Fragment książki Dziurawy Kajak i Boże Miłosierdzie

Jan Grzegorczyk

publikacja 14.12.2006 16:26

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze, 2006, Poznań

O KRADZIEŻY, KTÓRA NIE BYŁA GRZECHEM

Siostra Tarsycja pokazała mi szyszkę, którą przywiozła w tym tygodniu z Kalwarii Wileńskiej pani Liljana, Włoszka, przyjaciółka faustynek. Klika dni temu szyszka wisiała jeszcze na sośnie, która szumi nad Heleną. Może jej ziarenka siostry zasadzą i wyhodują sadzonki.
O siostrze Helenie pisałem już w Każdej duszy. Trafiła do Sióstr Jezusa Miłosiernego, po tym jak zgromadzenie, do którego się pierwotnie wybierała, kazało jej najpierw uzbierać odpowiedni posag. Odpowiedni — lecz niestety przekraczający jej możliwości. A działo się to już w czasach po soborze.
Bardzo ją lubiłem. Była prostolinijna i otwarta. Potrafiła odważnie, niczym Katarzyna Sieneńska, powiedzieć, co myśli, a nie jest to tak powszechne u sióstr zakonnych. I robiła znakomite wypieki. Zawsze mnie obdarowywała smacznym keksem.
Siostra Eliza, którą kiedyś nazwałem Calineczką, opowiedziała mi historię o Helenie pasującą do Nędzników Wiktora Hugo.
— Pamiętam, byłam tego dnia w kuchni z siostrą Heleną. Ktoś
przyniósł nam na rozpałkę dziurawy kajak. Nie nadawał się do wody,
jedynie do ognia. Przygotowujemy obiad i w pewnej chwili widzimy,
że kajak unosi się do góry i wyrasta mu kilka nóżek. Dziecięcych.
I kajak odpływa, to znaczy ucieka. Zanim Helena wdrapała się na
stołek i otworzyła okno, był już za ogrodzeniem naszego klasztoru.
Wychyliła się jednak i krzyczy z całych sił:
— Chłopaki, ja wam darowuję ten kajak!
— Po coś to krzyczała? — spytałam ciężko sapiącą Helenę.
— A, żeby grzechu nie miały.

56 ZĘBÓW CZYLI ZBAWIENNE SKUTKI JEDZENIA CEBULI

Miały ze sobą wiele wspólnego. Obie zyskały przydomek „budowniczych". Helena remontowała dom sióstr w Wilnie, Celina nadzorowała budowę klasztoru w Myśliborzu. I obie tylko przez chwilę cieszyły się stanem „doskonałości". Wybudowały nie dla siebie. Pan Bóg tak samo jak Faustynie, i im „całą nagrodę zachował na wieczność". No, może przesadzam, obie siostry były przecież wyjątkowo lubiane nie tylko przez współsiostry, ale przez ludzi, którzy natknęli się na ich uśmiech. Obie miały tę tak ważną dla świętych cnotę — poczucie humoru, które jest przejawem radości doskonałej. Aczkolwiek na różne sposoby: Helena swój dowcip uprawiała niekiedy z kamienną twarzą, albo z chmurnym obliczem, a Celina była cała wielkim uśmiechem.
Siostra Celina umarła 6 października. W zgromadzeniu powiadają, że w pokorze nie uczyniła tego w dzień śmierci Faustyny, czyli 5 października. Piątego października za to przygotowała siostrom wystawną kolację. Następnego dnia wyprawiła je na grzyby, a sama poszła do pralni. I tam złapał ją zawał. Kiedy znalazła się na OIOM-ie, wydawało się, że wyjdzie z tego cało. Leżała na łóżku w znakomitym humorze. Włosy miała uczesane jak mała dziewczynka w kucyki. Martwiła się jedynie, kto jej na drugi dzień przyniesie Pana Jezusa, bo w szpitalu nie było wtedy księdza. Siostra Bogna mówiła, że sama Go jej przywiezie, ale ona odparła, żeby sobie nie robiła kłopotu, że jakoś sobie poradzi. I tak ją siostry zostawiły. Z kucykami na głowie.
Gdy wróciły do klasztoru, zadzwonił telefon. To był lekarz.
— Siostry, ona nam się wymknęła... Zmyliła nas, jeszcze chwilę przedtem śmiała się w głos.
Jakie życie, taka śmierć. Słowa piosenek nie zawsze się sprawdzają, ale w jej przypadku okazały się czystą prawdą.
Żyła po to, aby się uśmiechać do drugiego. Siostra Wianeja, która prowadzi przychodnię lekarską w myśliborskim klasztorze, nazywała ją „56 zębów".

