Aktor we własnej roli

Jacek Dziedzina

GN 21/2016 |

publikacja 19.05.2016 00:00

I co z tego, że Donald Trump nie ma poparcia establishmentu Partii Republikańskiej, choć jest jej oficjalnym kandydatem na prezydenta? Elektorat postawił na niego, bo tego gościa po prostu chce się słuchać. Nawet jeśli co drugie zdanie to mieszanka populizmu, arogancji i skeczu. Widocznie Amerykanie czekali na kogoś takiego.

W USA kandydatem partii na prezydenta może być ktoś odrzucany przez władze tej partii – jak Donald Trump. JUSTIN LANE /epa/pap W USA kandydatem partii na prezydenta może być ktoś odrzucany przez władze tej partii – jak Donald Trump.

Miałem wygodne życie, co mi kazało pakować się w takie problemy? – mówi na wiecu w Ohio niedający poznać po sobie zdenerwowania Donald Trump. Zdenerwowania, bo przed sekundą został zaatakowany przez 22-letniego studenta, unieszkodliwionego w porę przez Secret Service (w USA od 2008 roku już kandydat na prezydenta otrzymuje oficjalną ochronę służb federalnych). I nawet z takiego incydentu Trump robi użytek, bo dodaje od razu: „Wpakowałem się w to, wiecie po co? Bo powiodło mi się. Kocham ten kraj. Jestem dłużnikiem, to jest moja spłata długu wobec tego kraju” – dodaje, a tłum skanduje na przemian: „Trump! Trump!” i „USA! USA!”.

Ameryka w hipnozie

Słuchacze wiedzą, że w czasie gdy jego rywale do nominacji na kandydata wydali grubo ponad kilkadziesiąt milionów dolarów z datków zbieranych przez republikanów, on sfinansował własną kampanię z własnych pieniędzy, nie przekraczając 2 mln dolarów. Jednak nie tylko to imponuje fanom biznesmana. Trump zahipnotyzował pół Ameryki swoim bezceremonialnym wypowiadaniem się na tematy najbardziej kontrowersyjne. Nie robi sobie nic z pełnego oburzenia głosu politycznego establishmentu. Przeciwnie, z jeszcze większą pewnością siebie wygłasza najbardziej ekscentryczne – jak na warunki poprawności politycznej – tezy. Mówi głośno to, co inni mówią po cichu. I to dlatego, wbrew liderom własnej partii, zdobył jej nominację na kandydata na prezydenta. To efekt skomplikowanego systemu wyborczego w USA: można zostać kandydatem partii, nie mając poparcia jej wierchuszki. Można ubiegać się o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych z ramienia partii, której establishment robił wszystko, by pokazać Amerykanom, że Trump to zagrożenie. „Ten człowiek nie może wygrać”, grzmieli republikanie. A niektórzy z nich zaczęli mówić otwarcie, że będą głosować na kandydatkę demokratów Hillary Clinton...

Wysłuchałem kilkudziesięciu wystąpień Trumpa. I nie mam wątpliwości: jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidywalnego, ten człowiek wygra tegoroczne wybory prezydenckie w USA.

Walec Trumpa

Ten fenomen trudno opisać w kilku słowach. Bo to, co pociągnęło jednych, radykalnie odrzuciło drugich. Donald Trump zdążył już obrazić pół Ameryki. Głównie imigrantów. Zapowiedział, że wszystkich nielegalnych trzeba deportować. Muzułmanom – wszystkim – zakazać wjazdu na teren USA. Na granicy z Meksykiem chce wybudować nowy mur, a do sfinansowania go chce zmusić władze meksykańskie. Trump obraził również większość klasy politycznej, nawet z grona republikanów, w tym takie figury jak John McCain czy niedawny rywal o nominację Jeb Bush (syn i brat prezydentów Bushów), który właśnie złożył deklarację poparcia dla Clinton. Trump wygrał na razie wyścig o nominację, bo sposób, w jaki prowadzi swoją kampanię, wprowadził zamieszanie w sztabach pozostałych republikańskich kontrkandydatów. Wcześniej mieli przygotowane merytoryczne wystąpienia do debat, problem w tym, że z Trumpem nie ma rzeczowej dyskusji merytorycznej. Trzeba przyjąć narzuconą przez niego metodę i spróbować rozjechać go walcem albo samemu dać się walcem przejechać. Trump, mając tego świadomość, rozpędzał walec jeszcze bardziej, wygłaszając coraz to bardziej obraźliwe mowy.

