Ameryka się chwieje?

Tomasz Rożek

GN 31/2011 |

publikacja 04.08.2011 00:15

W każdym wydanym przez amerykański rząd dolarze około 40 centów to pożyczka. Nie da się jednak zadłużać w nieskończoność. Czarna godzina właśnie nadeszła i… została odsunięta na kolejne 1,5 roku.

Ameryka się chwieje? east news

Stany Zjednoczone zadłużają się na potęgę. Jedni prezydenci zaciągają większe długi, inni mniejsze, ale zadłużają kraj wszyscy. Dzisiaj USA mają bodaj największy dług na świecie. Wynosi on dokładnie 14,3 bln dolarów, czyli 14,3 tys. mld dolarów. To gigantyczna, wręcz kosmiczna kwota. Dług USA wynosi prawie 100 proc. PKB tego kraju. To wszystko nie przeszkadza kolejnym administracjom pożyczać. Jest to możliwe, bo Stany Zjednoczone są uważane za bardzo wiarygodnego dłużnika. We wszystkich rankingach USA zajmują najwyższą możliwą pozycję. Oprocentowanie amerykańskich obligacji jest bardzo małe, wynosi sporo poniżej jednego procenta, a to znaczy, że Amerykanie mogą pożyczać pieniądze bardzo, bardzo tanio. A to nie zmusza do reform, cięć i racjonalizowania wydatków. Przeciwnie, raczej do rozrzutności.

No i skończyło się…

Tyle tylko że pieniędzy nie da się pożyczać w nieskończoność. Właśnie nadszedł ten moment, w którym Ameryka nie może bardziej się zadłużyć. Bynajmniej nie dlatego, że nikt nie chce jej powierzyć choćby jednego dolara, ale z powodu obowiązujących przepisów prawnych. Aby nie zadłużać gospodarki bez ograniczeń, wprowadzono limity. Prawne granice zadłużania. I do takiej granicy administracja USA doszła. Co to oznacza? Silne wstrząsy. Nie mogąc pożyczać, Amerykanie muszą drastycznie ciąć wydatki. O skali tego cięcia najlepiej mówią liczby. W każdym wydanym przez amerykański rząd dolarze około 40 centów to pożyczka. Roczne wpływy do budżetu USA wynoszą 2,2 bln dolarów, ale wydatki to 3,7 bln dolarów. Gdyby okazało się, że nie można dalej pożyczać, wydatki musiałyby być ścięte do wysokości wpływów.

 

By to osiągnąć, trzeba byłoby ograniczać wydatki (np. przez zamrożenie pensji w strefie budżetowej, a może nawet ich obniżenie) i podnosić podatki. Prezydent Obama w jednym z przemówień wspominał nawet o wstrzymaniu wypłat emerytur. I tu dochodzimy do polityki. O tym, że sytuacja jest trudna, wiedziano od dawna. Amerykański dług dotarł do limitu w pierwszych dniach maja tego roku. Sekretarz skarbu Timothy Geithner od tygodni ostrzegał, że w pierwszych dniach sierpnia zabraknie pieniędzy. W tym miesiącu zobowiązania amerykańskiego budżetu wyniosą ponad 300 mld dolarów, a szacowane przychody tylko 170 mld. Różnicy (ponad 130 mld dolarów) nie ma skąd wziąć. Nie pozwala na to prawo.

…czy aby na pewno?

