Ta wiosna sprzed lat

Jarosław Jurkiewicz; GN 15/2012 Koszalin

publikacja 19.04.2012 10:03

Przyszedł na świat w Łobżenicy na Pojezierzu Krajeńskim, zaledwie 7 kilometrów od ówczesnej granicy polsko-niemieckiej. Burzliwe losy tych ziem odcisnęły też swoje piętno na jego rodzinie.

Ta wiosna sprzed lat Jarosław Jurkiewicz/ GN Wśród obozowych pamiątek pana Edwarda są listy pisane na brzozowej korze.

Na pograniczu

Kiedy wybuchła I wojna światowa, pięciu braci jego ojca zostało wcielonych do pruskiej armii. Żaden nie wrócił z frontu. – Kiedy więc w 1917 r. wzięli do wojska także mojego ojca, dziadek postradał zmysły i wkrótce zmarł – opowiada pan Edward. Ojciec przetrwał wojnę i po odzyskaniu niepodległości trafił do polskiego lotnictwa. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Podczas uruchamiania samolotu pod Brześciem nad Bugiem doznał poważnych obrażeń i nie był już w stanie kontynuować walki. – Prawa ręka nie odzyskała sprawności. W szpitalu lekarze nauczyli go pisać lewą – mówi pan Edward, dodając, że tuż po ślubie w 1922 r. ojciec dostał pracę w kasie chorych w Łobżenicy. – Zbierał składki, wydawał ludziom zaświadczenia, że są ubezpieczeni.

To była państwowa, dobrze płatna posada, więc powodziło nam się nieźle. Ale w 1929 r. zachorował na zapalenie płuc i wkrótce zmarł – kontynuuje. Posadę w kasie chorych przejęła matka. Dorabiała szyciem. Wystarczało na utrzymanie syna i o sześć lat młodszej córki. W 1937 r. posłała Edwarda do gimnazjum w Inowrocławiu. Teren pogranicza zamieszkiwało wielu Niemców. Niektórzy tuż po I wojnie światowej sprzedali dobytek i wyjechali do Niemiec. Inni postanowili pozostać, przyjmując obywatelstwo polskie. W Łobżenicy przez dłuższy czas stosunki między Polakami i miejscowymi Niemcami układały się całkiem nieźle. – U jednego z Niemców uczyłem się gry na skrzypcach, do innego nosiłem obuwie do reperacji – wspomina sąsiadów pan Edward.

Sprzedany za zboże

W ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny czuło się już jednak duże napięcie. Docierały wieści o incydentach na pobliskiej granicy: Niemcy ostrzeliwali funkcjonariuszy polskiej Straży Granicznej i utworzonej tuż przed wojną Obrony Narodowej. Co jakiś czas płonęły gospodarstwa Niemców mieszkających w powiecie wyrzyskim. Podpalali je sami gospodarze, próbując wytworzyć wrażenie, że są prześladowani przez Polaków. – Lato 1939 r. było już bardzo niespokojne – opowiada pan Edward. – Mama zdecydowała, że przeprowadzimy się do Bydgoszczy. Opłaciła już nawet mieszkanie, a ja miałem zmienić szkołę.

1 września nad ranem wojska hitlerowskie przekroczyły pobliską granicę, plany upadły. O godz. 6 z miasta uciekły pierwsze polskie rodziny. Ososiowie ewakuowali się razem z właścicielami kamienicy, w której wynajmowali mieszkanie. Ukryli się w rowie, zaledwie 8 kilometrów od Łobżenicy. Obserwowali przemarsz pierwszych kolumn armii hitlerowskiej. Po kilkunastu godzinach wrócili. W mieście zapanowała groza. Miejscowi Niemcy szybko przywdziali mundury. Z ich pomocą hitlerowcy wymordowali całą miejscową inteligencję: księży, zakonników z sanktuarium w Górce Klasztornej, nauczycieli, lekarza, aptekarza. Zginęli też wszyscy Żydzi. W sumie blisko 100 osób.

Edward schronił się u rodziny na wsi. Wrócił po kilku tygodniach. Zapisał się na naukę zawodu w warsztacie ślusarsko-kowalskim. – Prowadził go ojciec Niemca, u którego przed wojną uczyłem się gry na skrzypcach. Naprawiałem tam maszyny rolnicze, rowery, motocykle. Z pobliskiej wsi przyjeżdżał Niemiec, który objął gospodarstwo po Polakach. Reperowałem mu motocykl. Chciał, żebym poszedł do niego do pracy. Właściciel warsztatu zgodził się: oddał mnie za kilka worków zboża – wspomina. – Dosłownie zostałem przehandlowany.

