Zabytkowe cztery koła

Karolina Pawłowska

publikacja 09.05.2016 06:00

Ich właściciele mówią, że te auta mają duszę. Choć domagają się stałej troski, są kapryśne i kosztowne w utrzymaniu, nie zamieniliby ich na żaden nowszy model.

Blisko 80-letnie Aero za sprawą swojego właściciela podbija serca widzów na kolejnych zlotach. Karolina Pawłowska Blisko 80-letnie Aero za sprawą swojego właściciela podbija serca widzów na kolejnych zlotach.

Wałczanie przecierali oczy ze zdumienia, gdy ulicami miasta przemknęły z dźwiękiem klaksonów auta z zupełnie innej epoki: syrenki, warszawy, fiaty małe i duże, ale i zagraniczne klasyki, a także stylowe motory. Z hukiem setki zabytkowych silników rozpoczął sezon wałecki skansen. Wszystkie w pełni sprawne, dopieszczone przez właścicieli do ostatniej śrubki, wzbudzały zachwyt, choć każdy z nich liczy sobie nie mniej niż ćwierćwiecze. Taką metryką musiał się wykazać wehikuł, który chciał uczestniczyć w II Bunkrowych Spotkaniach Pojazdów Zabytkowych.

Kultowe auta PRL-u

Nad otwartą maską syrenki wciąż ktoś z zaciekawieniem się pochyla, cmoka z zachwytu nad wyglansowanym do połysku silnikiem, pyta o ilość koni mechanicznych i maksymalną prędkość. – Do 140 km/h się rozpędziła – śmieje się Przemysław Załuski z Wałcza, szczęśliwy właściciel kremowego cudeńka, do którego wzdychały pokolenia Polaków.

– To rocznik 80., ale wszystko w środku ma nowiutkie. Znalazłem ją w tragicznym stanie na wsi. Miała pourywane drzwi, dzieciaki się w niej bawiły. A że wcześniej miałem syrenkę i bardzo żałowałem, że oddałem ją na złom, postanowiłem tę uratować – opowiada, z czułością spoglądając na auto, a pies-kiwaczek, nieodłączny element PRL-owskiego designu motoryzacyjnego, przytakująco kiwa łbem zza tylnej szyby.

Ile pieniędzy włożył w to auto, pan Przemek nie liczy. Rozłożył je do ostatniej śrubki i dwa lata pieczołowicie składał na nowo. Odrestaurowana syrena prezentuje się tak pięknie, że występowała nawet w charakterze ślubnej limuzyny.

– Musi być szykownie i elegancko – przyznaje Rafał Rodziewicz. Też ma syrenkę, ale kabriolet. Kremowa tapicerka, czerwone lamówki, współgrające z kolorem lakieru – wszystko jak spod igły. – Syrenka to był pierwszy samochód moich rodziców, na takim uczyłem się jeździć. Najpierw chciałem coś amerykańskiego, ale budżet miałem za mały. A syrenka ma swój urok – mówi.

Z wykształcenia jest informatykiem, z pasji – mechanikiem, w swoje cabrio włożył sporo czasu i serca. – Przed wyjazdem na zlot trzy dni śledziłem prognozy pogody. Człowiek, który miał zrobić dach, nie zdążył, więc pojechaliśmy bez. I trochę mżawka nas po drodze złapała – wyznaje. – Nie drżał pan o tę piękną tapicerkę? – pytam podchwytliwie. – Bardziej o żonę drżałem, żeby nie zmarzła – mówi bohatersko pan Rafał, spoglądając w stronę stojącej obok małżonki, która ze śmiechem zdradza, że na wszelki wypadek w ponadstukilometrową podróż z Koszalina wzięli ze sobą wielki parasol.

Oprócz syrenek w wałeckim skansenie stawiły się też inne auta rodem z poprzedniej epoki: małe i duże fiaty, trabanty, a nawet eleganckie warszawy. – To są kultowe samochody, wzbudzające zachwyt i sentyment – przyznaje Bogdan Dankowski, szef Skansenu Grupa Warowna Cegielnia, wchodzącego w skład Muzeum Ziemi Wałeckiej. Jak zauważa, chętnych do zaprezentowania swoich pojazdów było dużo więcej niż miejsc przeznaczonych dla uczestników.

– Ograniczyliśmy liczbę pojazdów do stu ze względów logistycznych. Niestety, musieliśmy odmawiać nawet właścicielom bardzo fajnych pojazdów. Ale i te, które pojawiły się dzisiaj, to naprawdę piękne egzemplarze – dodaje.

Dziewczyny kochają klasyki

Pan Sławek z żoną i córką na zlot przyjechał z Trzcianki hondą N 600 Touring, rocznik 1973. – Od tego modelu rozpoczęła się historia hond. Takich wyremontowanych w Niemczech jest około 50. W Polsce może ze trzy sztuki – wyjaśnia z nutką dumy w głosie Sławomir Sycz. – 2,5 roku składałem, robiłem blacharkę, oddałem do malowania, zderzaki do chromowania, wszystko na nowo ocynkowane. Wymaga więcej opieki niż współczesny samochód, chociaż budowa jest dużo prostsza i można go naprawić kilkoma kluczami – opowiada. Klasyk służy do weekendowych wyjazdów rodzinnych i prezentowania się na zlotach. – Na co dzień szkoda go eksploatować, więc jeżdżę… inną hondą – dodaje z uśmiechem fan tych pojazdów.

