Bunt oznacza klęskę

www.znak.com.pl |

publikacja 01.08.2011 23:00

Nauczyłam się przyjmować to, co przynosi czas, i nie walczyć na siłę o to, co wydaje mi się, że będzie dla mnie dobre. Pragnienia są po to, żeby je spełniać, ale potrzebna jest pokora, która daje umiejętność harmonijnego życia. Zawsze uważałam, że spełnienie pragnień za wszelką cenę nigdy nie jest dobre.

Bunt oznacza klęskę

Wywiad z Janiną Ochojską-Okońską to fragment książki "Ludzie na walizkach. Nowe historie" Szymona Hołowni. Książkę można wygrać w naszym KONKURSIE (zobacz na końcu tekstu).

Nazywam się Janina Ochojska-Okońska, jestem szefową Polskiej Akcji Humanitarnej, pomagam ludziom – to jest moje główne zajęcie i pasja. Jako dziecko zachorowałam na polio, od dzieciństwa chodzę o kulach, musiałam przejść trzydzieści trzy operacje, trzydziesta czwarta pewnie niebawem mnie czeka. Jeszcze dwa lata temu wejście po schodach nie przedstawiało dla mnie trudności, teraz jest mi coraz trudniej. Spodziewałam się, że z wiekiem będę coraz mniej sprawna, i zawsze myślałam, że skoro wiem, czego się spodziewam, to będę to potrafiła przyjąć łatwiej. Ale nie jest łatwiej. Nauczyłam się przyjmować to, co przynosi czas, i nie walczyć na siłę o to, co wydaje mi się, że będzie dla mnie dobre. Pragnienia są po to, żeby je spełniać, ale potrzebna jest pokora, która daje umiejętność harmonijnego życia. Zawsze uważałam, że spełnienie pragnień za wszelką cenę nigdy nie jest dobre. Nie szukałam męża, ale kiedy go poznałam, wiedziałam, że spotkało mnie ogromne szczęście. Pewnego dnia po prostu przyszedł do nas do biura przeprowadzić ze mną wywiad. Pobraliśmy się rok później. To były bardzo szczęśliwe lata. Niestety, potem przyszła zdrada. Człowiek, który jest zdradzony, opuszczony, zawsze ma poczucie, że jest gorszy z jakiegoś powodu. Z tym poczuciem musiałam sobie jakoś dać radę.

 

Zdrada uderza w serce, w kobiecość, we wszystko, co duchowe. Jak po czymś takim się zebrać, jak wstać, jak znaleźć na nowo sens i umiejętność życia z taką raną w sercu?

Po każdym upadku trzeba wstać, nie można leżeć bez końca. Doktor Lech Wierusz, człowiek, który stworzył ośrodek dla osób niepełnosprawnych, gdzie spędziłam lata jako nastolatka, mówił nam zawsze: „Możecie całe życie płakać z powodu niepełnosprawności, bo to jest niełatwe. Tylko co z tego przyjdzie? A przecież można żyć pięknie. Każdy z nas ma coś wyjątkowego”. Powtarzał: „Macie więcej, a nie mniej. Wam dano, a nie odebrano”. Wyrastałam w poczuciu, że ta choroba tak naprawdę wysunęła mnie na czoło stawki, że autentycznie dostałam coś więcej, co pozwala, ba – nakazuje mi – robić więcej dla innych. A to, co mnie spotkało ze strony bardzo przeze mnie kochanego męża? Nie wiem, jaki jest tego sens. Ale wiem, że się kiedyś dowiem. Bo teraz wiem już, jaki sens ma moja choroba. Nie rozmawiałabym dzisiaj z panem, gdybym kiedyś nie zachorowała na polio. Nie wiem, jakie byłoby moje życie i co bym dzisiaj robiła. Skoro mam poczucie sensu życia, to moja choroba była darem. Więc może i ta zdrada jest...?

Pani zgadza się na to, by służyć, na to, że pani życie będzie nastawione na innych, będzie dawaniem. A co z panią?

