Goryczka na patyku


Marta Woynarowska
; GN 33/2013 Sandomierz

publikacja 20.08.2013 07:00

Wprawdzie do gdańskiego imiennika pod każdym względem jest mu daleko, niemniej od 15 lat jest dla tarnobrzeżan doskonałą okazją do rozrywki
i... uszczuplania portfela. Wszak jak jarmark, to muszą być i zabawa, i handlowanie.


Niesłabnącym zainteresowaniem cieszyły się tradycyjnie wypiekane chleby Marta Woynarowska /GN Niesłabnącym zainteresowaniem cieszyły się tradycyjnie wypiekane chleby

Jarmark daje okazję nie tylko do zaprezentowania własnej twórczości, ale także, a może przede wszystkim pozwala poznać interesujących, nietuzinkowych ludzi – twierdził Wiesław Grochola z Gorzyc, jeden z najwierniejszych uczestników tarnobrzeskiego Jarmarku Dominikańskiego.


Tradycja w starciu z komercją


Pan Wiesław jest jednym z nielicznych przedstawicieli uprawiających tzw. ginące zawody, zajmuje się bowiem kowalstwem, ale nie tym tradycyjnym, lecz artystycznym. Na jarmarku prezentował własne wyroby, niektóre zaś powstawały na oczach nabywców, np. imienne podkówki. – Mam nadzieję, że znajdą się chętni, którzy sami zechcą trochę popracować, bo jest upał i nie mam siły klepać młotkiem – żartował artysta. – Przy okazji nauczą się czegoś.
 Jednak takim rękodzielnikom jak Wiesław Grochola bynajmniej nie jest zbytnio do śmiechu. Ich zawody, niegdyś bardzo wzięte, dzisiaj stają się wielką rzadkością. Dla młodszego pokolenia zaś nawet egzotyką.

– Nie sposób utrzymać się obecnie z kowalstwa, a przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu kowal należał do najbogatszych gospodarzy we wsi – stwierdził pan Wiesław. – Ja traktuję to jako swego rodzaju hobby, którym zajmuję się po godzinach pracy. Na jarmark przyjeżdżam właściwie już z przyzwyczajenia, chociaż w stosunku do tych pierwszych zmienił się, i to na niekorzyść – dodał z goryczą. – Proszę spojrzeć, ilu tu jest prawdziwych rzemieślników wystawiających własne wyroby. Można policzyć na palcach jednej ręki. Reszta to chińszczyzna i komercja. Żal, że tak fajna impreza zmierza jak większość ku komercjalizacji i tandecie.


I coś w tym jest. – Dlaczego nie ma tradycyjnych naszych baloników dla dzieci, tylko te chińskie kolorowanki? – irytowała się babcia, która chciała kupić wnukom balony, o jakich śpiewał przed laty Janusz Laskowski. Ale były za to drewniane motyle i inne zabawki, które strugał niezmordowany artysta ludowy z Trześni Jan Puk.

– Na tarnobrzeski jarmark przyjeżdżam od samego początku. Czasami rowerem, bo z Trześni to przecież niedaleko, a czasami ktoś mnie podrzuci samochodem – opowiadał artysta, strugając kozikiem ramiona do wiatraka. – Lubię tu bywać, bo można porozmawiać z ludźmi, spotkać znajomych. Jarmark znany jest w całej Polsce, przyjeżdżają tu ludzie nawet z bardzo odległych miejscowości. Zawsze to coś innego niż takie zwykłe, codzienne życie. Miasto ładnie nas przyjmuje, ja jestem w uprzywilejowanej sytuacji i za stragan nie muszę płacić. Przecież na tych zabawkach cudów nie zarobię.


Panu Janowi trudno coś zarobić, bo większość swoich zabawek rozdaje. – Nie chodzi o pieniądze, ale o to, by dać innym, zwłaszcza dzieciom, radość. Lubię też pokazywać, jak wykonuje się drewniane zabawki, jak należy operować narzędziami – podkreślał artysta. Ostatnio został zaproszony do Kazimierza Dolnego, gdzie przez dwa dni uczestniczył w Targach Sztuki Ludowej. – Byłem pierwszy raz i z pewnością nie ostatni – zapewniał.


Przyjeżdżając na tarnobrzeski jarmark, artysta próbuje przygotować nowe zabawki. – Staram się każdego roku przywieźć jakieś nowości. Zwłaszcza że moje wyroby chętnie kupują stali klienci, którzy mają już całe ich kolekcje. Przychodzą i pytają: co pan ma nowego? Nie mogę zatem zaproponować im zabawek, które już mają – tłumaczył. A na ten rok przygotował kołyski, koguciki i wiatraki.


