Motyl na języku

Marcin Wójcik

GN 50/2012 |

publikacja 13.12.2012 00:15

Alesia mieszkała w lesie, w króliczej norze, żywiła się tym, co wieś na śmietnik przyniosła.

Dzieci znalezione w opuszczonych domach w Kaliningradzie  archiwum Jadwigi Wojtczak-Jarosz Dzieci znalezione w opuszczonych domach w Kaliningradzie

Bywa, że dziewczynki, które kończą 2 lata, wysyłane są przez rodziców na ulicę. Zarabiają, okradając przechodniów lub prostytuują się. A kiedy mama i tata potrzebują natychmiastowego zysku, sprzedają córkę za 5 butelek wódki – najczęściej do przydrożnego motelu, gdzie nocują kierowcy TIR-ów. Są też tacy rodzice, którzy nie traktują dzieci zarobkowo, tylko wyrzucają, zostawiają daleko w lesie – tak daleko, aby przypadkiem nie odnalazły drogi do domu. W lesie zostawia się głównie dzieci chore, z wadami wrodzonymi; powodem odtrącenia może też być epilepsja i cukrzyca. Takie rzeczy dzieją się dzisiaj w Rosji, Rumunii, na Białorusi i Ukrainie.

Towarzysze szczurów

Lekarka Jadwiga Wojtczak-Jarosz przez lata prowadziła program medyczny „Uratować życie”, który zakładał leczenie ubogich dzieci z byłych republik sowieckich, przede wszystkim na Ukrainie i Białorusi. Notowała w zeszycie to, co w czasie wywiadu lekarskiego mówili jej mali pacjenci. Na przykład: – Widzę, że masz śliczną niebieską sukienkę. Pokażesz mi ją? – zagadnęła lekarka. – Nie, bo podarta. – Ale masz śliczne niebieskie oczka. – Tak. – I masz piękne jasne włoski. – Tak. – I masz ładną buzię. Pokażesz mi ją? – Tak. I jeszcze mam wszy. Pacjenci, których na Wschodzie odwiedzała Jadwiga Wojtczak-Jarosz, to głównie dzieci z sierocińców. Wiele z nich trafiło do domów dziecka wprost z ulicy – dwulatki, czterolatki, siedmiolatki, ale także nastoletni chłopcy i dziewczynki, którzy zarabiali na chleb, prostytuując się. Niektórzy byli aktorami filmów pornograficznych. Właściciele pornobiznesu uważali, że zatrudniając nieletnich bezdomnych, pomagają im, sprawiają, że choć przez chwilę nie muszą mieszkać na ulicy. Niestety, wytłumaczenie to do dziś znajduje zrozumienie wśród części społeczeństwa, a wykorzystywane dzieci nadal stają się ofiarami seksualnej przemocy i chorób – od tych wenerycznych po AIDS.

Na Wschodzie dzieci ulicy mieszkają w kanałach, pustostanach, pod mostami – wszędzie tam, gdzie mogą schronić się przed wiatrem, deszczem, przemocą. Jadwiga Wojtczak-Jarosz w swojej niedawno wydanej książce pt. „Świat porzuconych dzieci”, która zbiera świetne recenzje, przytacza słowa pewnego księdza pracującego w Kaliningradzie – mieście, gdzie przebywa najwięcej dzieci ulicy spośród wszystkich miast Europy Wschodniej: „Wracałem kiedyś późnym wieczorem. Na burzę się zbierało i wiatr już liście podrywał z chodnika. Ale ten ruch wielkiego pojemnika na śmieci, który zawsze mijałem, wydał mi się trochę podejrzany – jakoś za energiczny, aby był skutkiem wiatru. Szczury, pomyślałem, bo ich tu dużo, wszędzie są, w zakrystii już je widziałem, a zima idzie, zadomowią się w kościele i ludzi mi wystraszą. Rozejrzałem się, znalazłem gruby kij, dam ja wam, myślę, nie będziecie mi po kościele grasować. Podszedłem cicho do pojemnika, podniosłem kij do góry, naszykowałem się i szybko uniosłem pokrywę. Sama ręka z kijem automatycznie ruszyła do ataku. Ledwo zdążyłem na czas ją zatrzymać. Z głębi, spośród śmieci, patrzyły na mnie trzy pary wystraszonych dziecięcych oczu. No, to tak dla zobrazowania, bo pani pytała, gdzie nocują bezdomne dzieci, gdy przychodzi zima”.

Królicza nora

Helena Dworecka, Białorusinka o polskich korzeniach, prowadzi w Bogdanowie coś na wzór rodzinnego domu dziecka. Był sierpień. Wyszła z domu do spożywczego, nie pamięta po co, ale po coś prowizorycznego jak sól, pieprz albo cukier. Spotkała w sklepie Alesię, która przyszła po chleb, ale nie żeby go kupić, tylko wyżebrać. Alesia była już dużą dziewczynką, przynajmniej tak sądzili jej rodzice. Siedmiolatka od miesięcy nie mieszkała z mamą i tatą, tylko w lesie, w zajęczej norze. Poszerzyła tylko norkę, cetyny nakładła, żeby cieplej było. Ktoś się zlitował i dał jej kożuch z owczej skóry, ktoś inny onuce na nogi. Nie mogła cały czas żywić się tym, co jedzą zające i sarny, więc przychodziła do wsi po chleb, mleko, wszystko, co ludziom zbywało. Dom matki i ojca z daleka omijała, nawet gdy była bardzo głodna. – Powiedziałam jej tam, przed sklepem, że jak chce, to może przyjść do mnie na zupę – mówi Helena Dworecka. – Przyszła i została na zawsze. Oduczyłam ją króliczych zachowań; nauczyłam jeść, bo nawet zupę jadła rękami.

