Mazdą do nieba

Barbara Gruszka-Zych

Gość Niedzielny 44/2016 |

publikacja 27.10.2016 00:00

– Jaki ma Pan zegarek? – pytam Wojciecha Halarewicza, prezesa ds. komunikacji koncernu Mazda w Europie. – Amerykański fossil, nie taki drogi – odpowiada. – Ale czas na nim jest bardzo drogi.

Wojciech Halarewicz jako pierwszy Polak został wiceprezesem Mazdy na Europę. roman koszowski /foto gość Wojciech Halarewicz jako pierwszy Polak został wiceprezesem Mazdy na Europę.

Wracam z tej rozmowy jak z rekolekcji. Mój rozmówca nie odniósł sukcesu marketingowego, bo nie zamierzam kupić mazdy CX 3. Za to chcę przemyśleć swoje życie.

Plan

Spotykamy się w Rzymie, gdzie Mazda sponsoruje Festa del Cinema di Roma. Obok stoi zdobywca Oscarów, reżyser Olivier Stone, a Wojciech Halarewicz prowadzi nas między filmowe gwiazdy, jakbyśmy też nimi byli. To jego krótki przystanek na biznesowej trasie. W zeszłym tygodniu był w Kalifornii, za dwa dni będzie w Norwegii. Koledzy śmieją się, że przemieszcza się szybciej, niż dokonują się przelewy z konta na konto. W Rzymie czuje się szczególnie, ze względu na bliskość Jana Pawła II.

– Już mnie tu nie powinno być. W tym roku mija 8 lat od chwili, kiedy usłyszałem diagnozę: czerniak złośliwy. Kilka lat temu postanowiłem – ja, pragmatyczny facet, pracujący nad tym, jak osiągnąć najlepszy wynik finansowy – oddać się Janowi Pawłowi II.

Jest pewny, że żyje dzięki niemu. Opowiada, jak niedawno w Japonii samolot, którym leciał, z powodu turbulencji podchodził do lądowania na trzech lotniskach. – Uspokajałem kolegę, że jeśli mnie Pan Bóg tyle trzyma, to pewnie ma cel i nic nam się nie stanie. Wiem, że wszystko jest po coś. Jeśli stanowimy część planu Bożego, żyjemy po to, żeby go wykonać.

Kiedy z Romkiem, kolegą fotoreporterem, wracamy do Krakowa, nasz samolot cztery razy bez skutku podchodzi do lądowania. Dopiero po dwóch dodatkowych godzinach lądujemy w Warszawie. Może stało się tak, żebyśmy, jak nasz rozmówca, uświadomili sobie, że wszystko jest w ręku Boga...

Szacunek

– Czy mazdą można dojechać do nieba? – pytam. – To nie takie pewne – uśmiecha się. – Pracuję w małej firmie motoryzacyjnej. Mamy około 2 proc. udziału w rynku globalnym, czyli półtora miliona sprzedanych samochodów rocznie. Sztuką marketingu jest zdefiniowanie odbiorcy. Naszego nie da się wpisać w schemat. W stadzie ryb jest tą jedną, widoczną, która płynie w inną stronę. W naszej firmie każdy pracownik tworzy wartość dodaną, pracuje na godnych warunkach, nie jak w Chinach. Bycie etycznym w biznesie polega na tym, żeby pracowników nie traktować jak numerów ewidencyjnych, ale widzieć w nich ludzi z ich potrzebami i słabościami. Nieważne, czy to pani, która przychodzi sprzątać, czy prezes, trzeba ich traktować z szacunkiem. – Wita się Pan z panią sprzątaczką? – pytam. – No jasne – przytakuje.

