Na lewo od Edenu

Jacek Dziedzina

GN 22/2016 |

publikacja 26.05.2016 00:00

Po raz pierwszy od 40 lat w wyborach prezydenckich w USA nie liczy się głos tzw. religijnej prawicy. Dotąd nie dało się zdobyć nominacji republikanów bez puszczenia oka do liderów ewangelikalnych Kościołów. Dziś Donald Trump pokazuje im co najwyżej figę. A wierni... i tak głosują na niego.

Rok 1983, Ronald Reagan podczas dorocznego zjazdu chrześcijan ewangelikalnych.  To dzięki tej społeczności  i on, i inni republikańscy kandydaci wygrywali dotąd wybory w USA. Everett Collection /east news Rok 1983, Ronald Reagan podczas dorocznego zjazdu chrześcijan ewangelikalnych. To dzięki tej społeczności i on, i inni republikańscy kandydaci wygrywali dotąd wybory w USA.

Nigdy nie prosiłem Boga o wybaczenie – taka buńczuczna deklaracja w ustach starającego się o nominację w wyborach prezydenckich w USA do niedawna dyskwalifikowałaby nawet w oczach liberalnego elektoratu. A co dopiero wśród konserwatywnych wyborców. Tymczasem Donaldowi Trumpowi, który nie tylko takimi słowami naraził się liderom religijnym, nie przeszkodziło to w uzyskaniu poparcia także w konserwatywnych stanach i w zdobyciu nominacji republikanów. Wbrew woli establishmentu partii i pomimo niechęci wpływowych pastorów. Co zatem stało się z tzw. religijną prawicą w USA, która przez dekady była kluczowym graczem na amerykańskiej scenie politycznej?

Jest moc

Ponad 80 mln ludzi – tylu mniej więcej Amerykanów można zaliczyć do szerokiego grona członków tzw. Kościołów ewangelikalnych, przez innych zwanych wolnymi. To nie tylko duże, wielomilionowe i wielotysięczne wspólnoty baptystów i zielonoświątkowców wszystkich możliwych odłamów, ale również setki mniejszych, liczących czasem zaledwie kilkadziesiąt osób wiernych, zborów. Ewangelikalni chrześcijanie (nie mylić z ewangelikami i innymi głównymi nurtami protestanckimi) niemal od zawsze stanowili jeden z najsilniejszych elementów elektoratu partii republikańskiej.

Niezwykle aktywne społecznie i politycznie organizacje tzw. prawicy religijnej były w stanie zmobilizować około jednej trzeciej wszystkich wyborców republikańskich. A w przypadku południowych stanów, uznawanych za najbardziej konserwatywne, nawet połowę wyborców popierających republikanów. Wystarczy tylko przywołać rok 1980, kiedy o zwycięstwie Ronalda Reagana zdecydowali właśnie ewangelikalni chrześcijanie z Południa. Podobnie było w przypadku dwukrotnej wygranej George a W. Busha (który sam jest „ewangelikałem”) w 2000 i jeszcze wyraźniej w 2004 roku.

O skali wpływów środowisk ewangelikalnych na politykę świadczyły jeszcze wydarzenia z burzliwej kampanii w 2008 roku. Republikanie czuli się w miarę pewnie, bo mieli dość silne osobowości na liście kandydatów do nominacji, wśród nich m.in. senatora Johna McCaina oraz byłego burmistrza Nowego Jorku ­Rudy ego Giulianiego, popularnego po zamachach 11 września 2001 roku. Wtedy właśnie ewangelikalni pastorzy zagrozili wycofaniem poparcia religijnej prawicy dla kandydata republikanów, jeśli zostanie nim Giuliani. Konserwatyści wyrzucali mu liberalne podejście np. do kwestii aborcji, trzecie małżeństwo czy udział w paradach gejów. Ostatecznie kandydatem republikanów został bliższy konserwatystom McCain, który zresztą przegrał z Obamą.

Na obcym terenie

Republikańskich pretendentów do nominacji na kandydata, a potem kandydata na prezydenta obowiązywały dotąd dwie żelazne zasady: trzeba było przynajmniej puścić oczko do mniejszości etnicznych i właśnie do religijnej prawicy. To znaczy obiecać coś, co od dekad stanowi najważniejsze postulaty dla tych środowisk (w przypadku konserwatystów to m.in. ograniczenie lub całkowity zakaz aborcji, odrzucenie legalizacji związków jednopłciowych, zwiększenie roli chrześcijaństwa w życiu publicznym itp.). A przynajmniej tak wyważyć obietnice – pamiętając również o bardziej liberalnym elektoracie – żeby pierwszym dać nadzieję, a drugich nie zrazić radykalizmem. Donald Trump jest pierwszym od dekad kandydatem republikanów, który nie tylko żadnego oczka do liderów ewangelikalnych nie puścił, ale wręcz celowo prowokował ich, głosząc poglądy otwarcie libertyńskie.