Musiała nauczyć się spać w łóżku, choć wolała na kartonie pod ścianą. Gryzła, gdy próbowałam zmyć z jej ciała warstwy brudu. Po Alesi przyszli Jaś i Ania. On miał lat 5, ona 12. Ona zakrwawiona, on przerażony. Wyrzuceni z domu przez rodziców. Jaś był bity po głowie. Kręgi szyjne naszły na siebie, jakby się wbiły jeden w drugi. W domu Heleny mieszka dzisiaj w sumie dziesięcioro dzieci – wszystkie połamane przez życie, czyli rodziców. Helena własnych dzieci nie ma. Wystarczą jej te od ludzi. Na każde otrzymuje od państwa białoruskiego jałmużnę. Żeby mieć co dzieciom do garnka włożyć, uprawia wielki ogród za domem i hoduje króliki. Pomagają jej fundacje i stowarzyszenia, między innymi z Polski, na przykład Stowarzyszenie Expatria z Warszawy, założone przez Jadwigę Wojtczak-Jarosz. Stowarzyszenie organizuje pomoc medyczną dla dzieci, głównie ze Wschodu. Sprowadza do warszawskich szpitali tych pacjentów, którzy wymagają opieki specjalisty. Expatria organizuje także dla domów dziecka pomoc materialną, np. zeszyty, ubrania, środki czystości. W listopadzie tego roku Helena Dworecka przyjechała do Warszawy, żeby odebrać nagrodę pieniężną od pewnej fundacji, która nagradza społeczników. Wręczenie nagrody odbyło się w Muzeum Powstania Warszawskiego. Nagrodę przyznano także koleżance Heleny, Teresie, która również poświęciła się dzieciom niczyim i zamieszkała w Bogdanowie. Helena przez jakiś czas była ratownikiem medycznym, ale porzuciła pracę i wyjechała na wieś, do Bogdanowa. Domem, w którym zamieszkała, zarządzała tamtejsza parafia. Obecnie to Helena jest jego właścicielką. Taka była wola arcybiskupa mińsko-mohylewskiego Kazimierza Świątka.

Smaczne stokrotki

Jadwiga Wojtczak-Jarosz jeżdżąc po sowieckich republikach, słyszała historie, które brzmiały nieprawdopodobnie. Na Litwie opowiedziano jej o leśnym stworzeniu, niektórzy mówili o „nieowłosionej małpie”, utrzymującej się na dwóch nogach. Pochodzenie gatunkowe stworzenia wyjaśniło się dzięki starszej kobiecie, która idąc do kościoła, usłyszała w krzakach ni to płacz, ni wycie. Odgarnęła gałęzie i zobaczyła skulone dziecko między konarami powalonego drzewa. Później na posterunku policji opowiadała: „Było brudne i śmierdzące. Gdy schyliłam się, by je podnieść, zwinęło się w kłębek, jak kotek, ale zaraz otrzeźwiało. Popatrzyło niebieskimi oczkami, wyrwało się i znów uciekło”. Policja urządziła obławę na dziecko. Jego ujęcie nie było łatwe, a w końcu schwytane, wyrywało się, warczało, gryzło. „Leśne stworzenie” doprowadzono przed lekarza i zbadano dopiero po zaaplikowaniu środków uspokajających. Była to dziewczynka, miała około dwóch lat, poza nieżytem dróg oddechowych nic jej nie było. Doktor Jadwiga spotkała „leśną dziewczynkę” cztery lata później, gdy przyjechała na wakacje do Polski. – A co jadłaś w lesie? – zapytała Wojtczak. – Jest dużo do jedzenia, tylko trzeba wiedzieć. Nie wszystko jest dobre – odpowiedziała dziewczynka. – Dobre są takie białe kwiatki z żółtym w środku. – Stokrotki? – Tak, zapytałam jedną panią, kiedy już nie byłam w lesie, i tak je nazwała. Ale tutaj nikt ich nie je. Po chwili namysłu dodała: – Motyle nie są dobre… niektóre nawet bardzo niedobre.

Cywilizowany świat

Szacuje się, że na świecie żyje 90 mln dzieci ulicy, najwięcej w Ameryce Łacińskiej. W Europie problem ten dotyczy 3 mln – głównie w Rosji, Rumunii, na Białorusi i Ukrainie. Po 1989 r. przybyło porzuconych, do czego przyczynił się rozkład wartości rodzinnych. Najczęściej dzieci śpią na dworcach kolejowych, wokół wielkich centrów handlowych, galerii. Aby przeżyć, decydują się na kradzieże, prostytucję, handel narkotykami. Organizują się w gangi. Za wschodnią granicą Unii Europejskiej winę za bezdomność najmłodszych ponoszą przede wszystkim ich rodzice oraz państwo i niedołężny system opieki. Ale winę ponosi także cały, tak zwany cywilizowany świat, który jest w stanie zapobiegać ociepleniu się klimatu, ale nie potrafi wyciągnąć trzylatków ze śmierdzących kanałów i koszy na śmieci.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.