Szansa na sukces

GN 10/2011

publikacja 16.03.2011 06:30

O perłach, dla których warto sprzedać wszystko, i wielokrotnym bankrutowaniu z ks. Jackiem „Wiosną” Stryczkiem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Szansa na sukces

Ks. Jacek Stryczek - Twórca nowatorskich programów społecznych Szlachetna Paczka i Akademia Przyszłości, prezes Stowarzyszenia WIOSNA. Duszpasterz ludzi biznesu, performer, miłośnik jazdy na rowerze o każdej porze roku.

Marcin Jakimowicz: Sukces Szlachetnej Paczki, „bloga dla milionerów przyszłych i obecnych”, twarz Księdza w kalendarzu z charyzmatycznymi kapłanami. Nie za dużo tych sukcesów?
Ks. Jacek Stryczek: – W czasie gali Szlachetnej Paczki zadano mi pytanie o to, czy jestem dumny. Odpowiedziałem, że dla mnie jest to zwycięstwo idei, nie moje. Nie mam poczucia, że to mój sukces. Szlachetna Paczka i cała „Wiosna” zbudowane są na przykazaniu miłości wzajemnej. Kiedyś, na etapie pewnego ogromnego kryzysu, oddałem te rzeczywistości Bogu. Do końca. Dlatego to nie moje zwycięstwo, naprawdę...

Podoba mi się anonimowość tej akcji. Potrzebująca rodzina nie wie, czy otrzymuje lodówkę od Kowalskich czy Nowaków. Jedyną rozpoznawalną osobą jest ks. Jacek Stryczek. Nie odbija Księdzu?
– Chyba nie… Na stronie Paczki można przeczytać napis: „Zostań bohaterem”. Chodzi nam o to, by wydobyć z ludzi ich ogromny potencjał. Tak naprawdę bohaterami tej ogromnej akcji są wolontariusze i darczyńcy. W minionym roku wokół darczyńcy gromadziło się średnio aż 13 innych osób. Paczka jest sukcesem tysięcy Polaków, ja stoję wśród nich.

Często używa Ksiądz słowa „sukces”. To w ogóle kategoria biblijna?
– Jak najbardziej. Jezus w przypowieści o siewcy mówi o plonie trzydziesto-, sześćdziesięcio- i stokrotnym. „Poznacie ich po owocach” – przypomina. To dla mnie niesamowicie ważne. Zauważyłem, że zacząłem uprawiać bardzo specyficzny sport: „jak można najwięcej pomóc w jak najkrótszym czasie”. To się da realnie zmierzyć. „Sprawdzanie po owocach” to dla mnie klucz. Tuż po nawróceniu chłonąłem Biblię i traktowałem ją niezmiernie dosłownie. Byłem radykalny. Nie znosiłem kompromisów. Gdy jako student odkryłem, że mam zbyt ostry, niewyparzony język i wychwytuję zbyt wiele złych rzeczy u innych, zobaczyłem, że nie potrafię nad tym zapanować. Wymyśliłem więc sobie takie ćwiczenie, że… nie będę mówił. Spotykam kogoś i nie odzywam się. I dopóki on sam mnie o coś nie zapyta, nic nie powiem.

Ostro. Niezłe ćwiczenie na Wielki Post…
– Tak. Jak na dwudziestotrzylatka było to bardzo zaskakujące.

Kumple nie prosili: „Jacek, błagamy, skończ już te ćwiczenia duchowe i chodź na piwo”?
– Może i prosili. Ale wiedzieli, że jestem indywidualistą i musieli to łykać. Zauważyłem, że po ponad miesiącu takiego ćwiczenia duchowego, gdy odpowiadałem jedynie na pytania i samemu niczego nie mówiłem, zacząłem wychwytywać wreszcie u mych rozmówców pozytywne cechy i łapać to, co dobrego mógłbym o tych ludziach powiedzieć. A potem zacząłem im to komunikować. To był przełom. Miałem setki podobnych doświadczeń. Kiedyś, pamiętam, zgarnąłem na stancję jakiegoś bezdomnego. Przechodziłem od teoretycznego czytania Pisma Świętego do konkretu.

