Ludzie są dobrzy

Elżbieta Wiater

GN 14/2012 |

publikacja 04.04.2012 00:15

Człowiek, który siedział obok mnie, nagle znalazł się na mojej głowie i zaczęłam się dusić. Ten moment potem prześladował mnie w snach. Budziłam się z poczuciem, że ktoś mi odcina dopływ powietrza.

Ludzie są dobrzy Henryk Przondziono Ela Wiater przeżyła katastrofę kolejową pod Szczekocinami. Jej opowieść zapiera dech w piersiach

Pociąg nie hamował. Bez uprzedzenia, w ułamku sekundy, zaczęły się na nas walić szyby, dykta i żelastwo. Zobaczyłam, jak spada na mnie przeciwległa ściana wagonu. Nie było chwili na zastanowienie. Była tylko myśl, że chyba właśnie umieram, i jednocześnie gdzieś w tyle głowy przekonanie, że nie jest to prawda, że jeszcze teraz nie zobaczę Jezusa.

Nie pamiętam, czy inni krzyczeli. Nie pamiętam, czy sama krzyczałam. Pamiętam, że człowiek, który siedział obok mnie, nagle znalazł się na mojej głowie i zaczęłam się dusić. Na szczęście nie miał uszkodzonych rąk i podciągnął się na nich, zanim straciłam przytomność. Siedząca obok mnie dziewczyna wylądowała na torach. Przechodziła od strachu do nadziei, od paniki, że zaraz zwali się na nią wagon, do powtarzania za innymi, że pomoc już jedzie, że będzie dobrze.

Zadziwiające było to, że w wagonie nie było histerii, ludzie wzajemnie pocieszali się i uspokajali. Bardzo szybko za szybami pojawiły się światełka komórek, ci, którzy ocaleli, próbowali nam pomóc. Najpierw krzyczeliśmy, że jesteśmy, ile nas jest i w jakim mniej więcej stanie. A potem, żeby czekali na strażaków, żeby nie ruszali wagonu, bo pod nim leżą ludzie i jeśli się osunie, to oni zginą. Słyszeliśmy, jak ci z zewnątrz starają się nas pocieszyć, dostarczyć informacji o tym, co się stało.

Kiedy minął pierwszy szok, zaczęłam sprawdzać, w jakim jestem stanie. Czułam, że nie mam twarzy, i to się potwierdziło: jakiś element wagonu zmiażdżył mi cały lewy policzek, przesunął nos i poharatał prawy, a żuchwę podzielił na gustowne trzy kawałki. Szyby pocięły mi twarz, na szczęście oko ocalało, coś poszarpało ucho. Ale napinanie mięśni wykazało, że nogi i ręce mam sprawne, nic mnie też nie bolało w korpusie. To była jedna z pierwszych, po tej, że przeżyłam, dobrych wiadomości: tylko głowa. Potem okazało się jeszcze, że mam uszkodzony staw skokowy i zerwany mięsień ramienia.

Strażacy przyjechali bardzo szybko. Zobaczyliśmy ostre światło reflektorów – nie wiedziałam, że jego widok może dać tak dużo radości. Wtedy też po raz pierwszy jakiejś kobiecie puściły nerwy i usłyszałam przeraźliwy, histeryczny krzyk, jedyny, jaki zapamiętałam z tego wypadku. Od kilkudziesięciu minut obficie krwawiłam, a temperatura była ujemna, więc zaczęłam czuć zimno. I ból. Chyba na chwilę odpłynęłam albo mózg miłosiernie wyciął dłużyzny, bo oprócz zimna i bólu pamiętam dopiero moment, kiedy usłyszałam nad sobą głos strażaka, który mnie spytał, czy mogę się ruszać. Powiedziałam, żeby mi podali ręce, a ja się podniosę. Prawie rok regularnego ćwiczenia nordic walkingu dał efekt: pomimo wychłodzenia i osłabienia bez problemu podniosłam się na rękach i na gnących się nogach, podtrzymywana przez dwóch strażaków, wyszłam po ruinach pociągu na wolną przestrzeń. Z tej chwili pamiętam jeszcze jedno: dotyk drugiego człowieka w takiej chwili jest jak łyk chłodnej wody albo rześkiego powietrza – daje niesamowicie dużo sił i przywraca poczucie bezpieczeństwa.

Wymogłam na strażakach złamanie reguł postępowania, bo wyprosiłam, żeby mnie położyli na prowizorycznej desce na brzuchu. Półświadomie wiedziałam, że lepiej, żeby krwotok wylewal się na zewnątrz, nie ściekał do żołądka. Ratownicy nie byli już tak miłosierni: przełożyli mnie na wznak na fachową deskę, unieruchomili głowę i stopy i przykryli „folią życia”. To mądra procedura – jeśli miałabym uszkodzone organy wewnętrzne, to leżenie na brzuchu by mnie zabiło. A od osoby na adrenalinie trudno uzyskać wiarygodną informację na temat źródła bólu i bólu w ogóle.