Można zadać z pozoru proste pytanie, dlaczego zatem nie podnosić podatków i dlaczego nie ograniczać wydatków? W czym jest problem? W tym, że nie da się tego wszystkiego zrobić bez zgody Kongresu. A tymczasem każda strona amerykańskiego sporu chce na obecnym kryzysie ugrać coś dla siebie. Jedno trzeba przyznać – amerykańscy politycy to wytrawni gracze. Z pokerowymi minami żadna ze stron nie miała zamiaru ustąpić. Aż w końcu, na kilkanaście godzin przed katastrofą, dogadano się. Negocjacje pomiędzy demokratami i republikanami trwały do ostatnich godzin. Na czym polegały rozbieżności? Chyba łatwiej powiedzieć, w czym republikanie i demokraci zgadzali się. Nikt nie ma wątpliwości, że… trzeba podnieść limit długu. Innymi słowy, żadnej ze stron nie opłacało się wykonywać nagłych i nerwowych ruchów. Limit zadłużenia – ustawiony dzisiaj na 14,3 bln dolarów – może zostać zmieniony, o ile zgodzą się na to obydwie izby amerykańskiego Kongresu. W Senacie większość mają jednak demokraci (demokratą jest też prezydent Obama), a w Izbie Reprezentantów większość mają republikanie. Demokraci chcieli podnieść limit zadłużenia z 14,3 bln do 17 bln dolarów. To znaczy chcieli pozwolić na zaciąganie kolejnych długów. To oczywiście nie rozwiązuje problemu, ale odsuwa go w czasie o 1,5 roku, może o 2 lata. To bezpieczny – dla demokratów – czas, bo gdy problem wróci, Obama będzie najprawdopodobniej wybrany na kolejną prezydencką kadencję. Republikanie też chcieli podnieść limit, ale nie o 2,7 bln dolarów, tylko maksymalnie o 1 bilion. Bynajmniej nie chodziło o magię okrągłej liczby. Raczej o to, by odsunąć problem zadłużenia amerykańskiej gospodarki do czasów kampanii prezydenckiej. Z punktu widzenia republikanów, toczące się w trakcie kampanii dyskusje z podnoszeniem podatków, mrożeniem pensji czy nawet wstrzymywaniem wypłaty emerytur w tle – to prezent losu. Obama na pewno by przepadł, a wyścig o Biały Dom wygrałby republikanin.

Naprawiamy czy kupujemy czas?

Oczywiście obydwie strony nie mówią o kupowaniu czasu czy odsuwaniu problemu. I jedni, i drudzy twierdzili, że trzeba czasu na opracowanie odważnego programu naprawczego. Co z tego wyniknie? Trudno powiedzieć. Plan republikanów zakładał cięcia wydatków, które w ciągu następnych 10 lat miały dać 850 mld dolarów zysków. Demokraci byli mniej chętni drastycznym krokom. Na sprawę można też spojrzeć inaczej. W ciągu ostatnich 10 lat limit zadłużenia był w USA podnoszony 10 razy. O żadnym programie naprawczym nie było mowy. Tylko za prezydentury Ronalda Reagana (pełnił swój urząd przez dwie kadencje od 1981 do 1989 r.) limit zadłużenia podnoszono aż 17 razy! Wtedy nie tylko nie podnoszono podatków, a wręcz je obniżano. To samo zrobił zresztą George W. Bush, który – jak się szacuje – zaciągnął 4 bln dolarów długu.

W ostatnią niedzielę wieczorem okazało się, że demokraci i republikanie dogadali się. Kompromis w czystej postaci. Strony zgodziły się na podniesienie limitu zadłużenia (co do tego nie było wątpliwości) o kwotę zaproponowaną przez demokratów. Ale równocześnie uzgodniły, że cięcia, jakie wejdą w życie, będą bliższe planowi republikanów. Tym samym dyskusja o zadłużeniu została odsunięta w czasie na nową kadencję (najpewniej) Obamy, ale cięcia i oszczędności mogą być na tyle dotkliwe, że szanse na reelekcję obecnego prezydenta zostaną zmniejszone. Wszystko zależy od szczegółów porozumienia i od tego, czy w czasie głosowania w Kongresie któraś że stron w ostatnim momencie nie rozmyśli się.

Zamieszanie za oceanem, nawet jeżeli zostanie zażegnane, oznacza wzrost ceny szwajcarskiego franka. Inwestorzy, choć oczywiście wiedzieli o zadłużeniu USA, zdali sobie sprawę z tego, że Stany też mogą zbankrutować. Że zasada ograniczonego zaufania powinna obowiązywać także w stosunku do amerykańskiego dolara. A to znaczy, że z pieniędzmi – jeżeli mają być bezpieczne – najlepiej uciekać w złoto i w walutę Szwajcarii. O ile złoto wytrzyma sporo, o tyle frank niekoniecznie. Cena złota pnie się w górę jak szalona. Nie ma limitów, nie ma przewidywań. Praktycznie może rosnąć w nieskończoność. Rośnie nie dlatego, że jest na złoto zapotrzebowanie, ale rośnie, bo złoto jest uznawane za pewną inwestycję. Skupowanie szwajcarskich franków jest kłopotem nie tylko dla tych, którzy mają w nich kredyty, ale także dla szwajcarskiej gospodarki. Mocny frank nie jest wcale Szwajcarom na rękę, bo oznacza, że wyprodukowane w Szwajcarii produkty, za granicą są bardzo drogie. Gospodarka Szwajcarii może najbardziej na amerykańskim kryzysie ucierpieć. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.