Umiejętność doceniania drugich wyniósł z domu rodzinnego w Sosnowcu. – Moja mama Zofia uczyła w szkole specjalnej. Tata Jan pracował w firmach państwowych, potem prowadził działalność gospodarczą. Wychowałem się z bratem w najzwyklejszej zagłębiowskiej rodzinie. Niezwykłe było to, że w czasach PRL-u rodzice dbali o wartości. Nie było mowy, żeby nie iść do kościoła na Mszę, na Roraty. Mnie i przyjaciela Rafała księża z wyprzedzeniem zamawiali na chodzenie z nimi po kolędzie, bo graliśmy na fletach. Ludziom to się tak podobało, że ich pięciozłotówki zamieniały się w dziesiątki.

Formuła 1

– Dorastałem w komunie, gdzie atrakcją były spotkania z chłopakami na trzepaku i kopanie piłki. Żeby się odbić, zostałem ministrantem i przez sześć lat śpiewałem najpierw altem, a po mutacji tenorem w parafialnym chórze. Kiedy miałem 6 lat, rodzice zmusili mnie, żebym poszedł do szkoły muzycznej. Uznałbym się za bardzo średniego ucznia. Moim talentem jest różnorodność, bo jaki instrument wezmę do ręki, to na nim gram. Zawsze fascynowały mnie organy, na których w naszym sosnowieckim kościele grał Tadeusz Pamuła. To zadziwiające, że można na nich stworzyć tak wielką ciszę i taki power.

Dziś w Leverkusen, gdzie mieszka, miejscowi pozdrawiają go: „Dzień dobry panu organiście”. Gra w kościołach w miastach, w których aktualnie przebywa. – Kiedy siadłem po raz pierwszy do tamtejszych organów, usłyszałem: „Pan je przewietrzył”.

Na poważnie zaczął grać na tym instrumencie w Rzymie. Miesiąc przygotowywał się do premiery na ślubie w kościele św. Stanisława. – Poszedłem do antykwariatu, kupiłem organy i ćwiczyłem.

W pierwszą rocznicę beatyfikacji Jana Pawła II zatrząsł bazyliką św. Piotra, koncertując dla kilku tysięcy zebranych. – To było tak, jakby kierowcy z kategorią B, który jeździ samochodem osobowym, dali bolid formuły jeden, mówiąc: „Jedź”.

Drzewo

– W liceum im. Emilii Plater miałem szczęście do kolegów i nauczycieli. Jestem wdzięczny pani Zofii Bacy, że nauczyła mnie angielskiego, choć na początku nie znałem ani słowa.

Żeby wydorośleć, wyjechał do Jeleniej Góry na studia w Akademii Ekonomicznej. – To jedna z moich najlepszych życiowych decyzji. Spotkałem tam kilka wolnych duchów z Polski, którzy wybrali ten mały ośrodek akademicki, i profesorów, którzy dawali z siebie wszystko. Z kolegami mam dotąd taką więź, że gdybym im dziś powiedział, żeby przyjechali do Rzymu, bo coś złego mi się dzieje, gwarantuję, że pojutrze by tu byli. Biznesu można się nauczyć, natomiast relacje z ludźmi trzeba samemu wypracować. To, że mam dziś honor prowadzić międzynarodową firmę, jest wynikiem tego, co wydarzyło się na studiach.

Miał 22 lata, kiedy wziął ślub z Kasią, koleżanką z równoległej klasy liceum. – Byłem przewodniczącym szkoły, a ona – klasy. Ja byłem wolnym duchem – żeglarstwo, muzyka, ona stale mnie o coś pytała, i to mnie męczyło. Dopiero na balu po maturze spojrzałem na nią i zobaczyłem, kim jest. I widzę to przez całe nasze skomplikowane życie.

– Co to jest miłość? – pytam. – Poczucie, że bez tej drugiej osoby nie byłoby się tym, kim się jest. To samo drzewo widziane z nią wygląda inaczej. Gdy idzie się razem przez zawirowania, prawdziwa miłość staje się jeszcze głębsza. W tym roku pokonałem 150 tys. mil samą Lufthansą. Kiedy mogę być z żoną w domu, jestem szczęśliwy.