— Normalny człowiek ma ich trzydzieści sześć. Zwykle z czasem mu wypadają. A ona do końca miała cudowne białe zęby, zdaje się, że w znacznie większej liczbie niż zwykle to bywa. Mówiła, że to wszystko dzięki cebuli. Ona się cała śmiała. Oczyma, ustami, nosem...
Naprawdę warto jeść cebulę, by tak się śmiać do drugiego człowieka.


CZY MOGĘ WYCIĄGNĄĆ PANA JEZUSA Z TAPCZANU?


Wiadomo, że jedną z recept na udaną rozmowę jest wyznaczenie do niej miejsca, w której rozmówca będzie się czuł komfort psychiczny. W pewnym klasztorze faustynek zostałem zakwaterowany w narożnikowym pokoju przylegającym do skrzyżowania ulic, a właściwie tras przelotowych przez miasteczko. W czasie „przepytywania" sióstr ze wszelkich sił próbowałem się skoncentrować, ale nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że za chwilę do pokoju wjedzie tir i pozostanie po nas wątrobianka pełna wzniosłych, acz nierozwiązanych dylematów. Akurat panowały niezwyczajne upały, tak więc zamknięcie okna naraziłoby nas na śmierć z uduszenia. Na dodatek co jakiś czas do pokoju pukała siostra i uchyliwszy drzwi, pytała wdzięcznym głosem:
— Przepraszam, czy mogłabym tylko wyciągnąć Pana Jezusa z tapczanu?
Okazało się, że chodzi o składowane w tym miejscu plakaty z Miłosiernym. Wymiary skrzyni idealnie się do tego nadawały.
Po przeprowadzeniu kilkunastu rozmów, pod koniec podpierałem już powieki na zapałki, ale walczyłem ze słabością ciała, by jak najwięcej wywieźć materiałów do książki.
Noc. Noc miała przynieść ukojenie.
Obudziłem się koło pierwszej, a do uszu wdzierały się podniesione męskie głosy. Okazało się, że po drugiej stronie ulicy, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, znajduje się dom wszelkich uciech pod wdzięczną nazwą „Don Corleone".
Umiejscowienie tego domu rozrywki tuż przy sanktuarium w pierwszej chwili mnie zaszokowało, ale szybko uprzytomniłem sobie, że ta swoista geografia jest jak najbardziej naturalna. Pomimo że wiele razy słyszałem o protestach przeciw lokalizowaniu różnych pubów, agencji towarzyskich, piwiarni przy miejscach kultu religijnego, teraz pomyślałem, że w tej terenowej sprzeczności jest pewna myśl — przecież w samym człowieku sfera sacrum i profanum jest z sobą jeszcze ściślej spleciona. Niekiedy w sposób płynny i niezauważony przechodzimy z jednej do drugiej. Dlaczego więc tak dziwi i oburza nas ta „geografia"? Może za bardzo uświadamia nam nasze wewnętrzne pomieszanie, o którym wolelibyśmy nie pamiętać.


 

