Prof. Heleny Krasowskiej niezwykła droga z Panki do PAN-u

Grażyna Myślińska

GN 34/2023 |

publikacja 24.08.2023 00:00

Laudacja była wyjątkowa. Kilkuset członków bukowińskich zespołów z Polski, Rumunii i Ukrainy w odświętnych strojach było dumnych z Heleny Krasowskiej, profesor zwyczajnej Polskiej Akademii Nauk i zarazem nadzwyczajnej Bukowinianki.

Bukowinianie w strojach ludowych towarzyszyli laudacji prof. Heleny Krasowskiej. Grażyna Myślińska Bukowinianie w strojach ludowych towarzyszyli laudacji prof. Heleny Krasowskiej.

Nie tylko uroczystość była wyjątkowa. Wyjątkowy jest też naukowy dorobek i droga laureatki do profesorskiego tytułu. Helena Krasowska jest profesorem w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie oraz wykładowcą wizytującym w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Jest autorką blisko 100 prac naukowych. Bada i opisuje kulturowe pogranicza, mniejszości narodowe, historię Polaków na Wschodzie i historię Bukowiny.

Jedną z jej najważniejszych prac jest monografia „Górale polscy na Bukowinie Karpackiej. Studium socjolingwistyczne i leksykalne”, w której przedstawiła wyniki badań nad językiem polskich górali osiedlonych na Bukowinie w XIX wieku.

Inną znaczącą pracą Krasowskiej jest monografia „Mniejszość polska na południowo-wschodniej Ukrainie”, w której opisała ona sytuację językową i kulturową Polaków zamieszkujących Zaporoże, Berdiańsk, Melitopol, Donieck, Mariupol i Makiejewkę. Praca ta była pierwszym tak kompleksowym studium nad polskim dziedzictwem kulturowym na tym obszarze.

Najnowszą pracą prof. Krasowskiej jest kolejna monografia „Polacy między Donem, Dniestrem a Prutem. Biografie językowe”, w której przedstawiła ona sylwetki 20 Polaków żyjących na Ukrainie, w Rumunii i Mołdawii. Jest to fascynujący portret ludzi o bogatych doświadczeniach życiowych i językowych.

W czasie laudacji bardzo wzruszona laureatka powiedziała: – To nie jest sukces tylko mój. Samemu nie uzyskuje się sukcesu. To jest sukces państwa; każdego z imienia i nazwiska mogę wymienić. Pamiętam moje pierwsze badania terenowe na Bukowinie. Wszyscy wiecie, u kogo byłam. Wszędzie czułam się jak w rodzinnym domu. Jeździłam z państwem autobusem na bukowińskie festiwale. Zabieraliście mnie, po drodze dzieliliście się szynką czy ogórkami i kawałkiem chleba. Traktowaliście mnie jak własną córkę, własną siostrę. Łzy mi się cisną trochę do oczu. Ten sukces jest państwa i państwu wszystkim chcę bardzo serdecznie podziękować.

Wielojęzyczne dzieciństwo

Wyjątkowy jest nie tylko dorobek naukowy Heleny Krasowskiej, ale również jej droga do profesorskiego tytułu. Wydawałoby się, że dziewczynka urodzona na bukowińskiej wsi w czasach ZSRR nie ma szans na karierę naukową w Polsce. A jednak to miejsce, życzliwi ludzie, ciężka praca i upór w dążeniu do celu zaprowadziły Helenę z domu w Pance, gdzie przyszła na świat, do Pałacu Staszica w Warszawie, gdzie pracuje. Z rodzinnej Bukowiny wzięły się jej zainteresowania mową ludzi żyjących na pograniczu.

Panka to malowniczo położona nad Seretem wieś na Bukowinie, zamieszkana przez 3000 osób, z czego blisko 10 proc. stanowią Polacy. Ojciec Heleny, Michał, był Polakiem, matka Eleonora – Rumunką. Urodzili się przed wojną jako obywatele Rumunii, bo Bukowina była wówczas rumuńska. Ślub w kościele katolickim brali w roku 1956 już jako obywatele ZSRR. Helenka przyszła na świat jako szóste dziecko w 1973 roku. – I cała nasza szóstka była ochrzczona w kościele – podkreśla Helena.