Drogie przyjemności


Jak przystało na jarmark, nie mogło zabraknąć też czegoś do przegryzienia i wypicia. Swoim wyglądem i zapachem nęciły chleby wypiekane wedle starych receptur. Nowością były tradycyjne litewskie chleby oraz kwas chlebowy, które przywieźli kupcy z Parczewa. – Ale produkty są jak najbardziej oryginalne, z Litwy, wczoraj nam je dostarczono – zapewniali. Wzięciem cieszyły się wiejskie wędliny, których woń niosła się po straganach.

Z nieco mniejszym zainteresowaniem kupujący podchodzili do serów, m.in. góralskich oscypków. – Zdecydowanie lepiej idą nad morzem – stwierdziła nowotarżanka. – Tam schodzą na pniu. A tutaj słabo. Ale jak już człowiek przyjechał, to trzeba postać.
 W przeciwieństwie do lat poprzednich tłumów nie było widać także przy stoiskach z biżuterią. – Owszem, zauważyłam parę ładnych rzeczy, ale niestety okazały się bardzo drogie – zauważyła pani Bożena. – Kupiłam natomiast skórzane, góralskie pantofle, które były w przystępnej cenie.


Wśród odwiedzających jarmark dość często dało się słyszeć utyskiwania na wysokie ceny wystawianych towarów. Być może jest to też swoisty znak czasu. Kryzys jednak zagląda do portfela. Nie brakowało też zawiedzionych, którzy mimo mnogości straganów nie znaleźli dla siebie nic interesującego. – Dawniej można było kupić np. nietuzinkowe sukienki, swetry, torebki – mówiła pani Anna. – W tym roku nie ma takich rzeczy.
 Za to ze swoich zakupów zadowolony był mały Jaś Seweryn, który kupił za swoje oszczędzone pieniądze drewnianą ciężarówkę oraz korale i bransoletkę na prezent dla mamy. – Dziadzio kupił mi jeszcze harmonijkę i popcorn – dodał uradowany chłopczyk. – Były takie fajne zabawki, które przybierają różne kształty, ale kosztowały aż 15 zł! To nie warto płacić tyle – stwierdził oszczędny malec. 
Nieco dziegciu dolał również Wiesław Grochola. – Jeszcze kilka lat temu za wystawienie swoich wyrobów nie trzeba było płacić, a teraz 50 zł – mówił. – Nie jest to może wysoka kwota, ale tak nie powinno być.


Dominikańska 
sprawka


Tarnobrzeski Jarmark Dominikański po raz pierwszy odbył się w 1999 r., m.in. za sprawą ówczesnego przeora o. Macieja Złonkiewicza. Naturalnie za wzorzec posłużył największy, najgłośniejszy i mający najdłuższą tradycję w Polsce jarmark gdański. Stąd obok kupieckich straganów stanęły warsztaty rękodzielników: kowala, garncarza, wikliniarza. Handlowi zaś towarzyszyły wydarzenia kulturalne podszyte nutą folklorystyczną. W czwartym jarmarku uczestniczyło 60 wystawców, 6 lat później było ich już 100, w tym roku zaś liczba ta wzrosła do 140.
 Od początku istnienia imprezy przez scenę ustawioną obok kramów przewinęły się setki artystów, w tym tych najbardziej znanych z polskich estrad. W 2009 r. tarnobrzeski jarmark został doceniony przez Podkarpacką Regionalną Organizację Turystyczną, która przyznała mu jedno z czterech wyróżnień.
 

Wydarzenie związane jest z tradycją jarmarków organizowanych w miastach, gdzie były klasztory dominikańskie. Ten najstarszy, gdański, narodził się w 1260 r. na mocy bulli papieża Aleksandra IV, który nadał tamtejszym dominikanom przywilej organizowania dorocznego jarmarku. Przypadał on w okolicach wspomnienia
św. Dominika Guzmana, założyciela Zakonu Kaznodziejskiego, czyli 8 sierpnia.
 Również Tarnobrzeg w przywileju lokacyjnym, nadanym w roku 1593 przez króla Zygmunta III Wazę, miał zapewnione jarmarki. Imprezy te były ważnymi wydarzeniami dla miasta, swoistym świętem, na co zwrócił uwagę podczas Mszy św. poprzedzającej otwarcie tegorocznego jarmarku o. Krzysztof Parol OP, przeor dominikańskiego konwentu. – Te dni niech będą świętem nas wszystkich, naszego miasta. Takie wydarzenia jak jarmark potrafią bowiem jednoczyć ludzi, którzy na co dzień mijają się obojętnie – mówił o. Krzysztof Parol. Prośmy zatem św. Dominika, by za jego wstawiennictwem Pan Bóg zechciał pobłogosławić kupców i odwiedzających jarmark.
 

W naszej diecezji tradycję jarmarków dominikańskich podtrzymuje także Klimontów, gdzie w tym roku od 15 do 17 sierpnia odbył się XVII Jarmark na św. Jacka.
 Najmłodszym tego typu wydarzeniem jest natomiast sandomierski Jarmark Jagielloński, który zagościł na Starym Mieście w pierwszy weekend lipca.