„Dom” w Libanie

Dawid Wildstein

16/2016 |

publikacja 14.04.2016 00:00

Krzyż w Bejrucie to znak wiary, ale i symbol tożsamości oraz... terytorium. Jest wyraźną informacją: jesteś u chrześcijan. Tu jest nasz świat. Będziemy go bronić. I tylko przed krzyżem klękniemy. Wolimy zginąć, niż stracić wiarę.

Krzyż, jakich wiele, zawieszony na kablach elektrycznych na ulicach Bejrutu JAKUB SZYMCZUK /FOTO GOŚĆ Krzyż, jakich wiele, zawieszony na kablach elektrycznych na ulicach Bejrutu

Nie klękam przed nikim ani niczym, tylko przed krzyżem. Tak brzmi napis na jednym z wiaduktów w centrum Bejrutu. Krzyże są tu wszechobecne. Przymocowane do ścian domów, wiszące nad skrzyżowaniami, wystające z balkonów. Drewniane, żelazne, czasem plastikowe bądź ułożone z neonów, które migają nocą. Albo zawieszone nad ulicznymi skrzyżowaniami. Jak ten uwięziony w gęstej plątaninie kabli elektrycznych, przywodzącej na myśl czarną pajęczynę, nad ruchliwym skrzyżowaniem ulic w jednej z biedniejszych dzielnic libańskiej stolicy. Na belce widać wydrapany napis: „żołnierze Chrystusa”. Kilkadziesiąt lat temu w Libanie wybuchła okrutna wojna domowa, w dużym uproszczeniu – między muzułmanami a chrześcijanami. Obie strony popełniały zbrodnie. Za swoją wiarę, za krzyż zginęły tysiące Libańczyków. Dziś to Liban gości tych, którzy są prześladowani.

Lepiej zginąć, niż stracić wiarę

Dwie starsze kobiety, w przybrudzonych, czarnych sukienkach, obładowane wypełnionymi po brzegi plastikowymi torbami, przystanęły na chwilę przy skrzyżowaniu. Ostre rysy twarzy, ziemista, brązowa, cera. To uciekinierki z Mosulu, jednego z najważniejszych miast irackich, dziś w większej części opanowanego przez bojowników Państwa Islamskiego. Opowiadają nam o koszmarach, jakie widziały. O stracie domu. O tęsknocie i strachu o los najbliższych, którzy wciąż żyją w okolicy działań IS. Może zdołali uciec... Jedna z kobiet przejeżdża palcem po swojej szyi. Wymowny gest, sugerujący, co się stało, jeśli fundamentaliści złapali jej rodzinę.

We wspomnienia z Iraku wplątują się opowieści o trudnościach dnia codziennego. Ciągły niedostatek pieniędzy, konieczność życia z tego, co dostaną od organizacji pomocowych, brak perspektyw zmiany, w końcu niepewność, czy Liban nie odeśle ich do domu. Ale jednego są pewne: „Daesh pozwala żyć tym, którzy przejdą na islam. Ale lepiej zginąć, niż stracić wiarę ojców”.

W plastikowych siatkach mają głównie artykuły spożywcze. Dostały je od chrześcijańskiej organizacji pomocowej, której siedziba znajduje się tuż przy skrzyżowaniu, nad którym leniwie kołysze się krzyż żołnierzy Chrystusa.

My tu umieramy

Punkt dystrybucji pomocy znajduje się w podziemiach 4-piętrowego budynku. Schodząc w dół, mijamy schludną, niewielką kapliczkę. Kilka drewnianych ławek ustawionych na wprost ołtarza, na którym znajduje się kilka portretów świętych w złotych ramkach. Nikogo nie ma, jeśli nie liczyć staruszki, która przystanęła przy wejściu i obserwuje świętych. Za to w pomieszczeniach, gdzie rozdawana jest pomoc, kłębi się tłum. Uchodźcy z Syrii, Iraku, ale także Afganistanu... oraz biedota libańska. Nie tylko chrześcijanie. Nikt nie sprawdza wyznania, każdy potrzebujący może tu przyjść. Rozdawane są głównie ubrania i jedzenie, ale także zabawki. Spotykamy uciekinierkę z Syrii. Chrześcijanka. Zaprasza nas do swojego „domu”.

Dachy są najtańsze. Uciekinierów z Syrii nie stać na wynajęcie mieszkania, nie mogą też żyć na ulicy. Zostaje więc tylko „droga w górę”. Z Bejrutu zaczyna wyrastać nowe miasto. Powstają kolejne dobudówki. Ulepione z najtańszych materiałów. Bardziej namioty niż kolejne piętro domu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na dachach Bejrutu rozbił swoje obozowisko naród koczowników.

W jednym z takich namiotów mieszka poznana przez nas chrześcijanka. Ma trochę ponad 60 lat. Jej syn i wnuczka zginęli w wypadku motocyklowym już w Libanie. Drugi syn wyjechał do Europy. Pochodzi z Homs. W Syrii, do czasu wojny, było jej dobrze. Teraz, po kilku latach w Libanie, nie ma już za co żyć. – Miałam kolczyki, sprzedałam. Miałam piękne pierścionki, też sprzedałam. Nawet krzyż musiałam sprzedać – opowiada. Nie może znaleźć pracy. – Może macie maszynę do szycia? – pyta. – Mogłabym skracać spodnie, szyć chustki.

Gdy opowiada o swoim życiu w Syrii, a zwłaszcza o losie chrześcijan podczas wojny, ścisza głos. Mówi, że i tu boi się muzułmanów. – Trwam tu tylko dzięki modlitwie. Stąd można wyjechać albo umrzeć. Rozumiecie? My tu umieramy – dodaje.