Bukowina jest wieloetniczna i wielojęzyczna. – Na co dzień z rówieśnikami oraz w domu rozmawialiśmy odmianą gwarową języka ukraińskiego – opowiada Helena. – Bardzo ważne było lokalne środowisko językowe – na tyle jednolite, że jako dzieci używaliśmy tej gwary z powodzeniem. Modlitwy były po polsku. – Ojciec uczył nas podstawowych modlitw, najpierw „Aniele Boży”, potem „Ojcze nasz”, „Zdrowaś, Maryjo”, „Wierzę w Boga”, a na sam koniec dziesięciu przykazań Bożych – wspomina Helena Krasowska. – Ponieważ byłam szóstym dzieckiem, a rodzeństwo również uczyło się w podobny sposób, to i mama Rumunka wraz z dziećmi nauczyła się wszystkich modlitw po polsku. Język polski słyszało się w tym okresie również w kościele pw. św. Michała w Pance, gdzie w każdą niedzielę mieszkający we wsi Polacy zbierali się na wspólną modlitwę. Wierni modlili się i śpiewali po polsku, ja jako dziecko wraz z innymi uczestniczyłam w tych modlitwach.

Pierwszy język mamy – rumuński – pojawił się w moim dzieciństwie w ograniczonym zakresie. Mama i rodzeństwo uczyli mnie po rumuńsku wierszyków, które deklamowałam w czasie rodzinnych spotkań oraz w szkole, w czasie uroczystości noworocznych dla dzieci. Mama śpiewała też po rumuńsku swoje ulubione pieśni, a w środowisku domowym używane były słowa z tego języka: linguriţă – łyżka, pâine – chleb, cuţit – nóż.

W szkole uczono w literackim ukraińskim, jednym z przedmiotów był też rosyjski. W mediach dominował rosyjski.

Mówiąc krótko, język nie był na Bukowinie sprawą oczywistą. I pewnie stąd wzięły się językowe zainteresowania późniejszej profesor. – Problem pojawił się już w momencie rejestrowania mnie w urzędzie stanu cywilnego – wspomina profesor Krasowska. – Urząd ten wydawał świadectwo urodzenia w dwóch obowiązujących językach: rosyjskim i ukraińskim. Rodzice dali mi na imię Helena i tak zostałam ochrzczona. Niestety, w ówczesnych spisach radzieckich imion nie było tego imienia, więc urzędnicy wpisali po ukraińsku Ołena, a po rosyjsku Jelena. W domu rodzeństwo i rodzice, zwracając się do mnie, używali zdrobnień Lenoczka, Lena i dopóki nie przyjęłam Pierwszej Komunii, uważałam to imię za swoje właściwe.

Do Pierwszej Komunii Świętej mama potajemnie zawiozła mnie do Czerniowiec. Było to zimą, nie pamiętam roku, ale do szkoły jeszcze nie chodziłam. Ksiądz Franciszek Krajewski przyjął nas w zakrystii. Zadał mi pytanie: „Jak masz na imię, dziecko?”. Odpowiedziałam: „Liena”. Uśmiechnął się i powiedział: „Ty masz na imię Helena. Jest to piękne imię, zapamiętaj to sobie, tak jesteś ochrzczona, a Liena – to jest rzeka w Rosji. Pewnie zapisali cię Elena, ale tym się nie przejmuj”. Ten moment zapamiętałam na całe życie. Wydawało się, że to takie mało ważne, ale później ten chrzest i imię Helena będą stanowiły podstawę zapisu mojego imienia do dowodu osobistego w Polsce.