Nie boi się Ksiądz określenia „gadżeciarz”?
– Nie. To, co robię, jest bardzo przemyślane. Wielu ludzi w Kościele krytykuje media, uważając je za antykościelne. A one mają swą specyfikę – pokazują jedynie to, co jest ciekawe. I jeśli my mamy jakąś niesamowitą prawdę, a pokazujemy ją w nudny, nieatrakcyjny sposób, to to się w mediach nie sprzeda. Wczoraj widziałem telewizyjną dyskusję o majątku kościelnym. Przyznam bez bicia: nie rozumiem strategii Kościoła. Zamiast wdawać się w bezsensowne przepychanki, wystarczyło pokazać kilka odzyskanych budynków. Pokazać, jak funkcjonują w nich żłobki, szpitale, sierocińce, na jakim to jest poziomie i ilu ludzi chce z tego korzystać... Forma jest ważna. Jestem duszpasterzem ludzi biznesu, a oni z reguły nie mają wiele czasu na spotkania. By do nich dotrzeć, muszę mieć konkretny, krótki przekaz. W Teleekspresie będę miał na to 20 sekund. I ja, ustawiając w czasie przedświątecznych zakupów w centrum supermarketu konfesjonał z napisem „Jest inny świat”, dostaję te swoje 20 sekund. Nie potrzebuję więcej. Prosty, jasny komunikat idzie w świat. Podobnie było z akcją w Środę Popielcową. W Popielec polskie kościoły pękają w szwach. Problem? Ci ludzie spowiadają się zazwyczaj dopiero w Wielki Piątek. A powinno być odwrotnie! To Wielki Post jest czasem ostrej pracy nad sobą i nad swym grzechem. Dlatego wyciągnąłem rowerek i zacząłem pedałować. Komunikat był – myślę – czytelny. Rusza Wielki Post. Bierz się do pracy.


Konfesjonał w supermarkecie to nie był pierwszy Księdza happening?
– Nie, podobnych było mnóstwo. Pamiętam jeden zakręcony. Była Środa Popielcowa. Wraz ze studentami po Mszy świętej rozmawialiśmy o tym, że „od dziś gardzimy rzeczami światowymi”. Nagle przyszedł pomysł: jedziemy do Galerii Krakowskiej. Ruszyliśmy. Na drugim piętrze mijaliśmy sklep sportowy, w którym akurat była wyprzedaż. I ci moi studenci rzucili się, by zobaczyć, co mogą sobie kupić. Mówię: „Panowie, mieliśmy tym gardzić, a nie zabijać się za promocjami” (śmiech). Wskoczyłem w sutannie na rowerek, potem między sklepami wygłosiłem krótkie, treściwe kazanie o tym, że liczy się tylko to, co mamy w sercach. Wkrótce zbiegła się ochrona (śmiech).

I trafił Ksiądz na gablotkę „Tych klientów nie obsługujemy”.
– Tak źle nie było... Jeden z księży powiedział kiedyś o mnie, że jestem harcownikiem. Wychodzę przed szereg, po to, by powalczyć, sprawdzić teren. Może rzeczywiście tak jest?

Nie boi się Ksiądz śmieszności?
– Nie. Już na początku kapłaństwa spotykałem się często z zarzutem, dlaczego tak rywalizuję. A ja rywalizuję, bo chodzi mi o miłość.

W jednej z biblijnych przypowieści facet sprzedaje wszystko, co ma, i kupuje pole, na którym znalazł perłę. Czy ludzie biznesu słysząc takie opowieści nie kręcą głowami: to się nie opłaca? Sprzedać wszystko? Dla jakiejś perły?
– Miałem w życiu dwie perły, dla których sprzedałem wszystko. Pierwszą była prawda, którą jako szesnastolatek starałem się znaleźć. Za wszelką cenę. Poświęciłem temu wszystko, co robiłem. Drugą perłą było odkrycie przykazania miłości wzajemnej. To tak przewartościowało moje życie, że przy nazwisku pojawił się przydomek „Wiosna”. Pamiętajmy o jednym: ludzie pracujący w biznesie rzadko „robią sukces przy okazji”. Najczęściej towarzyszy temu ich pełne zaangażowanie. Tymczasem my – jako chrześcijanie – jesteśmy bardzo zachowawczy. Chcemy dać z siebie tylko troszkę i przez to nasz sukces nie ma pełnego wymiaru.