To już nienawiść

O ile w Bejrucie widać prawdziwe oazy bogactwa, czasem wręcz oszałamiającego, to dalej na północ, w kierunku granicy syryjskiej, bieda jest dużo wyraźniejsza. Wszędzie widać pustostany, z kikutami niedokończonych pięter. W takich miejscach najczęściej żyją syryjscy uchodźcy. Praktycznie sami muzułmanie – sunnici. Chrześcijanie, pochodzący najczęściej z warstw kupieckich, mieli szczęście i pieniądze, by dostać się do Bejrutu lub wyjechać dalej, poza Liban.

Odwiedzamy rodzinę uchodźców niedaleko syryjskiej granicy. Mężczyzna ledwie się porusza, oddychanie umożliwia mu specjalny respirator. Cierpi na ciężką chorobę płuc, dodatkowo ma niedrożne tętnice. Na operację, która by mu pomogła, rodziny nie stać. Ani on, ani jego żona nie pracują. Rodzinę utrzymuje 12-letni syn, pracujący jako pomocnik sprzedawcy w odległej o wiele kilometrów od domu wiosce. Mężczyzna płacze, gdy opowiada o swojej rodzinie. W Syrii byli bogaci, teraz nie mają nic. Pozostała dwójka dzieci ruszyła do Europy, nie wiedzą, co się z nimi dzieje.

Małżeństwo tęskni za Syrią, ale wrócić nie mogą, bo ich dom w Aleppo został zniszczony. Nie chcą mówić, kto go zniszczył. Na pograniczu libańsko-syryjskim działają tajne służby Assada. Czasem odważniejsi uchodźcy opowiadają o agentach obserwujących uchodźców, o porwaniach i pobiciach tych, którzy głośno krytykują syryjskiego dyktatora. Obecność służb Assada potwierdzają pracownicy działających na syryjsko-libańskim pograniczu organizacji pomocowych. Gdy o tym słyszymy, przypominają nam się mijane w wielu miejscach w Libanie portrety dyktatora syryjskiego, wiszące na budynkach, akceptowane przez tamtejsze władze. A także opowieści o tym, jak wojna w Syrii przenosi się też do Libanu, a między uchodźcami wybuchają sporadyczne walki.

Ale nasza rodzina boi się nie tylko mówić o wydarzeniach w Syrii. Boi się też tego, co ją czeka tu, w Libanie. Wspominają czasy, na początku wojny, gdy każdy uchodźca był przyjmowany z otwartością. Dziś napięcie między Libańczykami a Syryjczykami rośnie. – To jest już nienawiść. Nie boję się tego słowa. Oni nas nienawidzą – mówią nam. – Trudno im się dziwić, zabieramy im pracę, a przez nas społeczeństwo libańskie biednieje. Bez pomocy z zewnątrz trudno sobie wyobrazić, co będzie dalej – dodaje.

Co robił Twój ojciec?

Wioska położona kilkadziesiąt kilometrów od Trypolisu. Dookoła rdzewiejące wraki samochodów. W niedokończonym bloku, wśród szarych betonowych ścian, żyje kilka rodzin. Śpią na materacach położonych na gołej ziemi. Na dachu, wśród wystających z betonu żelaznych prętów, bawi się kilkuletnia dziewczynka. Kilku mężczyzn w milczeniu pije herbatę, patrząc na odległe góry, pokryte jeszcze śniegiem.

Bassan jest mieszkańcem tego bloku. Dobrze mu się żyło w Syrii. Nie rozumie, dlaczego musiał uciekać, nie interesują go sprawy polityczne, nie wie, po co ta cała wojna. Był prostym pasterzem, nagle przybyli ludzie z karabinami i kazali mu się wynosić. Uczciwie przyznaje, że nawet nie myślał o obronie swojego domu. Obchodziło go tylko ocalenie życia swojej rodziny. Do rozmowy nagle dołącza jego może 8-letni syn. – Dzieci libańskie czekają na nas po szkole i biją. A raz ktoś wyrzucił na mnie śmieci z kubła – opowiada. Bassan przytula dziecko i wyjaśnia: – Syria kiedyś okupowała Liban. Oni to pamiętają. I pytają się mnie cały czas: co robił twój ojciec? A przecież mój ojciec nie był żołnierzem!

Historia marzenia

Wracamy do Bejrutu, gdzie spotykamy się z pracownikami Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Organizacja działa na terytorium Libanu, zwłaszcza w pobliżu granicy z Syrią. – Napływ tak wielkiej liczby uchodźców, zwłaszcza sunnitów, zaburzył kruchą równowagę w Libanie. Ale głównym nieszczęściem i przyczyną konfliktów nie są kwestie etniczne czy religijne, ale bieda. A jeśli Liban się rozpadnie, konsekwencje będą tragiczne. Także dla Europy. Dlatego tak ważne jest, by ludziom pomagać tutaj, na miejscu. Zresztą tu za tę samą kwotę, którą Europa przeznacza na jednego uchodźcę, możemy pomóc dużo większej liczbie osób – mówią nam pracownicy Centrum.

Spacerujemy po ulicach Bejrutu. W Polsce jeszcze szaro, ale Liban już kwitnie. Mijamy krzewy całe w kwiatach. Pracownik PCPM przystaje na chwilę. – Ja mam jedno marzenie. Chciałbym, by kiedyś nasza premier, gdy Angela Merkel ją oskarży o to, że Polska nie chce przyjmować do siebie uchodźców, zapytała, czy Niemcy mają taką jak my strefę humanitarną na Bliskim Wschodzie. Dlatego to my, a nie oni, naprawdę pomagamy tym ludziom – mówi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.