mają profili na swoje nazwiska” – pisze „Marek Matusiak” w ramach słynnej konwersacji z „Tomaszem Lisem”. Wystarczy prześledzić wpisy właściciela tego konta, by przekonać się, jak duży jest w nim ładunek politycznych emocji. W tym akurat przypadku są to emocje odbierające wręcz rozum. „Znany sędzia” wykazuje się bowiem zdumiewającą naiwnością. Swoją drogą, to mocny argument na rzecz wersji o „wkręceniu” W. Łączewskiego w całą aferę, bo przecież mało prawdopodobne wydaje się, by ktoś pełniący tak poważną funkcję w ten sposób się zachowywał. Jak jednak (jeśli wierzyć dziennikarzom) wytłumaczyć zjawienie się tego akurat sędziego na absurdalnie zaaranżowanym spotkaniu? To już zadanie rzecznika dyscyplinarnego i prokuratorów badających sprawę.

Ale ważna jest też inna deklaracja. Oto w oświadczeniu Sądu Okręgowego w Warszawie czytamy, że sędzia Łączewski rzeczywiście korzystał z konta na Twitterze na inne imię i nazwisko. Opinia publiczna chętnie zapoznałaby się z wypowiadanymi tam opiniami na tematy polityczne. W końcu wyrażał je – już bez wątpienia – znany sędzia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.