Gringi w Amazonii

Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lęk przed nieznanym, chcesz więcej i więcej. Tak, bardzo mi żal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli.

28 lutego. Ahuahiyacu otwórz się

Jeśli zdejmujesz buty i stąpasz gołymi stopami po ziemi, żeby ją naprawdę poczuć, to żeby poczuć jazdę pojazdem silnikowym, powinieneś wsiąść do mototaxi. Mototaxi, w rejonach Tarapoto zwana motokarem, to motor połączony z karetą z niebieskiej, żółtej lub czerwonej plandeki. Ma skórzane siedzenie i podnóżek z tworzywa dokładnie takiego, jak schodki w polskich pociągach. Jadąc moto twoje ciało staje się częścią tej komicznej machiny. Odczuwasz każde drganie silnika, każdą wibrację siedzenia i podłogi, każdą wyboistość terenu i każdy manewr kierowcy.

Takim właśnie środkiem transportu pokonaliśmy 45 minut drogi z Tarapoto nad wodospad Ahuahiyacu. Biorąc pod uwagę fakt, że tylko na części drogi był asfalt, a moto była dwuosobowa (pasażerów było trzech), sama droga dostarczyła nam niezapomnianych przeżyć. Kilka razy podjeżdżając pod górę wydawało się, że kierowca zwątpił w siły swojego pojazdu, ale ostatecznie udało nam się dotrzeć do Paraise Verde.

Ahuahiyacu. To chyba najpiękniejsza rzecz, jaką do tej pory widziałam. Już sam klimat miejsca przenosi cię do jakiejś bajki. Pokahontaz na przykład. Podwieszane drewniane mosty kołyszące się jak w parku wspinaczkowym, schody powykładane wielkimi kamieniami. Strumyki wypływające wprost ze skały, woda żłobiąca już i tak wystarczająco gładkie kamienie. Do tego ta zieleń - ciemna, głęboka, mroczna. Tak intensywna, że niewprawiony malarz musiałby się bardzo postarać, żeby oddać jej niepowtarzalny odcień.

Na samej górze, jako nagroda za pokonanie kilkunastu metrów w górę – wodospad. Cienki, spadający równym strumieniem z wierzchołka wysokiej górskiej ściany. Wyglądem przypomina utkany z delikatnej tkaniny welon. Długi, ciągnący się po ziemi welon, zaczepiony w ciemnych włosach dumnie stojącej przed ołtarzem panny młodej.

29 lutego. Grillowane banany i kokosy ze słomką

Yurimaguas. Wioska, czy raczej miasteczko rybackie położone nad rzeka Haullaga, czyli nad jednym z dorzeczy Amazonii. To punkt wylotowy podróżujących oraz tych, którzy chcą dostać się w głąb dżungli. Dotarłyśmy tam z Anią około trzynastej. Ponieważ nie było już miejsca w busie Gilmer Tour, pojechałyśmy samochodem osobowym. Kierowca pokonywał górskie zakręty z taką szybkością, że to było najgorsze 2,5 godziny jakie spędziłam kiedykolwiek w samochodzie. Na samo wspomnienie tej drogi do tej pory kręci mi się w głowie. Zabójczo pokręcona trasa.

W Yurimaguas zatrzymałyśmy się w hostelu, który mieścił się w samym środku mercado. Żeby tam wejść, musiałyśmy minąć stertę śmierdzących skórek od bananów, stragany z górami rzeczy wszelkiej maści i pochodzenia oraz panie odganiające muchy od swoich wyrobów. Ponieważ wolałyśmy nie spędzać dużo czasu wśród tych wątpliwych atrakcji, cale popołudnie szlifowałyśmy chodniki w celu rozejrzenia się po okolicy. Obiad zjadłyśmy w chińskiej knajpce, która jako jedyna w całym miasteczku wydawała się godna zaufania. W dodatku już na wejściu zobaczyłyśmy na szklanym ekranie mecz Polska – Portugalia, co uznałyśmy za dobry znak. Oglądanie biało-czerwonych koszulek naszych piłkarzy w środku Peru wywołało w nas nostalgię za ojczyzną. Na szczęście szybko się otrząsnęłyśmy i po kurczaku w cieście mogłyśmy dalej kontynuować nasze rozeznanie terenu.

Tak trafiłyśmy do portu. Spacerując wśród błota, chatek ze strzechami, mijając długie drewniane łodzie ze spiczastymi dziobami, nie do końca chciało się nam wierzyć, że naprawdę tu jesteśmy. Nie zdążyłyśmy jeszcze przyzwyczaić się do widoku rdzawo-kawowej rzeki i bujnych drzew porastających cały horyzont. A tu jeszcze port rodem z XIX wieku.

Jakby tego było mało, późnym wieczorem ksiądz Józek zabrał nas na kolację na... ulicę. Dosłownie. Zajęliśmy miejsce przy jednym ze stołów ustawionych na rogu ulicy, z jasnym obrusem. Pani o indiańskich rysach podała nam miejscowy przysmak, czyli cecinę z tacacho. Cecina to plaster wędzonego mięsa smakiem przypominający polską polędwicę na gorąco. Tacacho to pulpety z grillowanych bananów, które jedna z pan zagniatała rękami, rozbijając je najpierw drewnianym tłuczkiem. Do picia cebada, czyli sok z pszenicy. I naprawdę możesz poczuć się jak w peruwiańskiej selwie. Nie wiem, co bardziej mnie przekonało – obrane kokosy ze słomką sprzedawane blisko portu czy pulpety z bananów, ale ostatecznie dotarło do mnie, że jestem w innym świecie.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Rozpocznij korzystanie