Wyspa na skraju

Tomasz Rożek

GN 19/2016 |

publikacja 05.05.2016 00:00

Lecisz na Islandię, wiedząc, że to ziemia jałowa i monotonna. A co otrzymujesz? Krainę różnorodną i zaskakującą. Podróżując po Islandii, nigdy nie wiesz, co zobaczysz za zakrętem. Wulkan, wodospad, lodowiec, czarną plażę, a może granice pomiędzy płytami kontynentalnymi?

Niemal na każdym kroku można znaleźć potwierdzenie tego, że Islandia jest wyspą wulkaniczną. Wszędzie też znajdziemy dowody na to, że życie nie ma tutaj zamiaru odpuszczać. Niemal na każdym kroku można znaleźć potwierdzenie tego, że Islandia jest wyspą wulkaniczną. Wszędzie też znajdziemy dowody na to, że życie nie ma tutaj zamiaru odpuszczać.

Islandia jest najmłodszym kawałkiem naszej planety. Wyspa powstała kilkanaście milionów lat temu w miejscu, w którym łączą się dwie płyty kontynentalne. Łączą i oddalają od siebie. W efekcie wyspa rozszerza się o kilka centymetrów rocznie. To jedyne miejsce na planecie, gdzie proces oddalania się płyt tektonicznych można obserwować na lądzie. Zwykle zachodzi on głęboko pod wodą. To, co teraz jest ogromną atrakcją turystyczną, nie tylko kształtuje Islandię w tej chwili, ale kształtowało od jej narodzin. Islandia to wyspa wulkaniczna, która wyłoniła się z wody, gdy aktywne stały się podwodne wulkany na grzbiecie północnoatlantyckim. Oddziela on płytę euroazjatycką od północnoamerykańskiej. Dzisiaj np. w parku Pingvellir pomiędzy tymi dwoma płytami jest ścieżka, którą można spacerować.

Granica płyt tektonicznych nie jest prosta jak od linijki, czasami się rozgałęzia, meandruje. W sumie ma długość 350 kilometrów. Ale Islandia leży na jeszcze jednej granicy. To tutaj zderzają się i walczą dwie masy powietrza: zimne i suche z północy z wilgotnym i ciepłym z południa. Stąd wiatry, które mogą niemalże urwać głowę, i pogoda, której nie da się przewidzieć na dłużej niż kilka godzin.

Kraina dla wytrwałych

Samego oddalania się płyt nie sposób oczywiście zauważyć gołym okiem, ale już konsekwencje tego procesu bardzo trudno pominąć. Wulkany, gejzery, trzęsienia ziemi – to wszystko jest tylko konsekwencją tego, co dzieje się głęboko pod powierzchnią ziemi, gdzie prądy konwekcyjne występujące w płynnej magmie mają tak ogromną moc, że poruszają całymi kontynentami. To, co Islandię zrodziło i jest jej największą atrakcją, jest także jej największym zagrożeniem. Czytając historię tego kraju, trudno nie wpaść w depresję. Przez setki lat ludzi, którzy przybyli do brzegów lodowej wyspy, nawiedzały przeróżne plagi związane z charakterem tego świata. Wybuchające wulkany wielokrotnie zagrażały całej – nielicznej – populacji wyspy. Nie chodzi nawet o wylewającą się z wulkanów lawę czy wyrzucane czasami na odległość kilkunastu kilometrów rozżarzone do czerwoności kamienie. Najgorszy jest pył, który czasami zasłaniał słońce na wiele miesięcy, powodując w kraju, w którym okres wegetacji jest i tak dość krótki, klęski głodu. Islandzkie wulkany (w sumie jest ich około 140) często znajdują się pod grubą warstwą śniegu czy lodu, a to oznacza, że w chwili erupcji ogromne masy wody i błota zalewają duże obszary lądu. Występujące tutaj regularnie trzęsienia ziemi też wielokrotnie dawały nielicznym mieszkańcom w kość. Pod koniec XVIII wieku na południu kraju wystąpiło trzęsienie ziemi, którego konsekwencją było obniżenie doliny Pingvellir aż o 60 centymetrów. Gdy do tego dodać trwające tylko dwa miesiące lato (i trwającą kilka miesięcy zimę), pół roku ciemności oraz nieprzyjazną i nieprzewidywalną pogodę można się zastanawiać, po co ktokolwiek tutaj przyjeżdżał, po co zostawał? Nie ma sensu jednak odpowiadać na to pytanie. Tych, którzy tutaj nie byli, i tak nie przekonam. Tych, którzy Islandię widzieli, odpowiedź nie interesuje.