Mam swoje jedyne, niepowtarzalne życie. Jestem szczęśliwa. Czasem ludzie mówią: „Pani jest taka wspaniała, pani tak się poświęca”. A ja naprawdę się nie poświęcam. To, że czasem wydarzają się w moim życiu rzeczy, które są trudne, to nie znaczy, że nie mogę być szczęśliwa. Człowiek swoje szczęście tak naprawdę buduje sam. Kiedy byłam jeszcze z mężem, wydawało mi się, że moje szczęście zależy od niego, ale nawet w najlepszych małżeństwach nie można uważać, że szczęście zależy od drugiego człowieka. Ten człowiek może dawać nam część szczęścia, ale są przecież ludzie, którzy są poukładani w związkach, ale nieszczęśliwi z jakiegoś innego powodu. Więc wierzę w to, że swoje szczęście tak naprawdę tworzymy my sami. Mamy moc czynienia swojego życia szczęśliwym i pełnym, ale możemy je również uczynić trudnym do zniesienia. Co lepsze? W tym tworzeniu ważna jest też wiara, i to nie tylko wiara w Boga. Także w to, że każdy z nas jest wyjątkowym człowiekiem i że życie każdego z nas jest wyjątkowe. W to koniecznie trzeba uwierzyć.

Świetnie, ale co robić, gdy ktoś, kto mówił nam, że jesteśmy wyjątkowi, nagle przychodzi i mówi: wiesz, jest ktoś bardziej wyjątkowy od ciebie.

Oczywiście, że zwłaszcza na początku jest to straszny cios, trudny do udźwignięcia tak od razu. Ja w dodatku dowiedziałam się o tym wszystkim nagle i oczywiście wypłakałam swoje, byłam nieszczęśliwa, mówiłam sobie: „Tak, znalazł sobie nowy egzemplarz, młodszy, zdrowy”. Ale takie słowa mówi się wtedy, gdy człowieka boli, gdy ten ból rodzi gniew. Później zrozumiałam, że to stało się nie dlatego, że jestem gorsza. To wszystko zwykle jest znacznie bardziej poplątane. Zrozumiałam, że ktoś mi bliski okazał się słaby i w tej słabości nie znalazł siły na heroizm bycia wiernym. Mam bliską przyjaciółkę, która trochę wcześniej przechodziła przez podobną sytuację. To niezwykła osoba o wielkiej duchowości, szłam trochę jej śladami, ona bardzo mi pomogła przejść przez te trudne chwile. Pomogli mi też ludzie wokół, moja fundacja, czułam się potrzebna. Wiedziałam, że nie mogę pogrążyć się w bólu, bo przecież są ludzie, którzy czekają, którzy potrzebują mojej pracy, mojej siły. Miałam też takie poczucie, że jest w życiu – nie waham się tego powiedzieć – coś ważniejszego. Jeżeli mój mąż nie chciał ze mną zostać, jeżeli nic – żadne perswazje, rozmowy – nie pomogło, to nie można siłą zatrzymywać człowieka. To jego wybór. Ja nie mam wyjścia – muszę to zaakceptować i odkryć, że nie znaczy to, iż moje życie się skończyło. Bunt w takiej sytuacji oznacza klęskę i jest oznaką słabości. Moje nowe życie zaczęło się dla mnie na inny sposób. Lepszy? Gdzie jest ten dar? Nie wiem, ale kiedyś się dowiem.

Tragedia zaczyna się, kiedy człowiek nie ma wokół siebie nikogo, sam dla siebie jest jedynym punktem odniesienia.

Tak. Tak uważam. Gdy coś takiego się przytrafi , nie można zostać z zapłakanymi oczyma, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Kiedy się podniesie głowę i widzi się, że nie jest się samemu – jakoś w końcu trzeba zebrać siły i iść dalej.

Czytając rozmowy z panią, zatrzymywałem się na momentach, w których mówi pani na przykład: „No i trafiłam do szpitala, i zostałam tam rok”. Rok w szpitalu to jest coś koszmarnego. Czy trzeba wyrobić w sobie jakiś rodzaj specjalnej cierpliwości, jakiegoś – nie umiem powiedzieć zgrabniej – wewnętrznego buddyzmu, który pozwala nam się z tym mierzyć? Czy żyje się z tym, czy cały czas się z tym walczy?

Niewątpliwie miałam szczęście – pierwszy raz trafi łam do szpitala, gdy zachorowałam na polio, mając sześć miesięcy. Wychowałam się w sanatoriach i szpitalach. Dla mnie jest to środowisko naturalne, spędziłam tam więcej czasu niż w domu. Wiedziałam, że szpitale i operacje są konieczne, bo dzięki nim będę chodziła i będę sprawniejsza, a to oznacza lepsze życie. Dzięki temu, że spędziłam rok w szpitalu we Francji, gdzie znakomicie usztywniono mi kręgosłup, wyszłam bez szwanku po tym, jak nasz samochód, ostrzelany na górze Igman w drodze z Sarajewa, wpadł do przepaści. Pan Bóg zatrzymał go na głazie, który „czekał” piętnaście metrów niżej. Skończyło się na siniakach. Dla mnie szpital to nie strach, to nadzieja, że będzie lepiej albo że nie będzie gorzej. Nawet moi przyjaciele się śmieją, że dla mnie operacja to jak dla nich pójście do kosmetyczki.

A ból?

Ból to coś bardzo trudnego. Gdy jako dziecko przechodziłam pierwsze operacje, nie stosowano jeszcze takich środków przeciwbólowych. A nie wolno było płakać (pielęgniarki kazały być dzielnym, a koleżanki się śmiały, że beksa), więc czasem gryzło się poduszkę. Ale później, od siedemdziesiątego pierwszego roku, dawano mi już silne środki przeciwbólowe i tego bólu prawie wcale już nie było. Poza tym ból to jest coś, co trzeba opanować i co przechodzi. Różne miałam w życiu etapy, ale to jest tak, że im większa nadzieja, tym ból staje się jakby mniejszy i łatwiej też jest o nim zapomnieć.

Skutki tej choroby to nie jest coś, co osiąga constans i dalej już nie idzie. Sama pani wspominała, że coraz trudniej jest pewne rzeczy zrobić.

W polio wszystkie stawy zużywają się szybciej, mięśnie są słabsze, więc z wiekiem jest coraz trudniej. Na to trzeba się przygotować, chociaż pewnie do końca nikt tego nie potrafi . W kwietniu  lecę do Sudanu i muszę przyznać, że myślę, iż to może być mój ostatni taki wyjazd. Jest mi coraz trudniej się poruszać, chociaż wciąż wierzę w to, że może stanie się cud i jeszcze jakoś stanę na nogi.

Te wyjazdy z PAH-em to przecież pani życie.

To jest moje życie. I pewnie będzie mi bardzo trudno, jak już nie będę mogła pojechać w miejsca, gdzie niesiemy pomoc. Kierowałam się zasadą, że nie mogę zostać w domu, a innych wysyłać na wojnę. Byłam więc w Sarajewie, w Czeczenii, Afganistanie, Iraku. Poza tym widzę swoją rolę jako świadka tragedii ludzi, a świadek musi być na miejscu, żeby móc świadczyć. Jeśli wyjazd do Sudanu będzie rzeczywiście ostatni, moje życie pewnie trochę się zmieni. Ale nawet jeżeli siądę na wózku, co prędzej czy później nastąpi, nawet z tego wózka będę przecież mogła coś robić dla innych.

Kiedy zostaje pani sama z sobą, zdejmuje z głowy cały świat, wszystkich tych ludzi, ich ból – czy ma pani wtedy ochotę się rozpłakać, czy z satysfakcją mówi sobie: „Szczęśliwe, spełnione życie, dobrze mi tu, gdzie jestem”?

Ja mam jakby podwójne życie. Jedno jest tu, w Warszawie, gdzie jest siedziba fundacji. Tu spędzam większość czasu. Ale tak naprawdę mieszkam w Krakowie. Mam tam miłe mieszkanie  pełne książek i płyt. Bardzo lubię czytać, to dla mnie wytchnienie,mam wspaniałych przyjaciół, więc mogę też z nimi spędzać  czas na rozmowach. Słucham muzyki, to bardzo uspokajające, myślę o tym, co dalej, co robić, snuję plany. Ból innych zawsze jest we mnie obecny, nie można zapomnieć o tych, którzy potrzebują naszej pomocy.

W pani planach było miejsce na rodzinę?

Zawsze o tym marzyłam, chyba każda kobieta o tym marzy. Ale przyznaję, że nie robiłam wiele w tym kierunku. Na studiach i po nich przez dziesięć lat kochałam się w koledze ze studiów. Pięknie, wytrwale, bohatersko, platonicznie, bez wzajemności. [śmiech] To uczucie mi wiele dało, pomimo że spełnione we mnie, w relacji pozostało niespełnione. Później praca tak mnie pochłonęła, że o tym nie myślałam i gdy spotkałam Michała, to właściwie byłam zaskoczona jego uczuciami, moje uczucia były bardziej odpowiedzią na jego uczucia. No, ale jak już decydowałam się wyjść za mąż, to była świadoma decyzja. Był człowiek, któremu bardzo na mnie zależało, który bardzo mnie kochał, ja go również pokochałam i przeżyłam osiem bardzo szczęśliwych lat. Pewnie, że wolałabym, żeby był ze mną, ale skoro nie jest, jak powiedziałam, moje życie się nie skończyło. Mam poczucie, że mam wiele do zrobienia i do dania.

Chciałaby pani otrzymać coś więcej?

Nie. To, co mam, w zupełności mi wystarczy.

To nie jest zgoda na stagnację, na przegraną?

Nie. Bo mówiąc, że to mi wystarczy, mówię nie tyle o ilości, ile o rodzaju i jakości. Gdy poprzednio byłam w Sudanie, widziałam, jak woda wytryskuje podczas wiercenia studni. Wie pan, jaka to jest radość, jakie szczęście? Gdy widzę tych ludzi, którzy tańczą, dzieciaki, które wskakują pod tę wodę, żeby je całe oblała, bo pewnie po raz pierwszy w życiu widzą tyle czystej wody. To taki dar, że człowiek wraca naładowany, obdarowany i myśli już tylko o tym, jak by tu kogoś namówić, żeby dał czterdzieści pięć tysięcy na kolejną taką studnię. Widzi pan, jak ja wiele dostaję? To są przeżycia, które pozostają na trwałe w pamięci i dają poczucie siły – mogę jeszcze więcej! Nie pozostaje mi nic innego, jak dalej w tym trwać, bo nadaje to sens mojemu życiu, życiu innych, i mam takie poczucie, że wspólnie budujemy coś lepszego na przyszłość, ale jednocześnie budujemy siebie. Ksiądz Tischner nam mówił, że w każdym momencie życia trzeba być gotowym na odejście. Chciałabym właśnie tak żyć, że gdybym musiała jutro odejść, to moje życie byłoby – jak pan wcześniej sugerował – wyrazem służby dla drugiego człowieka. To nie znaczy, że ja o sobie zapominam, ale, naprawdę, im więcej jest tej służby, tym bardziej ja w tym jestem i to jest moje, i ja tym bardziej się buduję.

A jak już to życie wypełni się tutaj – jak pani sobie wyobraża życie tam? Błogi odpoczynek czy działanie?

Odpoczynek to chyba nie dla mnie. Mam nadzieję, że jednak będzie coś do roboty.

Będą pytania: „Panie Boże, ale po co były te ciemniejsze momenty, dlaczego?”.

Takich pytań się Panu Bogu nie zadaje. Tutaj – to tylko frustruje. Tam – może zanim zdążę je zadać, poznam wszystkie odpowiedzi.

 

23 marca 2011 roku

 

 KONKURS:

 

Pytanie konkursowe: Wymień pięć obszarów świata (mowa o pomocy zagranicznej), na których działa Polska Akcja Humanitarna.

Prawidłowa odpowiedź (za stroną PAH) brzmi: HAITI, IZRAEL/PALESTYNA, JAPONIA, SUDAN/SUDAN PŁD.,

Nagrody otrzymują: Andrzej Jaszowski z Białej Podlaskiej, Anna Czemplik z Wrocławia i Beata Socha z Wrocławia. Gratulujemy!

Książki wyślemy pocztą, z racji okresu urlopowego niestety dopiero po 21 sierpnia. Za opóźnienie przepraszamy.

***

Zdjęcie na stronie głównej pochodzi z Wikipedii i zostało przez Margoz udostępnione na licencji CC BY SA 3,0. Wykorzystano fragment oryginalnego zdjęcia, poprawiono kolorystykę.