Żona pana Sławka przyznaje, że nie ma innego wyjścia, jak podzielać uczucia męża. Choć życie z pasjonatem motoryzacji pod jednym dachem bywa męczące, cieszy się ze wspólnych wyjazdów. – Czasem trzeba wyciągać go z garażu siłą. Ja jestem wygodna, wolę jeździć nowszymi modelami. Raz jechałam tym cudem, ale mina męża była bezcenna – śmieje się pani Kasia. Jednak przeszkolenie w prowadzeniu klasyka przeszła. – Bo w garażu stoją jeszcze dwie hondy do zrobienia i plan jest taki, że jedną będzie jeździć mąż, a drugą ja – dodaje.

– A ja którym? Różowym? – pyta mała Kornelka, córka pasjonata, gotowa już siadać za kierownicą.

– Dziewczyny kochają klasyki – kiwa głową pan Adam, który przyjechał pooglądać motoryzacyjne cudeńka z narzeczoną. Z nutką goryczy przyznaje, że do tej pory jego dziewczyna nie wykazywała ani odrobiny zainteresowania samochodami, zwłaszcza jego 5-letnim oplem. Teraz sam się zastanawia, czy styl retro to nie byłby zły pomysł. – Coś mają w sobie te auta. Są takie eleganckie i oldschoolowe, że przestaje mieć znaczenie, jak szybko jeżdżą – dodaje ze śmiechem.

Powiew innego świata

Ireneusz Stacherski z kolei woli fordy, najlepiej te produkowane w Anglii. Do pełnej kolekcji wypuszczonych na rynek po 1939 r. brakuje mu jedynie jednego modelu. – To już jest niemal choroba. Chociaż obiecuję sobie, że ten to już naprawdę ostatni, pojawia się kolejny samochód, który chcę przywrócić do życia – przyznaje z uśmiechem mechanik z Chojnic. Specjalizuje się w ratowaniu samochodów retro. Ten, którym przyjechał do Wałcza, przyciąga wszystkie spojrzenia. 3 lata trwało kompletowanie części i doprowadzanie do niemal fabrycznego stanu. Aż trudno uwierzyć, że stuknęły mu 73 lata!

Zielono-kremowy ford Popular, jak się okazuje, doskonale sprawdza się także jako samochód rodzinny. – Jest zarejestrowany jako pełnoprawny użytkownik dróg. Książkowo rozwija 105 km/h, ale najlepsza dla niego prędkość to 70 km/h. Dość sprawnie porusza się w normalnym ruchu, no i wzbudza wielką sympatię – mówi pan Irek. – Dobry nowy samochód można byłoby za niego kupić – przyznaje i zaraz dodaje: – Ale nie zamieniłbym się na żaden inny.

Największy zachwyt wzbudziło najstarsze z aut: piękny model Aero 30 z 1939 roku. – Zobaczyłem go kiedyś na starym zdjęciu i zakochałem się – wyznaje Sławomir Prygiel z Łobza. – 15 lat go szukałem i kiedy w końcu znalazłem, nie było możliwości, żeby go nie kupić. Potem przez dekadę jeździłem do Czech w poszukiwaniu części i wziąłem się za remont – opowiada. Aero, choć to blisko 80-latek, kondycją mógłby zawstydzić dużo młodsze auta. – W zeszłym roku przyjechaliśmy na zlot na własnych kołach, a w tym roku ze względu na pogodę postanowiliśmy przyciągnąć go jednak na lawecie. Jednak zupełnie bez problemu można nim pokonywać kilometry, rozwija zawrotną prędkość 70–75 km na godzinę, nie grzeje się. Samochód uczestniczył też nieraz w rajdach, pokonując nawet ponad 100 km. Bywało, że młodsze auta wysiadały, a on jechał bezawaryjnie – mówi pan Sławek.

To efekt czułej opieki właściciela. – Amatorskiej – zastrzega. – Nigdy nie zajmowałem się mechaniką pojazdową, ale przy tym samochodzie robiłem wszystko, łącznie z lakierowaniem – dodaje z nutką dumy w głosie.

Żona pana Sławka, chociaż jest niezłym kierowcą, prowadzenie Aero woli pozostawić mężowi. – Wolę oszczędzić sobie nerwów – przyznaje ze śmiechem. Pan Sławek wprawdzie nie miałby nic przeciwko przekazaniu kluczyków, ale obawy przed zmierzeniem się z kapryśnym mechanizmem zabytku rozumie. – Zmiana biegów nie należy do najłatwiejszych, sam miałem problemy z opanowaniem tej sztuki – kiwa głową. I choć silnik bywa kapryśny i awaryjny, pan Sławek cieszy się swoim Aero. – Ma swój niesamowity urok. Nawet nie trzeba uruchamiać silnika, sam zapach mieszanki pozwala przenieść się w czasie. Bo stare samochody mają charakter i… duszę – dodaje z uśmiechem.

TAGI: