Już nie zaklinacze deszczu

Marta Deka, Krystyna Piotrowska; GN 50/2011 Radom

publikacja 12.01.2012 07:00

Ksiądz Andrzej Cieszkowski pracuje w miejscu, w którym krokodyle podsłuchują ludzi. Zaczyna tam brakować jednego pokolenia i dziadkowie stają się rodzicami, a w Święta Bożego Narodzenia nie ma wieczerzy wigilijnej.

Już nie zaklinacze deszczu Archiwum ks. Andrzeja Cieszkowskiego Msza św. w buszu.

Pochodzi z Ożarowa. Po ukończeniu liceum w Ćmielowie wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Sandomierzu. Święcenia kapłańskie przyjął w 1985 r. z rąk bp. Edwarda Materskiego. Przez rok pracował w parafii w Starachowicach. Potem zgłosił się do Warszawy na kurs przygotowawczy do pracy na misjach. I wyjechał do Zambii. Sześć lat później wrócił do Polski. Pracował w Opocznie i Stąporkowie. I znowu wyjechał do Zambii. Pojawiły się problemy ze zdrowiem. Trzeba było podleczyć serce. Do tego przyplątały się choroby tropikalne. Gdy nabierał sił i był na urlopie zdrowotnym w Stanach Zjednoczonych, znalazł się w miejscu, na które zwróciły się oczy całego świata. Na skutek zamachu terrorystycznego zawaliły się wieże Word Trade Center, a ks. Andrzej akurat zastępował proboszcza miejscowej parafii. – To było dla wszystkich jedno z większych przeżyć. Byłem przy tym, jak wyciągano ludzi i ludzkie szczątki z gruzów. Rozgrzeszałem, modliłem się – wspomina.

Rzeka na przeszkodzie

Po rekonwalescencji, z nowymi siłami misjonarz rozpoczął pracę w Namibii – miejscu, któremu od 2001 r. jest wierny do dziś. Zaczęło się od Andary. Po roku biskup poprosił go o pomoc w kurii. Tak minęły kolejne dwa lata, po których wrócił do Andary. – Moja misja położona jest nad rzeką Kavango i ma 29 kaplic dojazdowych. Prowadzimy internat. Otworzyłem sierociniec dla najbiedniejszych dzieci, które nie mają rodziców. Teren, na którym pracuję, jest właściwie najbiedniejszy w całym rejonie Kavango – mówi ks. Andrzej.

Ludzie żyją tam w malutkich wioskach po dziesięć, dwadzieścia osób. Wśród nich są buszmeni. Najwięcej mieszkańców jest w Andarze i Divundu, które niedługo będzie miastem. Domy w buszu to zwykłe szałasy. Są też takie zrobione z błota. W miastach są już murowane. Ks. Andrzej stara się docierać przynajmniej raz w roku do wszystkich wiosek ze Mszą św. Ale nie zawsze jest to możliwe. Największym problemem są czasowe rzeki, które – wypełnione wodą w porze deszczowej – trudno pokonać.

Misja ma około 100 km długości i 50 szerokości. Ks. Cieszkowski jest tam jedynym księdzem. – Moi starsi parafianie, którzy gdzieś pracowali, dostają emeryturę. Większość to jednak rolnicy. Na małych poletkach uprawiają mahangu, zboże podobne do naszego prosa, i kukurydzę. To jest suchy teren, bez podlewania nic nie urośnie. Wodę biorą z rzeki, a tę do picia ze studni. Studnie kopie rząd i często misjonarze. Z ich utrzymaniem bywają kłopoty, bo psują się pompy, ale kto pojedzie do buszu, żeby je naprawić – opowiada misjonarz.

Nie tylko brak wody przysparza problemów, ale i niebezpieczne zwierzęta. W sąsiedztwie misji są krokodyle. Najczęściej atakują dzieci. W ciągu ostatnich dwóch lat zginęło ich ośmioro. Z krokodylami związanych jest wiele legend. Jedna z nich mówi, że zawsze gdzieś podsłuchują ludzi. Są hipopotamy. – Nie można mylić hipopotama z łagodnym bajkowym hipciem, bo ten prawdziwy jest bardzo niebezpieczny. Potrafi zaatakować łódkę z ludźmi i przełamać ją na pół – wyjaśnia misjonarz.

Ksiądz Andrzej opowiada, jak na poletko, na którym wysiał lucernę, przez dwa miesiące przychodził hipopotam i zjadł całą uprawę. Nie dawał się przegonić. Pewnej nocy chciał zaatakować jednego ze stróżów. Na szczęście udało mu się uciec. Trzeba było zadzwonić do straży ochrony przyrody, żeby zainterweniowała, bo hipopotam, który oddala się od stada, jest wyjątkowo groźny.

Stracone pokolenie

W Andarze razem z księdzem pracują cztery hinduskie siostry i polski wolontariusz pochodzący ze Zwolenia, Jacek Sowiński, z zawodu zootechnik. To on zajmuje się zwierzętami. A ma pod opieką 14 krów i około 100 świń. Pan Jacek pod nieobecność misjonarza pomaga w internacie i sierocińcu. Kiedyś misji podlegała również szkoła. Teraz przejęło ją państwo. W internacie przebywa około 150 dzieci. W sierocińcu jest ich dziesięcioro, a na liście do przyjęcia – sto. Zajmują się nimi trzy osoby świeckie. Dzieci w sierocińcu przebywają do 10. roku życia. Później przechodzą do internatu, gdzie mogą być do ukończenia 18 lat, ale doświadczenie pokazuje, że pozostają dłużej.

– Mieszkańcy tych terenów to dobrzy ludzie. Niestety kupują sprowadzany tu alkohol, a ten wyniszcza ich zdrowie. Drugim wielkim problemem jest AIDS. Umiera bardzo dużo młodych ludzi od 18 do 35 lat. I jest tak, że dziadkowie, którzy mają po 60, 70 lat, często muszą zajmować się swoimi osieroconymi wnukami. To jest ogromny problem Afryki. Średnie pokolenie się kończy, a zostają ludzie starzy i dzieci. Trzeba te dzieci w szkołach przygotować do życia – mówi z troską ks. Andrzej.

W Afryce rodziny nie są już tak liczne jak kiedyś. Rodzi się coraz mniej dzieci. Bywa, że jest ich tylko dwoje, czasem czworo. To, co zaskakuje nas, Europejczyków, to to, że dzieci w kulturze afrykańskiej nie są w centrum uwagi. Nie siadają do stołu razem ze starszymi. Zaczynają jeść dopiero wtedy, gdy posiłek skończą dorośli. Może dlatego tubylcy dziwili się, że na terenie misji znalazło się miejsce dla sierot. Do ks. Andrzeja kierowali pytania: „Po co to?”. Odpowiadał: „Żeby przeżyły”. – Tak było na początku. Teraz już rozumieją, że tak postępują chrześcijanie – mówi.

Zmarli pomogą

Żeby zrozumieć mentalność Afrykanów, trzeba tam być, i to dość długo. Jak wspomina nasz misjonarz, na początku swojej pracy tak jak inni księża był przekonany, że wszystko wie, wszystko rozumie. Tak jak inni jechał zbawiać, troszkę zapominając, że to Pan Jezus zbawia, a on ma tylko pomóc. – Potem uczy się człowiek coraz bardziej i bardziej. Spotyka ludzi. Poznaje ich i ich kulturę. Ale uczy się ciągle. Nie ma dnia, żebym nie miał jakiejś lekcji. A szczególna lekcja to lekcja pokory – przyznaje. W Kavango jest 90 procent ochrzczonych. Niestety, wchodzą na te tereny różne sekty, nowe kościoły. Wciąż wielkim problemem są nganga, uliczni doktorzy, skrzyżowanie szamana i znachora. Są uważani za kogoś, kto potrafi rozwiązać wszystkie sprawy, problemy rodzinne, wyleczyć z choroby. Do niedawna cały szczep Thimbukushu zamieszkujący teren misji zajmował się wywoływaniem deszczu. Za modlitwy otrzymywali dary, z których byli w stanie się utrzymać. Od niedawna głód zmusił ich, by zajęli się rolnictwem.

