Wszyscy jesteśmy Metysami

Szymon Babuchowski

GN 26/2013 |

publikacja 27.06.2013 00:15

Czy gdyby kultura inkaska nadal istniała, doszłaby do poznania Chrystusa? Odcięci od korzeni andyjscy górale jakby na przekór kultywują dawne tradycje, łącząc je z katolicyzmem.

Msza w rocznicę czyjejś śmierci to jeden z nielicznych powodów, by tłumnie zgromadzić się w kościele Roman Koszowski /GN Msza w rocznicę czyjejś śmierci to jeden z nielicznych powodów, by tłumnie zgromadzić się w kościele

Na pace terenowej toyoty jedziemy do kościoła, co chwila przystając, by zabrać nowych pasażerów: kobiety w kolorowych chustach, zwanych mantami, mężczyzn o ogorzałych twarzach i śliczne, czarnookie dzieci, jakby żywcem wyjęte z misyjnego kalendarza. Panuje wesoła atmosfera, ludzie witają nas i siebie nawzajem, głośno komentując między sobą przybycie do wioski nowych gringo. – Czy oni mówią w keczua? – pytają tutejsze dzieci swoich rodziców, słysząc, jak rozmawiamy po polsku.

Nasz słodki dom

Droga wije się wśród zapierających dech w piersiach krajobrazów. Wszystkie odcienie zieleni, czerwona ziemia, skały i połyskujące w oddali szczyty pięciotysięcznych śnieżników. Pasterze poganiają owce, na łąkach pasą się krowy, a przy samej drodze chrumkają ochoczo uwiązane na sznurku włochate świnie. Mijamy domy andyjskich górali, a właściwie lepianki, stworzone z budulca nazywanego adobe. Błoto i słoma składają się na te niby-cegły, suszone na słońcu. Materiał to bardzo nietrwały, byle deszcz może go zniszczyć, dlatego też bardzo trudno określić wiek popękanych budynków. Nie przeszkadza to Sophii Rias Jara, którą wczoraj odwiedziliśmy we wsi Marco, nazywać kilkunastu rodzinnych metrów kwadratowych „naszym słodkim domem”. „Tutaj jesteśmy katolikami, tak jak nasi rodzice. Nie zmienimy wiary, nie przyjmujemy reklam innych religii” – głosi napis przy wejściu na maleńkie podwórko. Rozmawialiśmy na zewnątrz, bo gospodyni obawiała się, że opierając się nieopatrznie o którąś ze ścian, moglibyśmy obrócić ten dom w ruinę. Sophia do kościoła chodzi niezbyt regularnie, ale jej dzieci – Celida i Arturo służą w parafii w Marco jako ministranci. – Chcę żyć w pokoju z Bogiem, z samą sobą, rodziną i wszystkimi ludźmi – wyznaje Celida. Ta 13-letnia dziewczynka religijną świadomością zdaje się przewyższać wielu mieszkańców rodzinnej wioski, którzy do kościoła chodzą „od fiesty do fiesty”. – Na Mszę przychodzi się tutaj tłumnie, gdy jest zamówiona intencja, np. w rocznicę ślubu albo za zmarłego. Natomiast na zwykłej niedzielnej Eucharystii pojawia się kilka osób – ubolewa ks. Mariusz Dębski, proboszcz parafii w Marco. Zadziwiająca jest mentalność tutejszych mieszkańców: niemal wszyscy mówią, że „kiedyś to było lepiej, bo do kościoła chodziło dużo ludzi”. Jednak gdy zapytać ich o własne zaangażowanie religijne, okaże się, że praktykują sporadycznie albo wcale.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.