Zdradziła go ulotka

Od początku okupacji władze hitlerowskie zachęcały Polaków z Pomorza i Wielkopolski do podpisania volkslisty. Do przyjęcia obywatelstwa namawiali też Edwarda i jego matkę. – Przekonywali, że jest Niemką, że przecież do 1918 r. miała niemieckie obywatelstwo. Przypominali, że jej brat zginął w pruskim wojsku, a mąż był ranny. Wielu kolegów wraz z rodzicami przyjmowało niemieckie obywatelstwo. Młodzi ginęli na froncie wschodnim albo na zachodnim, inni maszerowali z Africa Corps – opowiada. Jednak volkslisty nie podpisali. Za to 18-letni już Edward wstąpił do ruchu oporu. Organizacja miała ściśle zakonspirowaną strukturę. On sam znał tylko trzech innych działaczy. Zbierał i dostarczał szefostwu w Bydgoszczy dane o produkowanych w Łobżenicy częściach do wyrzutni V1 i innego rodzaju uzbrojenia. Przekazywał też informacje o miejscowych Niemcach: przede wszystkim o tym, jaką dysponują bronią i gdzie ją przechowują. – To na wypadek, gdybyśmy mogli zabrać im tę broń i wystąpić zbrojnie przeciw okupantowi – dodaje mężczyzna.

Wpadł przez nieuwagę. Chciał kupić nowe buty, potrzebował zaświadczenia od sołtysa. Kiedy wyjmował z kieszeni kartę zaopatrzeniową, wyjął też napisaną po polsku ulotkę. Sołtys, który znał polski, szybko zorientował się, o co chodzi. Ukryć się nie zdążył, więc prawie na miesiąc trafił do więzienia w Łobżenicy. – Przykuli mnie do muru, potwornie bili. Któregoś dnia wepchnęli do celi Polaka, którego znałem sprzed wojny. Pytał o organizację, o to, kto ze mną działał. Nic nie powiedziałem. Nad ranem go zabrali. Domyśliłem się, że to kapuś. Kiedy spotkaliśmy się po wojnie, błagał, żebym mu nie robił krzywdy – kiwa głową pan Edward. Tracił nadzieję, że więzienie opuści żywy. Matka, która przez całą wojnę zajmowała się szyciem, znała wielu Niemców. Uprosiła żonę komendanta policji, żeby jej syna przenieść do innego więzienia. Pan Edward trafił do bydgoskiej siedziby gestapo, urządzonej w byłym browarze. W celach woda stała po kostki. Trzeba było spać na klęcząco. – Ludzie wariowali – mówi.

Matko, dopomóż!

Choć podczas trwających wiele godzin przesłuchań był potwornie bity, nikogo nie zdradził. – Przed wojną często modliłem się przed cudownym obrazem Matki Bożej w Górce Klasztornej. W czasie przesłuchań wołałem: „Matko, dopomóż!” – wspomina. – Tobie nie pomoże już nawet Matka Boska! – krzyczał jeden z gestapowców. Wiosną 1944 r. E. Osoś został przeniesiony do fortu w Toruniu, potem do więzienia w Malborku. W sierpniu wraz z grupą kilkuset osób dotarł do obozu koncentracyjnego Stutthof. – Kiedy po przyjeździe zostaliśmy skierowani do łaźni, baliśmy się, że z pryszniców popłynie trujący gaz – mówi. Trafił do bloku 14. Niemiłosierny ścisk. Na pryczy o szerokości 60 centymetrów spało 2–3 więźniów. Co rano apele, a potem przez cały dzień gimnastyka. Serie pompek i przysiadów dziesiątkowały osłabionych głodem osadzonych: codziennie kilka trupów leżało przed wejściem do bloku. Pan Edward mówi, że spotkało go szczęście. – Blokowy wyznaczył mnie do czyszczenia toalet: wybetonowanego pomieszczenia z czterema dziurami. Stałem z gumowym wężem i myłem latrynę. Ponieważ dobrze się spisywałem, dostałem ulgę – nie musiałem chodzić na gimnastykę – uśmiecha się.

Blokowy – pan życia i śmierci. Miał swoich krawców, szewca, ordynansa i kucharza. Z byle powodu był w stanie zabić więźnia. – Brał w rękę deskę i z całej siły walił nią w głowę więźnia. Czaszka pękała. Widziałem kilka takich sytuacji. Po wojnie był sądzony w Gdańsku. Został skazany na karę śmierci – stwierdza pan Edward. – Blokowy dostawał na obiad porządne danie: ziemniaki, sosik, mięsko. Któregoś dnia ordynans przyniósł do umywalki resztki obiadu. Sądziłem, że to można wyrzucić, więc zjadłem te dwa ziemniaki. Ordynans poszedł na skargę. Blokowy chwycił deskę i zmierzał w moim kierunku. Wyskoczyłem przez okno. Uciekł do sąsiedniego bloku, w którym było więzionych kilku księży. – Często chodziłem do nich do spowiedzi. Poprosiłem o pomoc. Mieli przyzwoitego blokowego, zgodził się mnie przyjąć. Szybko przeniósł moje papiery. Matka Boska znów mnie ocaliła – mówi z uśmiechem mężczyzna.