Surowe piękno

Bo to jest paradoks tego miejsca. Okazuje się, że to, co piękne, wcale nie musi być przerysowane i krzykliwe. O Islandii mówi się, że została wyrzeźbiona przez ogień i lód. I tak jest dosłownie. Dwa żywioły, które są swoim przeciwieństwem, walczą tutaj na każdym kroku. Miejscami bitwę wygrywa ogień. Ogromne obszary pól wulkanicznych, tych płaskich jak stół i tych pofałdowanych, wyglądają jak z innej planety. Nie dziwota, że to na Islandii kręci się wiele filmów science fiction czy fantasy. Tutaj nie trzeba budować żadnej scenografii, tutaj nie trzeba niczego dorabiać na komputerze. W niektórych miejscach zastygła lawa jest tak świeża, że dokładnie widać, jak płynęła, zanim wystygła. W innych, tam, gdzie wulkan wylał dawniej, albo tam, gdzie pole pokrywają wulkaniczne głazy, powierzchnię gruntu porastają kolorowe mchy. Jakie jest zaskoczenie, gdy okazuje się, że warstwa mchów jest tak gruba, że na pofałdowanym gruncie można wygodnie się położyć i odpocząć. Wrażenie chodzenia po takim polu jest niezapomniane. To tak, jak gdyby chodzić po rozrzuconych poduszkach.

Ogień wygrywa także tam, gdzie w niebo strzelają gejzery. Niektóre z nich wyrzucają wodę na wysokość kilkudziesięciu metrów. Te najważniejsze są oczywiście oznaczone, ale największe wrażenie robią pola niewielkich gejzerów, ogromne obszary, na których lawa jest tak blisko powierzchni gruntu, że ogrzewa wodę na dużym terenie. Wypływające spomiędzy kamieni, często na zboczach gór, gorące strużki wody łączą się tam w parujące rzeki. Niektóre z tych miejsc pokryte są bujną roślinnością (która jakoś przystosowała się do gorąca), inne wyglądają jak oblicza planet. Bulgoczące błota, kałuże z gotującą się wodą i zapaszek siarkowodoru, czyli zgniłych jajek. Gorąca woda przepływająca przez warstwy skał rozpuszcza niektóre minerały i dlatego ma nie tylko specyficzny zapach, ale także słonawy smak.

Zresztą zapach siarkowodoru na Islandii jest dość powszechny (w przeszłości uważano, że niektóre obszary wyspy są po prostu wrotami piekieł). W Reykjavíku w kranach płynie gorąca woda z geotermalnych źródeł. Woda, która ma lekki zapaszek. Energia geotermalna jest na Islandii powszechnym źródłem energii elektrycznej, wiele domów jest ogrzewanych wprost z ciepłych źródeł, a większość miejscowości ma swoje ciepłe baseny. Niektóre z takich miejsc są dzisiaj zamienione w luksusowe spa, gdzie goście mogą nie tylko się wygrzać, nie tylko wdychać mineralne zapachy czy napić się wody o oryginalnym smaku, ale także nacierać się wulkanicznymi błotami.

Ciągła zmiana

Ogień rzeczywiście miejscami wygrywa. Przypominają o tym czarne jak smoła bazaltowe plaże, wulkany, w tym wiele czynnych, gejzery i zapach. Ale ta wyspa ma drugiego hegemona. Jest nim lód. Ten na stałe pokrywa ponad 10 proc. powierzchni Islandii. Pokrywa i kształtuje, a właściwie rzeźbi. I to bezpardonowo. Po lodowcach można chodzić (choć wymaga to ogromnej sprawności i odpowiedniego sprzętu), ale można wchodzić także do nich. Lodowe jaskinie to autentyczny cud przyrody.

Lodowcowe rzeki regularnie niszczą drogi w niektórych rejonach kraju. Ale te same rzeki tworzą bodaj najpiękniejsze wodospady na Ziemi. W jednym z przewodników autorzy napisali, że po zobaczeniu wodospadów Islandii wszystkie inne wydawać się już będą jedynie ciekawostką. Widok rwących rzek niosących do oceanu ogromne kry lodu jest niezapomniany. Podobnie jak pola błękitnych gór lodowych dryfujących w zatokach i fiordach w okolicach Hoefn. Ale wystarczy jeden wietrzny dzień i cały lód zostaje wypchnięty do oceanu. Z dnia na dzień zmienia się krajobraz, z dnia na dzień zmienić się tutaj może wszystko.

Islandia pod każdym względem jest wyspą na skraju. Na skraju Europy, na skraju dwóch płyt tektonicznych, na skraju dwóch walczących z sobą mas powietrza. Czasami bycie z boku popłaca. Tak bywało wielokrotnie, gdy polityczne czy religijne zawieruchy w Europie nie docierały do Islandii. Tak było także wtedy, gdy Europę pustoszyły zarazy, a Islandia nawet o tym nie wiedziała. Ale ten skraj bywa też kłopotliwy. Wulkany, gejzery i trzęsienia ziemi wielokrotnie zmieniały – i wciąż zmieniają – oblicze tej wyspy. I ta ciągła zmiana to chyba to, co tutaj najbardziej przyciąga. Zmiana, do której zarówno przyroda, jak i ludzie świetnie się dostosowali.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.