Badanie w karetce potwierdziło moją „diagnozę”: tylko głowa. Te 40  minut do Sosnowca to było trudne 40 minut. Załoga karetki bardzo w porządku, ale cierpię na chorobę lokomocyjną, jechałam położona na wznak, obolała, bo nie wolno podać mocnych leków przeciwbólowych (łagodne dostałam), zanim pacjent nie zostanie przebadany na SOR-ze. I to wciąż obecne zimno. A potem mdłości i wymioty.

Dojechaliśmy do izby przyjęć. Tu znów latarką po oczach („Piękne wąskie źrenice, jest pani przytomna”), jak się nazywam, ile mam lat, czy przewlekle na coś choruję. Pocięto na mnie ubranie, założono mi sondę do żołądka, bo wymiotowałam krwią (to wiem od lekarza z oddziału), cewnik, wenflon, pobrano krew, naświetlano, skanowano w tomografie, zrobiono USG – miałam poczucie, jakby moje ciało było manekinem. Ale wszystko zrobiono fachowo, delikatnie, szybko i z szacunkiem. Leżałam na łóżku i czułam przechodzące przez ciało drgawki z zimna. Potem pozszywano mi twarz i pani laryngolog bardzo fachowo pozszywała moje ucho, które było w strzępach.

Podano mi leki przeciwbólowe i zapakowano na OIOM, który tu nosi nazwę oddziału obserwacji. Lekarze na SOR-ze byli sympatyczni i czułam z ich strony wsparcie. Noc na OIOM-ie to dręczące mnie pragnienie, chęć powiadomienia rodziny i czekanie na zadrutowanie szczęk. Byli jacyś oficjele, ale udawałam, że jestem nieprzytomna. Obok dziewczyna walczyła o życie. Ranek przyniósł zwycięstwo. Siostra na OIOM-ie cierpliwie zwilżała mi usta i pozwalała possać sączek z wodą. Najlepsza woda, jaką piłam w moim życiu!

Nad ranem poprosiłam o telefon do domu, podałam numer i prosiłam o poinformowanie, że żyję i że stan jest stabilny. Po chwili otrzymałam informację zwrotną, że informacja dotarła. Odzyskałam też mój telefon – jedyną rzecz, jaką miałam przy sobie. Nie ma to jak stara niezniszczalna Nokia. Przetrwała wszystko razem ze mną. Rano zobaczyłam SMS-y od Ani, która mnie wsadzała do pociągu, i od ks. Sławka, którego poinformowała Ania. Napisanie SMS-a to był olbrzymi wysiłek, ale nie chciałam, żeby się dłużej martwili. Potem poinformowałam wydawnictwo, że jest problem, i mogłam zająć się chorowaniem.

Rano przyszedł lekarz ze szczęk, czyli chirurg szczękowy. Znów latarką po oczach, ta sama litania pytań i decyzja: zabieramy na oddział. Ale najpierw zabiegówka i drutowanie szczęki oraz żuchwy, żeby ocalić zgryz i udrożnić drogi oddechowe. Pan Maciej Studziński okazał się bardzo sprawnym i na dodatek bardzo komunikatywnym lekarzem: zadrutował mnie z takim wyczuciem, że po operacji nie była potrzebna zmiana szyn, wytłumaczył, co i dlaczego robi, co mi się stało i co mnie czeka. Dzięki jednej z pielęgniarek ocalały moje długie włosy, bo cierpliwie je umyła i rozczesała.

Ten wypadek to było, oprócz bólu, bezsenności i ogromnej słabości, przede wszystkim ogromne doświadczenie ludzkiej dobroci. Ludzie są dobrzy. Nawet połamani i pokaleczeni potrafią okazać sobie nawzajem dobroć i wsparcie. Leżące ze mną na sali pacjentki same z siebie okazywały mi pomoc i pocieszały, telefon nieustannie „dzwonił” SMS-ami. I doświadczenie Obecności, bycia niesioną przez te noce bezsilności, opuchlizny i ćmiącego bólu. Nie mogłam się modlić, ale On był przy mnie. Inni byli dla mnie Jego aniołami.

Ze szpitala wyjdę w tygodniu przed Niedzielą Palmową, akurat na świętowanie Zmartwychwstania. W pewnym sensie także mojego własnego. Ten, którego miłość pokonała śmierć, mnie także wyprowadził z ciemności pogruchotanego pociągu do życia, tłocząc w moje serce, dzień po dniu, nadzieję.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.