Wkracza wielka historia

Wielka historia zaczęła się Gorbaczowowską pierestrojką. Helena akurat skończyła szkołę średnią. W Czerniowcach rozpoczęło legalną działalność Polskie Towarzystwo im. Adama Mickiewicza. Otworzyła się możliwość wysyłania młodzieży do Polski. Prezes Towarzystwa Jadwiga Kuczabińska skierowała Helenę na studia do naszego kraju.

– Wyjechałam 4 listopada 1990 roku pociągiem do Przemyśla, skąd została odebrana cała grupa młodzieży z Ukrainy. Zostaliśmy zakwaterowani w internacie w Nienadowej i tam rozpoczęliśmy roczny kurs języka polskiego, przygotowujący na studia. Pierwsze dwa miesiące były dla mnie bardzo ciężkim przeżyciem. Przede wszystkim grupa nie była przyjazna, poza tym nauczanie w języku niby bliskim, a jednak dalekim, było trudne. W Polsce kontaktowałam się z wujkiem, który mieszkał w Złotniku, odwiedziłam kuzynki, poznałam również innych Polaków w Złotniku i Żarach, którzy wyjechali z Panki do Polski w ramach tzw. repatriacji po 1945 roku. Uzyskanie niepodległości przez Ukrainę w 1991 roku spowodowało również ożywiony ruch osób z Polski do Ukrainy w celu odwiedzenia bliskich oraz grobów rodziców i dziadków. Ożywiły się kontakty, a krąg rodzinny okazał się dużo szerszy, niż myślałam – wspomina prof. Krasowska.

Po zakończeniu kursu przygotowawczego z języka polskiego każdy uczestnik grupy mógł wybierać miasto i uczelnię, w której chciał studiować. – Ja wybrałam polonistykę w Rzeszowie. Pod koniec września otrzymałam od wujostwa wyprawkę szkolną: zeszyty, długopisy oraz buty i ubranie na zimę. Kupili mi bilet na pociąg do Rzeszowa i pojechałam rozpocząć pierwszy rok studiów. Filologia polska okazała się trafnym wyborem. To dzięki moim mistrzom poznałam tajniki literackiej polszczyzny.

Wykłady z językoznawstwa ogólnego prowadził profesor Leszek Bednarczuk, który zachęcił mnie do napisania pracy magisterskiej o języku Polaków bukowińskich. Zapisałam się do niego na seminarium magisterskie i rozpoczęłam wówczas przygodę z badaniami terenowymi. Skierowałam zainteresowania ku grupie górali polskich na Bukowinie, ponieważ uważałam ją za ciekawą językowo. Różnice gwarowe i oryginalność tej wyjątkowej kultury polskich górali na Bukowinie zafascynowały mnie. Zbierałam powiedzenia, pieśni, piosenki, chłonęłam wyjątkową leksykę, np. „kłobuk” –kapelusz, „cesta” – droga, „niechoj mnie” – zostaw mnie.

Obroniła pracę magisterską z oceną bardzo dobrą i została zachęcona przez profesora Leszka Bednarczuka do dalszych badań i pisania pracy doktorskiej. Profesor polecił jej zapoznanie się z prof. Kazimierzem Feleszką, który urodził się na Bukowinie. Niestety, nie otrzymała stypendium, a na uniwersytecie w Czerniowcach nie było dla niej pracy. Znalazła zatrudnienie w prywatnej firmie jako tłumacz i jesienią 1996 roku wyjechała do Kijowa.

– Profesor Kazimierz Feleszko zaprosił mnie w 1999 roku do Warszawy w celu omówienia sprawy moich ewentualnych dalszych studiów. Przyjechałam, profesor przywitał mnie po ukraińsku, później przeszedł na rumuński, w końcu przeszliśmy na polski. Kiedy zapytałam o przyczynę, profesor Feleszko odparł: chciałem się przekonać, czy jest pani prawdziwą Bukowinianką. Moja praca doktorska dotyczyła leksyki porównawczej górali bukowińskich zamieszkałych w Rumunii oraz na Ukrainie. Leksyka górali polskich na Bukowinie jest zróżnicowana i ma szereg zapożyczeń leksykalnych z rumuńskiego. W tym celu zapisałam się na Uniwersytecie Warszawskim na lektorat z języka rumuńskiego. Tym sposobem języki słowiańskie splotły się w moim życiu z językiem romańskim, który ciągle doskonaliłam.