– Bardzo ciekawa jest wiara w zmarłych – opowiada misjonarz. – Jeśli umrze osoba dorosła, to przychodzi bardzo dużo osób na pogrzeb. Ludzie są przekonani, że jest ona blisko Boga i teraz może im pomóc. W swojej jeszcze przedchrześcijańskiej kulturze mają jakiegoś boga, do którego odchodzą po śmierci. To nie jest Bóg w naszym chrześcijańskim rozumieniu, ale jednak bliski. Bardziej modlą się do tych, którzy zmarli, niż za zmarłych. Proszą ich o orędownictwo, deszcz, urodzaj, jedzenie. Jeśli umrze dziecko, to chowają je bez większych ceremonii. Uważają, że nie ma żadnych zasług dla wspólnoty, to i nie może teraz pomóc.

Czas świętowania

Mieszkańcy dalekiej Namibii też przygotowują się do świąt Bożego Narodzenia. W misji zwłaszcza ci, którzy przyjmą chrzest i przystąpią do I Komunii Świętej. Przygotowanie do tych sakramentów trwa dwa lata. Przed samymi świętami jeszcze raz  powtarzają materiał i zdają egzamin przed księdzem. Chrzest odbywa się w centrum misji w Andarze w Wigilię lub poprzedzającą ją niedzielę. Ochrzczeni zostają tu, by w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia przystąpić do I Komunii Świętej. – To bardzo wdzięczne uroczystości. Są tańce, śpiewy przeżywane głęboko i pięknie – mówi misjonarz. Dla tych dzieci, które mają swoje podwójne święto, przygotowywany jest poczęstunek, bułki, masło, kawa, trochę mleka.

W misji trudno zobaczyć świąteczne dekoracje podobne do naszych. W kościele co prawda pojawia się świąteczne drzewko, ale nie ma wiele wspólnego z naszą choinką. Ksiądz wspólnie z siostrami i Legionem Maryi przygotowuje żłóbek z figurkami przywiezionymi z Polski. Ludzie w mieście trochę dekorują domy. Na wsiach między innymi z powodu braku światła dekoracji nie ma wcale albo jest bardzo skromna. Nie ma też zwyczaju wspólnego zasiadania do wieczerzy wigilijnej. – Powodów jest kilka – wyjaśnia ks. Andrzej. – Tubylcom nie można narzucać czegoś, co jest związane z naszą kulturą, chociaż można zaproponować pewne rzeczy. Ale jak widać, zwyczaj wieczerzy się nie przyjął. A poza tym panuje tu bieda i dlatego przygotowanie uczty dla całej rodziny jest bardzo trudne. Za to na Pasterkę, która zwykle sprawowana jest w Andarze, przychodzi z okolic masa ludzi.

Ks. Andrzej Cieszkowski nikogo na siłę nie nawraca, bo jak mówi, każdy ma swój rytm. Jego parafianie starają się poznać Pana Boga, żyć z Nim i według Jego przykazań. W krzewieniu wiary pomagają mu organizacje, jak choćby Legion Maryi, za który nasz misjonarz jest odpowiedzialny w Wikariacie Apostolskim. Należy do niego około 1500 osób. Wszyscy razem spotykają się raz w roku. To bardzo aktywna grupa. – W zasadzie dzięki nim chrzci się wciąż nowe osoby. Starają się współpracować aktywnie z Kościołem i żyć po Bożemu – mówi.