Klienci

– W 1996 mój brat, pracujący w bielskim Fiat Auto-Poland, poradził mi, żebym tam startował, bo odmładzają kadrę. Żeby się wyróżnić, napisałem, że gram na flecie i lubię muzykę klasyczną. Zatrudnili mnie przed obroną pracy magisterskiej jako referenta ds. rozwoju sieci. Szefem oddziału był inż. Wilk, od którego nauczyłem się tego, co najważniejsze w tej pracy. Brał mnie na zebrania, ale kazał milczeć, bo tyle była warta moja wiedza.

Kolejno został asystentem działu sprzedaży, zone managerem na Śląsku. – Fiat był wtedy liderem rynku, ale poziom satysfakcji jego klientów w skali 1 do 10 wynosił 3. Zdiagnozowałem, że obsługa jest zła, że tu jest pies pogrzebany, i poprowadziłem projekt poprawy zadowolenia klienta. Doceniła to centrala w Turynie i mianowała mnie szefem serwisu Fiata Auto Poland. – Silnika nie widziałem, nie jestem inżynierem – wzbraniałem się. – Od tego masz inżynierów, ty musisz zająć się reformą obsługi klienta – usłyszałem. Miałem 26 lat, a średnia wieku mojego zespołu wynosiła 45 plus. Koledzy dali mi do zrozumienia, żebym ich zostawił w spokoju, ale nie posłuchałem. Po 3 latach byłem silny ich wiedzą i dbałem, żeby w firmie kompetencja zwyciężała nad sprytem. Miałem 29 lat, kiedy poproszono mnie, żebym stworzył dział marketingu serwisowego w Turynie. Pracowałem tam 5 lat. Dla wyobrażenia – miałem pod kontrolą 650 dilerów, 5200 stacji obsługi.

Telefon

Po trzech miesiącach wysłano go do Indii, żeby przyjrzał się tamtemu rynkowi. Zjeździł cały kraj, zatrzymał się w Kalkucie. W klasztorze, gdzie jest pochowana Matka Teresa, dostał medalik, którego dotąd nie zdjął z szyi. I obrazek z jej podobizną z modlitwą w języku hindi. – Ma Pan pieniądze, a nosi ze sobą świętą, która ich nie miała – mówię. – Pieniądze, które sobie wypracujemy, to dar od Pana Boga. Nasza zasługa jest żadna. Matka Teresa też je stale zdobywała. Nie ma racjonalnego uzasadnienia, że moje życie tak się ułożyło. Nie byłem ani najlepszy, ani najmądrzejszy, ani najsprytniejszy.

– Ale odniósł Pan sukces – nie przyjmuję tego do wiadomości. – Ma Pan jakąś receptę? – Jeśli ktoś uwierzył, że jest świetny, przegrał. Ale kiedy pnąc się wyżej, widzi innych, którzy już coś zrobili, i potrafi czerpać z ich dokonań, zostanie bohaterem.

Dodaje, że uczyć trzeba się nieustannie, bo po trzech latach wiedza nieodnawiana traci aktualność. Po powrocie z Indii otrzymał nominację na stanowisko dyrektora Fiata na rynku włoskim. W 2005, jako pierwszy Polak w historii, został jego szefem na Polskę. Miał 36 lat, kiedy zadzwonił do niego headhunter z Mazdy z pytaniem, czy wprowadzi tę markę do Polski. – Przyjąłem propozycję i 7 listopada 2007 zacząłem wszystko od zera. Miałem stworzyć strukturę firmy, zatrudnić ludzi, przygotować plan na 15 lat.