Trzeba rzucić wszystko na jedną szalę? „Wypłynąć na głębię”?
– Trzeba zaryzykować. W Stanach jest normą, że w ciągu życia trzy, cztery razy się bankrutuje. U nas automatycznie przekreślamy tego, kto bankrutuje po raz pierwszy. „Jest beznadziejny” – mawiamy. Za oceanem jasne jest, że sukces buduje się na porażkach. Wtedy zaczyna się wszystko od początku.

Na jakich porażkach budował ksiądz Stryczek?
– Na wielu. Gdy zostałem duszpasterzem akademickim u św. Anny, zastałem w kościele… jedną studentkę. A to centralny ośrodek Krakowa! Podjąłem 99 prób ściągnięcia do kościoła młodych i wszystkie przegrałem. Dopiero setna przyniosła owoce. Skorzystaliśmy z mediolańskiego systemu „komórek parafialnych”. To działa jak w biologii: komórki, aby żyć, muszą się mnożyć. Połączyliśmy pracę w grupach z formacją. I takie cotygodniowe spotkania w grupach wypaliły.

Świetne wychodzą nam, Polakom, akcje: Wielka Orkiestra…, Szlachetna Paczka. Ale długi dystans wieje już nudą. Nie jesteśmy w stanie wytrzymać we wspólnocie kilkunastu lat. Zaczynamy zmieniać je jak rękawiczki…
– Od 1983 roku jestem związany z ruchem charyzmatycznym. I myślę, że niestety ten ruch w głównych swych nurtach poszedł w złą stronę. Doświadczenie wylania Ducha Świętego powinno być bodźcem, inicjacją jakiejś konkretnej służby na rzecz innych ludzi. Wspólnota, którą założyłem w Libiążu jeszcze jako student, przeszła ciekawą drogę. Po roku modlitwy zadaliśmy sobie pytanie: co dalej? I wtedy wyszliśmy na Mszach do ambon i zaczęliśmy mówić: „Jeśli są tu osoby starsze, ubogie, chore, niepełnosprawne, głuche, nieme – zapraszamy na spotkanie”. I przyszły. Nie zapomnę tego do końca życia. Ci ludzie naprawdę przyszli! Stworzyliśmy grupę, która przyłączyła się do ruchu „Wiara i światło”. Ta wspólnota funkcjonuje do dziś. Moi studenci przeżywali ostatnio wylanie Ducha Świętego, ale zaraz potem włączyli się do Szlachetnej Paczki. Niestety, wiele wspólnot nad Wisłą pozostało na etapie czerpania przyjemności z doświadczania Ducha Świętego. Jest wielu biegaczy szukających jedynie kolejnego nałożenia rąk. To nowy sport w grupach charyzmatycznych. A wracając do naszych polskich akcji i pracy na dłuższych dystansach, myślę, że nie jest tak źle. Polacy są bardzo cenieni jako rzetelni pracownicy. W naszej Akademii Przyszłości mamy aż 200 wolontariuszy, którzy pracują z dzieckiem, co tydzień, przez cały rok. Na 200 osób odeszły w ciągu roku tylko 4. A odeszły dlatego, że wyjechały na zagraniczne stypendia. To niezły wynik.

Trzeba wyjść na zewnątrz, by nie zgnuśnieć?
– Tak! Dwa dni temu wróciłem z Kanady. Jestem pod wrażeniem tego, co tam zobaczyłem. Pewien kapłan trafił w Ottawie do parafii, gdzie prawie nikt nie chodził do kościoła. Zaczął więc chodzić po domach i rozmawiać. Pukał od drzwi od drzwi: – Jesteś katolikiem? Zapraszam do mnie, do kościoła. Z tego zrodziło się prężne charyzmatyczne zgromadzenie Companions of the Cross. Mają już kilkudziesięciu księży w wielu krajach świata. To naprawdę żywa parafia, przychodzi tam sporo młodzieży. Myślę, że to czeka nas wszystkich. Wychodzenie do ludzi. Pukanie. Ta nasza parafialna anonimowość naprawdę do niczego nie prowadzi.