O SIOSTRZE, KTÓRA MIAŁA MĘŻCZYZNĘ W POKOJU


Ta historyjka też właściwie dotyczy owej „zakłóconej geografii". Nieporządek, który nas tak niekiedy deprymuje, jest przejawem porządku na wyższym poziomie. W tym wypadku Bożego humoru.
Do codziennych posług faustynek należy wydanie posiłku potrzebującym. Przychodzi do nich rozmaita klientela — obdarci żebracy, ale i tacy, o których trudno byłoby na pierwszy rzut oka powiedzieć, że znajdują się w potrzebie. Siostry wspominają z rozbawieniem, jak to pewnego dnia przyszedł do nich nowy ksiądz odprawiać mszę. Gdy siostra Klara zobaczyła, jak niepewnie rozgląda się po ogrodzie, podeszła do niego i powiedziała:
— O, widzę, że pan pierwszy raz. Proszę tam usiąść przy stole pod drzewem. Zaraz podamy obiadek.
Największe jednak rozbawienie sióstr budzi inna historia. Otóż biedacy karmieni są zwykle przy stole w ogrodzie, ale gdy siąpi deszczyk, stół przenoszą do klasztoru. Pewnego dnia jeden z kloszardów zamiast po posiłku skierować swe kroki przez furtkę do miasta, przedostał się niezauważony bocznym wejściem za klauzurę. Wszedł do celi siostry Klary, położył się do łóżka i zasnął błogim

snem, wcześniej jeszcze omotawszy swe ręce różańcem. Gdy siostra po pracy weszła do siebie i odchyliła kołdrę, obraz przed oczyma był na tyle niespodziewany, że miała do wyboru: zemdleć, zacząć histerycznie krzyczeć bądź uciec. Wybiegła z celi i po chwili z przejęciem zameldowała przełożonej:
— Matko, mam mężczyznę w pokoju!
Ta jednak nie dała wiary i wybuchła śmiechem.
Ja zresztą też i z tego powodu nie dopytałem siostry, co było dalej. Czy sprowadziły księdza, żeby wyświęcił na powrót klauzurę? Chyba nie, bo choć prawdą jest, że siostra Klara miała w celi mężczyznę, to być może w tym biedaku ukrył się Pan Jezus.
Chyba nikt nie widzi w tym nic złego, że biedak przespał się z różańcem w łóżku zakonnicy i śniąc błogo, wyobrażał sobie, jakby to było dobrze spędzić resztę życia jako najedzona, pobożna siostrzyczka.




ŚMIEJĄCA SIĘ ZE ŁZAMI



Siostra Gaudia ma wszystko w obfitości, a zwłaszcza uczucia, których nie jest w stanie pomieścić ani ukryć. Opowiadając swoje cudowne historie, jednocześnie zaśmiewa się i płacze ze wzruszenia. „Uśmiechnięta łza", a raczej „Śmiejąca się ze łzami". Można by o niej też powiedzieć „Tańcząca z więźniami", bo ma niesamowity charyzmat widzenia dobra w „nędznikach", którzy przekreślili się w oczach społeczeństwa.
Gotuje w kuchni dla wszystkich, którzy przyjeżdżają na rekolekcje do Myśliborza słuchać o „Zranionym Uzdrowicielu". Karmi i wysłuchuje. Nie wiadomo, który głód jest w nich silniejszy. Cały czas biegnie do tych, których nikt nie chciał słuchać, dlatego zaczęli krzyczeć. A ten krzyk o miłość był kolejnym powodem ich odrzucenia.
Gaudia jeździ co roku na Woodstock, na spotkania Owsiakowej młodzieży, na której zawsze jest też Przystanek Jezus. Kościół wysyła tam księży, kleryków, świeckich ewangelizatorów i zakonnice, aby nie oddać pola. Aby pokazać tym młodym ludziom, że Kościół jest z nimi wszędzie, gdziekolwiek pójdą. Czy to dobrze, aby siostry zakonne, uosobienie pobożnych niewiast, wchodziły między młodzież, która zjeżdża się z całego kraju, by przez kilka dni odreagować przy pomocy śpiewu, tańca, seksu, narkotyków i alkoholu krzywdę, pustkę? Chcą zabawić się i wykrzyczeć swój ból, wyrazić niesmak wobec zakłamanego społeczeństwa. Dla wielu czynią to w sposób przerażający. Siostra Bogna, kiedy pojechała tam pierwszy raz i zobaczyła dziewczyny wymiotujące pod wpływem alkoholu i narkotyków, wchodzące do namiotów dopiero co poznanych chłopaków, powiedziała krótko: „Widziałam przedsionek piekła". Ale po paru latach wyznała mi: „Dziś inaczej patrzę na to wszystko. Nie mogłam sobie poradzić z pytaniem, czy głoszenie Jezusa tym ludziom nie jest rzucaniem pereł przed wieprze. Spytałam o to znajomego księdza. A on mi odpowiedział, że widzi w tym przede wszystkim szukanie zagubionej owieczki".