W marszu śmierci

Edward Osoś pokazuje mały kartonik z numerem 97115. To karta z kartoteki blokowej. Dostał ją, gdy Niemcy zarządzili ewakuację obozu. 20 stycznia z KL Stutthof wyruszyło 1200 osób. Wędrowali trasą biegnącą na południe od Gdańska, a potem bocznymi drogami prowadzącymi przez Kaszuby. – Dostaliśmy na drogę niewiele jedzenia, potem Niemcy już nic nam nie dawali – opowiada. – Zapanował potworny głód. Żywiliśmy się gałązkami z drzew, czasem coś do jedzenia podrzucali nam Kaszubi. Kto nie miał sił, by iść dalej, był rozstrzeliwany. 3 lutego grupa dotarła do Łowcza pod Lęborkiem. Jedna czwarta więźniów zmarła w drodze. W Łowczu nocowali w barakach przygotowanych dla młodych robotników sezonowych. Spali na piętrowych pryczach, które zrobili z gałęzi przywleczonych z pobliskiego lasu.

– Panowały straszne warunki. Szerzyły się tyfus i gruźlica. Ludzie byli potwornie wycieńczeni. Wielu nie miało siły, by pójść do latryny. Kał ściekał po łóżkach. Na cmentarzu w Bartolinie jest duża kwatera byłych więźniów – opowiada pan Edward. 11 marca do Łowcza wkroczyli Rosjanie. – Zobaczyłem w drzwiach Rosjanina i Polaka. Powiedzieli, że jesteśmy wolni. Obok mnie leżał starszy mężczyzna pochodzący z Mazowsza, z drugiej strony – jego trzej synowie. Wszyscy już nie żyli – mówi cicho. Rosjanie zajęli się odwszawianiem byłych więźniów i odkażaniem ich odzieży. Potem zwozili kury i świnie z okolicznych gospodarstw. Pamiętam smak rosołu, który dostaliśmy pierwszego dnia. Rosjanie ostrzegali, żeby nie jeść zbyt dużo. Ale ludzie tego nie słuchali. Jedli bez opamiętania i konali w wielkich bólach – kiwa głową. Sam dozował sobie jedzenie i stopniowo nabierał sił. Po kilkunastu dniach stanął na własnych nogach.

Wrócił do domu w Wielki Piątek 31 marca 1945 roku. Ale po kilkunastu dniach dostał wezwanie do wojska. Trafił do oddziału chemicznego i został skierowany w rejon Berlina. Wrócił do domu dopiero w czerwcu 1945 roku.

Ostatni świadkowie

Starannie posegregowane dokumenty i pamiątki obrazują losy rodziny pana Edwarda: wystawiona w 1920 r. książeczka wojskowa ojca jest opatrzona odciskiem kciuka. Książeczka od bierzmowania i zdjęcie w harcerskim mundurku z 1936 r. I o rok starsze świadectwo ze szkoły podstawowej i późniejsza legitymacja szkolna z gimnazjum z okrągłą pieczęcią ważną do końca września 1939 roku. Jest też szczególna pamiątka z obozu koncentracyjnego: kopia portretu ołówkiem, który za kilogram cebuli zrobił Edwardowi współwięzień osadzony za walkę w powstaniu warszawskim. Oryginał rysunku pan Edward przekazał do Muzeum w Sztutowie. Jest też przysłane przez Czerwony Krzyż z Niemiec potwierdzenie pobytu w obozie koncentracyjnym i poświadczenie polskiego obywatelstwa, które w czerwcu 1948 r. wystawił starosta białogardzki. To właśnie w tym mieście Edward Osoś osiadł tuż po wojnie. Pracował w urzędzie skarbowym, a kiedy powstało województwo koszalińskie, rozpoczął pracę w księgowości w Urzędzie Wojewódzkim. Z Koszalinem związał resztę życia.

W 1990 roku, tuż po przejściu na emeryturę, Edward Osoś uczestniczył w reaktywowaniu Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych. Od tego czasu jest prezesem oddziału w Koszalinie. Na początku należało do niego blisko 500 osób, które poznały piekło KL Auschwitz, Stutthof, Lublin i innych obozów koncentracyjnych. Dziś pozostało już niespełna 100 osób. – Jesteśmy ostatnimi świadkami tamtego piekła. Chcemy, by pozostała pamięć – dodaje.