Pudło dowodów miłości

Alina Świeży-Sobel; GN 21/2011 Bielsko-Biała

publikacja 04.06.2011 06:30

Wszystkie dzieci są nasze - to takie znane powiedzenie. W Rodzinnym Domu Dziecka prowadzonym od kilkunastu lat przez Urszulę i Jana Wawrzeczków zyskuje głębszy wymiar i sens. Tu przestaje być banalną formułką.

Pudło dowodów miłości

Na ścianie domowej galerii wisi już 20 fotografii. Na każdej dziecięca buzia. – Łącznie mamy już dwadzieścioro dzieci – bo tyle mieszkało tu z nami od 2000 roku, kiedy oficjalnie powstał Rodzinny Dom Dziecka – wylicza Urszula i przypomina, że ta duża rodzina pojawiła się już dwa lata wcześniej, kiedy zostali rodzicami zastępczymi dla sześciorga dzieci. Teraz mają ośmioro dzieci. Niektóre są w gimnazjum, inne kończą szkoły ponadgimnazjalne. Najmłodsze – bliźniaki Piotruś i Pawełek – mają 16 miesięcy. Jest jeszcze Magda, która ma już 23 lata, zdobyła licencjat i pracuje, ale nadal mieszka w starym domu Wawrzyczków i codziennie odwiedza rodzinę.

Dzieci są na zdjęciach, w swoich pokojach – i w sercach Urszuli i Janka, dla których stały się częścią ich własnego życia. Dzieci to marzenie – Mieliśmy je od początku, kiedy tylko zaczęliśmy myśleć o wspólnym życiu. Zawsze chcieliśmy mieć dzieci – wspominają. Potem przyszedł ból, kiedy okazało się, że nie będą rodzicami. A trochę później Janek wpadł na pomysł, by zastąpić tych, którzy nie mogli lub nie umieli stworzyć rodziny własnym dzieciom. To, że nie mają dzieci biologicznych, dziś uznają za ułatwienie, bo mogą bez żadnych ograniczeń zająć się tymi, które potrzebują pomocy.

Według statutu placówki muszą spełnić wszystkie rodzicielskie obowiązki: nakarmić, ubrać, zapewnić dach nad głową i edukację, zatroszczyć się o zdrowie. No i nauczyć dzieci, jak powinny wyglądać życie w rodzinie i właściwe relacje z otoczeniem. Oficjalnie Urszula jest tu dyrektorem, a Jan pracownikiem, ale w praktyce prowadzą dom razem i wspólnie rozwiązują problemy – jak to w rodzinie. A problemów nie brakuje, bo dzieci przychodzą nieraz mocno poranione wcześniejszymi doświadczeniami, nie radzą sobie z emocjami, cierpią na zaburzenia więzi i wiele innych zakłóceń prawidłowego rozwoju. Poza tym, jak wszystkie nastolatki, przeżywają nieraz burzliwie okres dorastania. Czasem łatwiej porozumieć się z nimi potrafi Urszula, czasem Janek.

Każde jest ważne

Swoje rodzicielskie obowiązki wypełniają najsumienniej, jak potrafią. I pamiętają, że ich dzieci potrzebują jeszcze więcej miłości i cierpliwości niż inne. – Nasze dzieci muszą się wielu rzeczy nauczyć w krótkim czasie, więc musimy bardziej się starać. Każdy ma tu swoje miejsce przy rodzinnym stole, ale ma też swoje obowiązki, uczy się odpowiedzialności. Tego będą potrzebować, żeby móc żyć samodzielnie, a poza tym obowiązki dają poczucie bezpieczeństwa, którego często brakowało w biologicznych rodzinach. A każde dziecko musi czuć się ważne, potrzebne, kochane – wyjaśnia Urszula.

Od kilku miesięcy w domu mieszkają dwaj kolejni bracia. Trafili tu, gdy mieli 9 miesięcy. I od razu zyskali liczne rodzeństwo, bo każde ze starszych dzieci chętnie opiekuje się maluchami. Kiedy w styczniu na zapalenie oskrzeli zachorowała Ula i obydwaj bliźniacy, okazało się, że jedno z dzieci nie przyjmuje antybiotyków i musi spędzić w szpitalu tydzień. – Czuwał przy nim Janek, ale nie było najmniejszych problemów, żeby mógł chwilę odpocząć czy zajrzeć do domu – starsze dzieci na zmianę wpadały, by go zastąpić – wspomina Urszula.

– Są fantastyczni, pogodni i bez przerwy się uśmiechają. Pawełek jest bardziej poważny, a Piotruś – niesamowicie bystry. Bardzo przeżywamy każdą nową umiejętność, pierwsze słowa, które wypowiadają – Urszula opowiada z przejęciem, przytulając co chwilę któregoś z bliźniaków, bo na zmianę wdrapują się na jej kolana. A już za moment Magda zabiera je na przejażdżkę kolorowymi rowerkami, a potem bawi się z nimi ktoś inny. – Nie przechodzą przez dom, żeby przynajmniej któregoś z bliźniaków nie pogłaskać czy przytulić – chwali starsze dzieci Urszula.