CHLEB DLA SATANISTÓW


Siostra Bogna najczęściej wspomina z Przystanku Jezus swoją porażkę.
— Chodziłyśmy codziennie do satanistów, by dać im chleb, bo cienko było u nich z jedzeniem. Ale któregoś dnia zapomniałyśmy. Przypomniało nam się o dziesiątej wieczorem. Rozsądek nakazywał o tej porze nie wyprawiać się do namiotów czcicieli szatana. Zwy-

ciężyło szaleństwo... Najważniejsza we wszystkim jest wytrwałość. Biegniemy po ciemku do ich namiotu, który był od naszej bazy bardzo daleko, i nagle napotykamy biskupa Edwarda.
— A wy dokąd? — pyta.
Gdy mu wyjawiłyśmy cel wyprawy, mówi:
— Czekajcie, czekajcie, mój kierowca jeszcze dziś nic pożytecz
nego nie zrobił. Zawiezie was tam.
Dojechaliśmy, idę z bochenkami, a tam przed pomarańczowym namiotem siedzi jakiś nowy.
— Czego? — i zaczął na mnie rzucać jakieś bluźnierstwa, wyzwi
ska. Syczał jak wąż, szczekał jak pies. Jego agresja była nie do opisa
nia. Aż we mnie wezbrały niechrześcijańskie uczucia, choć przecież
znalazłam się tam w pobożnym celu. Odwróciłam się i chciałam
odejść. Wtedy jednak wybiegła Kasia, z którą miałam już jakąś nić
sympatii.
— Niech się siostra nim nie przejmuje. On jeszcze siostry nie
zna.

— Ale co ty, Kasiu, robisz w tym gronie?
— Ja tu jestem dla „Hetmana". Jedynie on mnie kocha. Nie mam
nikogo. On dzisiaj dla mnie nie pije...
Pokręciłam głową, zostawiłam jej chleb i poszłam. Przyrzekłam sobie, że już tam nigdy nie pójdę. Wiedziałam, że ludzie przyjeżdżają tam szukać w sposób chory miłości, której nigdy nie zaznali, jakiejś wspólnoty, rodziny, na którą nie mieli w życiu szansy. Wiedziałam, ale nie miałam już siły przyjmować na siebie tych wiader z pomyjami.
Wracając zdeptana, spotkałam księdza Tomka. Opowiedziałam mu o wszystkim.
— I co? Dlatego już tam nie pójdziesz? Chyba nie przyjechałaś
odbierać tu chwały?...
 

NATCHNIENIE W UBIKACJI



Pierwszy raz każdy ma stracha. Nawet siostra Gaudia.
— Jechałam na Woodstock i bałam się, że będą się z nas wyśmiewać, że dostaniemy flaszką.
Jak tylko weszliśmy na pole, zaczepili nas sataniści. Chcieli nas ośmieszyć. Pytali o seks. Co chwilę ktoś podbiegał i wołał: „Ave Satan". A ja odpowiadałam: „Ave burak", albo: „Ave sałata".
W pewnym momencie nadleciał wyjątkowy pancur, który wył jak opętany. Ewangelizatorzy uciekli, tak że zostałam sama z Jordaną. Uśmiechnęłam się do niego.