Do dziś pastorzy wypominają mu buńczuczne deklaracje, nie tylko te o braku ukorzenia się przed Bogiem, ale również: „Nawet gdybym zabił jedną osobę, to i tak nie stracę poparcia”. I jakby na potwierdzenie trafności własnej prowokacji Trump mógł ogłosić triumf w wielu dotychczasowych bastionach ewangelikalnych konserwatystów, pokonując ostatnią nadzieję ich liderów, Teda Cruza. Szczególnie symptomatyczna była spektakularna wygrana w Południowej Karolinie, ale również nieznaczna przegrana w Iowa (gdzie Cruz, według dotychczasowej logiki, powinien był wygrać bardziej zdecydowanie). Sytuacja zatem jest zaskakująca dla wszystkich: z jednej strony po raz pierwszy od co najmniej 40 lat „ewangelikałowie” nie mają na kogo głosować, a z drugiej strony ten odrzucony przez liderów kościelnych kandydat jak nigdy podzielił całą ewangelikalną społeczność, sprawiając, że wielu z jej członków głosowało właśnie na Trumpa. To odsłoniło głębszy problem, jakim jest niespójność tych środowisk i upadający od lat autorytet duchowych liderów, którzy ewidentnie utracili silne do niedawna wpływy.

„Eugeniusz”

Część konserwatywnych liderów z Południa naprawdę liczyła na wygraną Teda Cruza. Niedoszły kandydat na prezydenta obiecywał im, że w pierwszym dniu urzędowania w Białym Domu poleci Departamentowi Sprawiedliwości wszczęcie śledztwa w sprawie handlu ciałami abortowanych dzieci, którego to procederu miały się dopuszczać kliniki organizacji Planned Parenthood. I że wyznaczy sędziów, którzy w Sądzie Najwyższym odwrócą „haniebną i bezprawną”, jak mówił, decyzję legalizującą „małżeństwa” homoseksualne. Trump niczego takiego nie obiecywał. Obrońcy życia na przykład zarzucali mu, że na pytanie o nienarodzonych nie odpowiedział nigdy, że każdy ma prawo się urodzić. Tylko co najwyżej powtarzał opowieść o parze, gdzie ojciec nakłaniał matkę do aborcji, ta jednak zdecydowała się urodzić i że dziecko okazało się geniuszem, uzdolnionym artystycznie itd. Dla obrońców życia to myślenie eugeniczne: argumentem za życiem jest utalentowanie dziecka, a nie sam fakt, że zostało poczęte. Takiej retoryki większość „prolajfersów” nie mogła zaakceptować. Tym bardziej że Trump publicznie potrafił wykpić niepełnosprawnego dziennikarza „New York Timesa” Serge a Kovalesky ego, imitując prześmiewczo jego sposób mówienia. „Ktoś taki nie może nas reprezentować”, pisali w listach otwartych działacze różnych organizacji pro life.

Podwójne standardy

Gdzie zatem szukać przyczyn popularności Trumpa także w konserwatywnych, jak się wydawało dotąd, stanach? Dla sporej części religijnej prawicy prawdziwym ciosem było na przykład poparcie, jakiego Trumpowi udzielił Jerry Falwell Jr, syn słynnego charyzmatycznego i wpływowego lidera baptystów Jerry ego Falwella, który zmarł parę lat temu, a który wywarł chyba największy wpływ na kierunek zaangażowania ewangelikalnej prawicy w życie społeczne. Głos Falwella Juniora z jednej strony oburzył starszych pastorów, ale jednocześnie pokazał, że trafił na podatny grunt. Prawybory pokazały jak na dłoni, że pastorzy, którzy chcieliby kontynuować konserwatywną linię, nie mają już dziś takiej charyzmy i posłuchu, jak poprzednicy. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w niektórych stanach Trump zdobywał poparcie bliskie lub przekraczające 50 proc. głosów wyborców ewangelikalnych? (Podobny problem widoczny jest u wyborców katolickich – np. w stanie New England na Trumpa głosowało 53 proc. katolików.)