Ciocia, wujek...

Tak mówią do nich dzieci, choć początkowo chciały mówić: mama, tata. – To wydawało się im naturalniejsze, tak mówiły o nas w szkole, ale kiedyś któreś tak powiedziało o nas w czasie odwiedzin w rodzinnym domu i wybuchła awantura, więc uznaliśmy, że to nie jest dobre rozwiązanie – mówią Wawrzeczkowie. Robią to, co zwykle robią mama i tata: dbają o swoje dzieci, troszczą się o wszystko, co potrzebne, wspierają i pomagają, gdy trzeba. – Jesteśmy dla nich mamą i tatą, a to, jak do nas mówią, nie ma większego znaczenia – uważają. Choć po cichu przyznają, że oczywiście byłoby przyjemnie słyszeć te słowa na co dzień. To z ich strony wyrzeczenie, ale uzasadnione i ważne także z psychologicznego punktu widzenia. – Dzieci mają przecież swoje korzenie, swoje rodziny, z których się wywodzą, i nie możemy im robić bałaganu w głowach, wprowadzać jakiegoś podwójnego porządku – dodają.

Przy domowym stole cała rodzinna wspólnota spotyka się nie tylko na posiłkach. Tu także omawiane są wszystkie ważne sprawy, trudne tematy. – Nawet jeśli coś dotyczy tylko jednego dziecka, omawiamy to wspólnie, bo skoro jesteśmy rodziną, to każdy ma prawo się wypowiedzieć – mówi Urszula.

Bywa cudownie...

– Na przykład wtedy, gdy dzieci pamiętają o nas, okazują, że jesteśmy dla nich ważni i widzą, czego potrzebujemy. Niedawno obchodziliśmy 20. rocznicę ślubu, za którą dziękowaliśmy podczas Mszy św. Ledwie wyszliśmy z kościoła, otrzymaliśmy od naszych dzieci prezent: zaproszenie na kolację przy świecach w bielskiej restauracji, ważne tego samego dnia. Dzieci zadbały, by nas tam zawieźć, bo kolacja miała być z lampką wina. To było niezwykle miłe, bo pomyślały o tym, że na co dzień tak rzadko zdarza nam się okazja, by razem wyjść z domu – mówi Urszula.

Radości nie brakuje, gdy odwiedzają ich dorosłe już dzieci, przywożą swoje dzieci i układają sobie życie, nie wracając do złych nawyków. Bywa też ciężko, gdy rany w dziecięcej psychice są zbyt głębokie i nawet największym uczuciem nie udaje się ich zaleczyć. Często trzeba odwołać się do pomocy specjalistów, psychologów, ale i to nie gwarantuje powodzenia i trzeba pogodzić się z brakiem sukcesu. – Troski i kłopoty są potrzebne, żeby życie miało sens, więc to nie problem – podsumowują z pogodą.

Wyposażyć na drogę

Placówkę tworzyli, mieszkając jeszcze w starym domu. Po ich przeprowadzce został wyremontowany i teraz służy tym dzieciom, które się już usamodzielniły, jako mieszkanie na czas, zanim nie ułożą sobie życia. – Są blisko, uczą się gospodarować swoimi pieniędzmi, ale zawsze mogą liczyć na naszą pomoc – mówi Jan. – Młodsze dzieci traktują to jako naturalny etap swojej przyszłości. Kiedy coś planują, mówią: „To będzie wtedy, kiedy już będziemy mieszkać w starym domu...” – śmieje się Ula. Jeżeli któreś zechce, będzie mogło w przyszłości wybudować w sąsiedztwie własny domek, bo rodzina Wawrzeczków podarowała kilka działek na ten cel.

Urszula i Jan dzielą się z dziećmi również własnym zaufaniem dla Boga. Chodzą razem do kościoła. Modlą się wspólnie wieczorem i przed wyjściem do szkoły, przed posiłkami. Co roku uczestniczą całą rodziną w pieszej pielgrzymce do Częstochowy. Cieszą się, że chłopcy sami postanowili zostać ministrantami i lektorami.

– Mija właśnie trzynasty rok i choć bywało naprawdę trudno, jestem szczęśliwy, bo marzenie się spełniło i jest tak, jak zawsze chciałem. Niczego bym nie zmienił i uważam, że dobrze zrobiliśmy. Mam nadzieję, że potwierdzi się to w przyszłości, kiedy nasze dzieci będą miały swoje rodziny – mówi Jan Wawrzeczko. W obszernym pudle Urszula skrzętnie chowa dziecięce rysunki, laurki, które otrzymuje przy różnych okazjach, także na Dzień Matki. – Tak robi wiele mam, bo to przecież ważne dowody dziecięcej miłości i dostajemy je od dzieci, które kochamy – tłumaczy.