— Ave sałata — mówię. — Co ty, dziecko, jesteś dziś taki nerwowe? — I tak się zaczęłam śmiać, że by pan nie uwierzył. — Akurat wierzyłem, bo jak nie wierzyć „Śmiejącej się ze łzmi" która każde zdanie kończyła salwą śmiechu. — Tak się śmiałam, jak nigdy. Jak masz na imię? — spytałam opętanego, który patrzył na mnie w osłupieniu.
— Kacperek. Siostro, jestem głodny, macie coś do jedzenia?
Miałam, pogadaliśmy sobie. Na koniec mówię mu:
— Chcesz pamiątkę z Woodstocku? — Kiwnął głową. Dałam mu
obrazek Jezusa Miłosiernego. — Ale nie wyrzucisz?
— O.K. Ale siostra też musi coś przyjąć ode mnie. — I wlepia
mi prezerwatywę. — Masz, siostro, tylko używaj.
Wiedziałam już, że to stały numer i w takiej sytuacji nie ma co gościowi tłumaczyć. Uśmiechnęłam się. A potem wyrzuciłam podarunek do pierwszego śmietnika.
Pomyślałam, że następnego dnia muszę czymś zaskoczyć moje owieczki. Wzięłam maskę gazową i poszłam do toalety. Widziałam taki numer w jednej komedii. Zrobię jakąś sensację i będę ewangelizować. Założyłam maskę i wyszłam z kabiny, zatrzaskując drzwi nogą.
— Kochajcie Pana Jezusa, kochajcie Go! — zaczęłam krzyczeć.
Wszyscy się zlecieli. Myśleli, że jestem w przebraniu. To znaczy,
że jestem przebrana za zakonnicę. Bo widzi pan, najważniejsze na Woodstock jest to, żeby podchodzić do wszystkiego z humorem, nie dać się sprowokować. Pan Bóg daje takie różne pomysły, jak z tą ubikacją. Wtedy znika bunt i złość na Kościół. Ludzie się otwierają i chcą gadać.
JEDYNY PRZYJACIEL
Może właśnie w takiej sytuacji zobaczył Gaudię Marek.
— Marka będę pamiętała do końca życia. Opowiedział mi o swym smutnym życiu. Matka mu umarła, jak miał siedem lat, i został sam z ojcem alkoholikiem. Nie miał na świecie żadnego człowieka, do którego mógłby się odezwać. Żył i wychowywał się z psem, który był dla niego jak matka. Cały czas się do niego tulił. Gdy ojciec wracał pijany, lał Marka, a on uciekał do budy i zostawał w niej na noc. Ale pewnego dnia ojciec znalazł sposób, żeby lanie syna było „bardziej skuteczne". Wywlókł psa z budy i zakatował go na śmierć. I wtedy wreszcie syn nie miał już nikogo na świecie. Dopóki nie przyjechał na Woodstock.
Bliźniaczą historię opisał Guy Gilbert. Tam też ojciec wywlókł psa z budy i zakatował go w okropny sposób, rozerwał na oczach syna i poszedł spać. A ten wypił krew psa, żeby nabrać jego mocy. Biskup Edward opowiada czasem tę historię, by wytłumaczyć sens ofiary eucharystycznej.
Raczej niemożliwe, żeby Marek tę historię wyczytał albo usłyszał. Miał łzy w oczach, kiedy ją opowiadał. Po prostu zło często się powtarza. I często pies zdaje się jedynym przyjacielem człowieka.
Nigdy już potem nie widziałam Marka, ale modlę się za niego, aby Bóg dał mu siłę do życia.




NAMASZCZENIE W WOODSTOCK



Siostra Jordana wybrała się na Woodstock w nowych sandałach. Po paru godzinach dorobiła się na lewej nodze przykrego obtarcia. Zdjęła więc buty i chodziła na boso. Niestety pole usiane było różnym ostrym diabelstwem, tak iż wkrótce miała już nie tylko obtarcie, ale i ranę ciętą, z której sączyła się krew. Ale co tam rany. Nie miała o nich czasu myśleć, gdyż spotkała akurat młodego człowieka, który miał ogromną potrzebę porozmawiania o księżach i Panu Bogu. Jego chęć była prawdopodobnie wzmocniona działaniem niejednego wypitego piwa. Przysiedli pod drzewem. Chłopak wpatrzył się w nogi Jordany i po krótkim namyśle oznajmił:
— Ty krwawisz!
— A tak, ale na mnie się wszystko goi jak na psie — próbowała
zaszpanować Jordana.
— Ee, pieprzysz, siostrzyczko. To trzeba zdezynfekować. Dawaj nogę.
Siostra zbliżyła nogę, zobaczyła jednak, że chłopak zamierza wylać na nią zawartość swojej butelki.
— Sądzisz, że piwo tu cokolwiek pomoże?
— Jakie piwo? To czysta wóda.
I drogocenny napój, niczym olejek w Betanii, obmył zranione stopy Jordany.