Plamy

– W marcu 2008 poszedłem do lekarza, bo żona narzekała, że od krwawiącego znamienia zostają mi plamy na koszulach. Po dwóch tygodniach przyszła diagnoza – czerniak złośliwy. Czwarty stopień w skali od jeden do pięciu. Nie było na to leków, a perspektywa przeżycia kolejnych 5 lat wynosiła 3 proc. – Pojechałem do firmy, chcąc złożyć rezygnację, ale jej nie przyjęli. Dostałem obietnicę pomocy i wsparcie. W szpitalu zrobiono mi biopsję tzw. węzła wartowniczego. Jeśli nie byłoby w nim przerzutów, miałbym szansę. Jednak okazało się, że przerzut jest. Usunęli go i zaczęła się klasyczna walka z nowotworem.

– Dlaczego jestem tak emocjonalnie związany z Mazdą? Bo od tego czasu biznes i życie stały się całością. Walcząc z rakiem, wprowadziłem w lipcu 2008 Mazdę do Polski. Prof. Zbigniew Nowecki, onkolog z Warszawy, dziś mój przyjaciel, oświadczył: „Będę do pana strzelał wiadomościami, bez oszukiwania”. Poddano mnie obserwacji, czekając, kiedy przyjdzie przerzut. No i przyszedł, na płuco. Wtedy w kościele w Falenicy powiedziałem sobie: „Stary, widzisz, że jesteś nikim. Nic od ciebie nie zależy”. Uświadomiłem sobie, że jestem w ręku Boga, a posiadanie takiej wiedzy to wielki dar. Po sześciu miesiącach stwierdzono kolejny przerzut, na wątrobie. Ale mój doktor uznał, że badanie trzeba powtórzyć. Tego dnia w centrum onkologii w Warszawie na parkingu wśród kilkuset samochodów spotkałem Krysię, koleżankę, której nie widziałem trzy lata. – Dziś w nocy myślałam o tobie – powitała mnie. – Tu leży chory na raka mój syn Radek. Obraził się na cały świat. Możesz mi pomóc?

Dlaczego?

– Przedtem poszedłem do profesora. Powiedział, że kolejna tomografia nie potwierdziła przerzutu. Już wiedziałem, o czym mówić synowi koleżanki. Chłopak miał 23 lata, przerzut po raku jądra był wycofany. Pokazałem mu swój opis badania sprzed paru dni, gdzie stwierdzono przerzut. – To ty masz raka? – nie mógł uwierzyć. Wtedy dałem mu opis z dzisiaj: – Był, a go nie ma – powiedziałem. – Jakbym stracił nadzieję w piątek, tobym tu dziś nie przyszedł. Skończyło się na tym, że poprosił, żeby zamówić za niego Mszę św. Poszedł do spowiedzi, a kiedy przyjmował Najświętszy Sakrament, płakaliśmy wszyscy razem. Pół roku później jego mama zadzwoniła, że leży w szpitalu na Podlasiu i zostało mu parę godzin życia. Natychmiast pojechaliśmy tam z Kasią, żeby się pożegnać. Wtedy uświadomiłem sobie, że moja choroba jest po coś. Wiem też, że śmiertelnie chory nie może nigdy pytać: „Dlaczego ja?”. Musiałby wtedy wskazać, kto inny miałby zająć jego miejsce.

– Od momentu diagnozy w biznesie wszystko układało mi się rewelacyjnie, bo zacząłem mieć do pracy wielki dystans. Nie kłóciłem się o własną rację, nie wariowałem na spotkaniach zarządu. W 2009 r. zaproponowano mi, żebym pojechał do Włoch i zrobił kompletny reset na tym rynku. Zastanawialiśmy się z Kasią aż trzy miesiące, bo miała wątpliwości wynikające z mojej choroby. Któregoś dnia otworzyliśmy Pismo Święte i trafiliśmy na opis końca działalności św. Pawła: „Pojechał do Rzymu i był tam dwa lata”. Wybuchnęliśmy śmiechem, bo właśnie tego dnia otrzymałem telefon, że mam podpisać kontrakt na dwa lata.