Wielojęzyczne bogactwo

– Przełączanie kodów następuje u mnie naturalnie, staram się dostosować swój język do rozmówców, w związku z czym skraca się dystans pomiędzy nami, jest to wartość dodatnia w badaniach terenowych – wyjaśnia Helena Krasowska. – W 2019 roku, w czasie mojego pierwszego pobytu badawczego w Naddniestrzu we wsi Słoboda-Raszków, ksiądz zapowiedział mieszkańcom, że przyjechałam z Polski i będę chodzić po wsi i rozmawiać z ludźmi. Mieszkańcy najpierw byli przerażeni. Po mojej wizycie w dwóch pierwszych domach, podczas której rozmowy odbywały się gwarą w języku ukraińskim, wieczorem rozległy się telefony, a w niedzielę pod kościołem po Mszy ustawiła się wokół mnie grupa osób – w kolejce, żeby mnie zaprosić do swojego domu. Jedna z kobiet powiedziała: „Pani rozmawia tak samo jak my i jest nam miło. Bali my się, że trzeba po polski, a my tak dobrze po polsku nie mówimy i wstydzimy się, jak ktoś coś pyta, a my nie możemy odpowiedzieć, nu myż Polacy, a mowy polskiej tak dobrze nie umiemy. Z Panią to dobrze, bo Pani nas rozumie i ta nasza słobodźka mowa jest insza niż tam na Ukrainie, pani też mówi po słobodźki”.

Języka ukraińskiego rzadko używam w Polsce, głównie do kontaktów z obywatelami Ukrainy, a także w trakcie badań terenowych w Naddniestrzu oraz na Ukrainie z osobami nieznającymi języka polskiego. Nadal czytam literaturę w języku ukraińskim i jestem z tym językiem emocjonalnie związana. Moim pierwszym językiem była odmiana gwarowa ukraińskiego.

Języka rumuńskiego używam rzadko, staram się czytać po rumuńsku, uczestniczyłam w kolejnych kursach tego języka, bywam często w Rumunii, aby go wzbogacać. Jest to pierwszy język matki, ojciec również znał rumuński, ponieważ przez trzy lata chodził do rumuńskiej szkoły. Ten piękny język zapadł mi głęboko w pamięć i coraz częściej przypomina mi się w trakcie kolejnych pobytów w Rumunii. Do dzisiaj pamiętam wiersze deklamowane w wieku przedszkolnym oraz piosenki, które mama nam nuciła.

Język rosyjski jest przydatny do komunikacji z obywatelami Ukrainy, którzy nie znają ukraińskiego, używałam go w latach 2008–2012, w czasie prowadzenia badań terenowych wśród Polaków w południowo-wschodniej Ukrainie, w obwodach zaporoskim i donieckim. Rosyjskiego używam również w czasie moich pobytów w Republice Mołdawii. Tam jestem świadkiem zmiany języka w przestrzeni publicznej z rosyjskiego na rumuński. Zmiany tej dokonują osoby młode, ale ostatnio po rumuńsku mówią również osoby w średnim wieku.

Zawsze czułam się Polką, a moja tożsamość wzmocniła się poprzez pracę naukową oraz używanie języka polskiego. Przestałam się wstydzić wschodniego zaśpiewu i nadal wymawiam przedniojęzykowo-zębowe ł oraz h krtaniowe. Wschodni akcent zostanie mi na długo, zrozumiałam, że jest to kwestia układu krtaniowego i całej gamy czynników biologicznych. Pojęłam też, że wielojęzyczność jest bogactwem i staram się o tym mówić studentom.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.