Po drugie, przedwyborczy wyścig w USA uzmysłowił wielu inną prawdę: że istnieje duży rozdźwięk między konserwatyzmem w jednych sprawach a liberalnym podejściem do innych tematów wśród „ewangelikałów”. I tak na przykład tzw. prawica religijna od zawsze walczy o takie sprawy jak zakaz „małżeństw” homoseksualnych, a jednocześnie wykazuje większą niż przeciętna amerykańska tolerancję dla powtórnych związków. Potwierdzają to badania Instytutu Gallupa, z których wynika, że ewangelikalni protestanci rozwodzą się częściej niż katolicy i protestanci „tradycyjni” (ewangelicy, kalwiniści). Co więcej, liczba rozwodów w tych społecznościach jest wyższa niż ogólna średnia amerykańska. Dlatego akurat trzecie małżeństwo Trumpa nie musiało stanowić aż tak odrażającego „szczegółu”, by zniechęcić do niego wyborców ewangelikalnych. A przynajmniej tzw. mas, wśród których przywiązanie do wartości promowanych przez liderów jest dość luźne. Tym bardziej że spora część ewangelikałów coraz rzadziej uczęszcza na nabożeństwa – i wśród nich też największa grupa poparła Trumpa.

Po trzecie, na pewno sporej części konserwatystów podoba się antyimigrancka retoryka Trumpa. Choć tu też nie ma jednej reguły: bo gdy jedni najchętniej wyrzuciliby wszystkich Latynosów z USA, inni ewangelikalni bardzo angażują się w pomoc nowym imigrantom. Z kolei antymuzułmańskie wystąpienia Trumpa muszą podobać się bardzo reprezentantom tzw. syjonizmu chrześcijańskiego, który wspiera wszystkie działania Izraela i lobbuje za większą stanowczością wobec Palestyńczyków i muzułmanów w ogóle na Bliskim Wschodzie.

Moralna mniejszość?

Szeroko rozumiana prawica religijna przeszła ogromną ewolucję, od końca XIX wieku poczynając. Choć akurat słowo „ewolucja” nie jest tu może najszczęśliwsze... bo od walki z teorią ewolucji, obecną w szkolnych podręcznikach, prawica religijna, wtedy jeszcze bardziej fundamentalistyczna, zaczęła tak naprawdę swoją drogę. Ale byłoby niesprawiedliwe ograniczanie zjawiska, które w literaturze nazywane jest „przebudzeniem ewangelikalnych chrześcijan”, do walki z ewolucją. Był to element głębszego procesu, który miał na celu zerwanie z oświeceniową interpretacją rozdziału państwa i religii (zapisanej w I poprawce do konstytucji) i nadanie chrześcijaństwu decydującego wpływu na życie publiczne w USA. Dodajmy, że chodziło o chrześcijaństwo właśnie w interpretacji ewangelikalnych pastorów, którzy wtedy w większości nie kryli radykalnego antykatolicyzmu i nie widzieli też miejsca dla głównych nurtów protestantyzmu. Z czasem to się zmieniło i już w czasach Jana Pawła II rzadko który pastor pozwolił sobie na nazywanie Watykanu Bablilonem, a papieża Antychrystem (co kiedyś było regułą). Tym bardziej że zaangażowanych katolików i ewangelikalnych chrześcijan w Stanach Zjednoczonych połączyło wiele wspólnych tematów, jak obrona życia czy sprzeciw wobec zmieniania definicji małżeństwa.

Alians ewangelikałów z partią republikańską zaczął się tak naprawdę w latach 70. XX wieku: dla tych pierwszych republikanie mieli być gwarancją walki o odwrócenie złego prawodawstwa w sprawach dotyczących moralności, dla republikanów, także tych bardziej liberalnych, było jasne, że bez sojuszu z rosnącymi w siłę ewangelikałami nie da się wygrywać wyborów. Olbrzymi wpływ na kształt ruchu religijnej prawicy miał właśnie wspomniany Jerry Falwell, ale również inni kaznodzieje, jak Bill Graham czy później jego syn Franklin. Jak słusznie zauważa Paulina Napierała w książce „Religia i polityka”, w USA intensyfikacja aktywności ewangelikałów nastąpiła w czasie prezydentury Jimmy ego Cartera, który był dla nich wielkim rozczarowaniem, choć sam był ewangelikałem. I choć dzięki Moralnej Większości (Moral Majority), organizacji założonej przez Falwella, Ronald Reagan wygrał wybory w 1980 roku, to jednak republikanie w kolejnych latach musieli brać pod uwagę jeszcze jedną rzecz: w badaniach Gallupa sam Falwell i religijna prawica w ogóle uzyskiwali spory procent nieufności społecznej. Stąd konieczność balansowania między pozyskaniem ewangelikałów a niezrażaniem do siebie liberałów stała się trudną sztuką, którą republikanie przez lata musieli opanować. Aż do czasów Donalda Trumpa, który w żaden sposób nie balansuje. Przeciwnie – zraża do siebie wszystkie możliwe grupy. A jednocześnie... zyskuje poparcie w większości z nich! Ten paradoks nie wróży, niestety, dobrze Stanom Zjednoczonym. A osłabienie głosu ewangelikalnych liderów w sprawach społecznych sprawia, że Moralna Większość staje się mniejszością. Nawet we własnym gronie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.