Czas populistów

Z pewnością jeszcze nigdy w historii USA żaden kandydat na prezydenta nie podzielił tak mocno społeczeństwa. Bo nikt, kto wyrażał się tak bezceremonialnie i nierzadko obraźliwie wobec innych, nigdy kandydatem nie został. Dlaczego więc udało się to Trumpowi? Bo w tym swoim populizmie był wyjątkowo... przekonujący i opanowany. Podczas gdy „ułożeni” rywale próbowali dorównać mu błyskotliwością i ciętymi ripostami, on robił niewzruszoną minę pewnego siebie buldoga, by po chwili przyłożyć celnym strzałem. I zebrać owacje słuchaczy. Także tych, którzy przyszli na debatę z negatywnym do Trumpa nastawieniem. Różnica między Trumpem a pozostałymi kandydatami jest taka, że jego populizm brzmi autentycznie, podczas gdy pozostałych – jak wyuczone z podręcznika formułki. Bo to, że populistą jest każdy kandydat, jest jasne – bez populizmu nie wygrywa się wyborów. Amerykanom podoba się również antysystemowość Trumpa – a przecież dokładnie dzięki temu Barack Obama wygrał wybory 8 lat temu. Był uważany za antysystemowca, człowieka spoza establishmentu. Jeśli ktoś mówi dziś, że w starciu z Hillary Clinton Donald Trump nie ma szans, to ignoruje właśnie ten fakt sprzed paru lat. I to, że od teraz każdy kolejny kandydat na prezydenta USA, żeby wygrać, będzie musiał przebijać populizm i deklarowaną antysystemowość poprzednika.

„Nie mam czasu być poprawnym politycznie”, odpowiada z łobuzerskim uśmiechem Trump na zarzuty, że nie mówi tak, jak oczekiwałyby elity. Zachowuje się jak aktor, ale odgrywający rolę samego siebie – po prostu taki jest. I ludzie to kupują.

Kandydat bez lukru

Poparcie ludu to jedno, ale w większości krajów demokratycznych, w tym w Polsce, kandydat, nawet taki, za którym szaleją tłumy, i tak nie mógłby liczyć na nominację partyjną, jeśli nie miałby poparcia władz partii. W Stanach po pierwsze partia to zupełnie inne pojęcie niż w większości krajów świata. Nie ma tam ścisłego kierownictwa, hierarchii i procesów decyzyjnych, w których wszystko zależy od szefa partii. Po drugie system wyborczy jest tak skonstruowany, że partia, o której nominację stara się kandydat, jest de facto uzależniona od woli wyborców. A dokładnie od woli elektorów, którzy są związani wynikami wyborów. Natomiast na etapie wyłaniania kandydata partia jest związana decyzją delegatów, którzy z kolei są związani wolą wyborców w czasie prawyborów.

Prawybory mają na celu wyłonienie przez każdą z dwóch partii – republikanów i demokratów (w wyborach mogą startować też osoby spoza tego układu, ale w praktyce nie mają szans na ostateczną wygraną) – kandydata, który otrzyma najwięcej głosów w poszczególnych stanach, w których odbywają się prawybory. Wyborcy to zwolennicy danej partii, którzy oddają głosy na delegatów, którzy popierają poszczególnych rywali o nominację. I tu ważny szczegół: wśród delegatów demokratów, o których głosy ubiegają się kandydaci na kandydata na prezydenta, mniej więcej jedną szóstą stanowi establishment tej partii, m.in. byli prezydenci, senatorowie itp. Nazywa się ich superdelegatami. Co ciekawe, tej samej kategorii nie ma wśród republikanów (co też pewnie miało wpływ na wygraną Trumpa). Po zakończeniu wszystkich prawyborów partie organizują swoje konwencje, w czasie których wybrani delegaci, związani wynikami prawyborów, głosują na swojego kandydata.

Triumfalny pochód Trumpa pokazuje z jednej strony wielkość tamtejszej demokracji – startować może każdy, kto ma realne poparcie społeczne – a jednocześnie obnaża jej słabość: bo szanse „każdego” na tak wysokim stanowisku niekoniecznie są zaletą systemu. Choć Trump odpowiada na to, że wszyscy tzw. porządni, „przewidywalni” kandydaci mają więcej za uszami, tylko potrafią ładnie się opakować. Najwyraźniej nawet Amerykanie mają już dość lukrowanych i świecących pudełek.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.