Czysty

– Rokowania były złe, bo pojawiały się przerzuty na odległe narządy. Pół roku później na płuco. Pojechałem do Warszawy na operację. Zaraz po postawieniu diagnozy wielu radziło, żebym szukał pomocy u uzdrowicieli. Zamiast do człowieka, którego „ręce leczą”, poszedłem do spowiedzi. Kiedy powiedziałem księdzu, że chcę przystąpić do walki z czystym sercem, poradził: „Jedź do Rzymu. Tam jest Jan Paweł II. On nie zostawia w potrzebie”. Po kilku latach przypomniałem sobie te słowa i postanowiłem oddać się w opiekę Janowi Pawłowi II. Ciekawe, że później ks. Ptasznik, rektor kościoła św. Stanisława, poprosił mnie, żebym wszedł do rady administracyjnej Stowarzyszenia JP II, zajmującego się kształceniem młodych w mniej zamożnych krajach. Zaangażowałem się, żeby trochę odwdzięczyć się naszemu papieżowi. Nie ukrywam, że podczas tylu lat pracy w pewnym momencie zachłysnąłem się tym światem. Jakbyście zapytali tych, którzy wtedy ze mną pracowali, czy na co dzień byłem przykładem katolika, to by nie potwierdzili. Zwykle jak jest dobrze, to więzi z Bogiem się rozluźniają, a jak trwoga, to do Boga. Po jakimś czasie znów się okazało, że mam przerzut do lewego płuca. Wtedy przyśnił mi się Jan Paweł II. Dotknął mnie i powiedział: „Po lewej stronie nic nie ma, musimy się zająć prawą”. Po trzech miesiącach stwierdzono, że lewa strona płuc jest czysta, a po prawej widać przerzut. Lekarze zaproponowali mi nowy lek, dostępny w badaniach klinicznych. Po miesiącu tzw. terapii celowanej przerzuty zniknęły.

Nagi

– Mimo namacalnych znaków opieki Boga nadal odpłacam Mu grzechem. Cały czas pojawiają się pycha, egoizm, puszcza mi wentyl. Jestem dalekim od świętości, zwyczajnym człowiekiem, który ma na swoim koncie też dobre uczynki. Ale o nich nie mówię, bo wtedy tracą wartość.

Podczas wielkiej walki o życie w 2013 został wiceprezesem Mazdy na Europę, podobnie jak w Fiacie jako pierwszy Polak w historii. Stale używa leków stosowanych w tzw. terapiach immunologicznych, a od czasu do czasu poddaje się zabiegom chirurgicznym. – W zeszłym roku tydzień przed wyjazdem do Ziemi Świętej przeszedłem 17-minutową operację guza mózgu, wykonaną cybernożem.

Podprowadza do Boga spotkanych chorych, ale i oni dzielą się z nim wiarą. – Marek, z którym zaprzyjaźniłem się w szpitalu, już nie żyje. To on, kolejarz, podarował mi książkę Tomasza à Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”. Boję się chwili, kiedy stanę nagi przed Bogiem i usłyszę: „Kim ty jesteś?”. Tam nie będzie ważne, że byłem prezesem, ale co dobrego zrobiłem i jak czyste były moje intencje. Przeraża mnie, że zaniosę tam jakieś brudy. Że zobaczę kogoś, kto przeze mnie miał przez lata podbite oko.

Kiedy pytam, jaki utwór zagrałby na organach, żeby opisać siebie, mówi, że VI preludium Bacha. – To jedno z jego małych preludiów. Nie wiem, jaki jest plan Boga wobec mnie, nic wielkiego jeszcze nie zrobiłem. Ale może nie chodzi o rzeczy wielkie, tylko drobne? Boję się cierpienia bliskich, ale to grzech. Bo jeśli powtarzam: „Jezu, ufam Tobie”, to czemu się martwię?

Na mniejszym cyferblacie zegarka ma ustawiony czas polski, na większym kraju, gdzie przebywa. – W Stanach myślę, że teraz moi bliscy w Polsce smacznie sobie śpią – uśmiecha się. – Ale w wieczności nie będzie czasu.

Dostępne jest 6% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.