Pierwszy przystanek na Zachodzie

Agnieszka Gieroba; GN 23/2014 Lublin

publikacja 09.06.2014 06:00

Kiedy rodzina Armine Ożgi przyjechała do Polski 20 lat temu, Polacy mówili na nich „ruskie”. Nie pomagało tłumaczenie, że są z Armenii. Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Otwartość na cudzoziemców i ich postrzeganie bardzo się zmieniło, choć wciąż jest wiele do zrobienia.

W Lublinie można spotkać wiele narodowości Agnieszka Gieroba /GN W Lublinie można spotkać wiele narodowości

Lublin to najczęściej pierwszy przystanek ludzi wyjeżdżających na Zachód z krajów byłego Związku Radzieckiego. Są wśród nich uchodźcy, którzy w obawie o swoje zdrowie i życie zdecydowali się opuścić dom i udać w nieznane. Inni to emigranci zarobkowi szukający w naszym kraju lepszych warunków życia. Jeszcze inni przyjeżdżają do Polski na studia. Część z nich w naszym mieście zostaje, część jest tu tylko na chwilę i rusza dalej. Kilka lat temu lubelskie Centrum Wolontariatu zorganizowało kampanię społeczną zatytułowaną „Bo byłem przybyszem”. – Cudzoziemców jest u nas całkiem sporo. Zaczynając tę kampanię, chcieliśmy przyczynić się do zwiększenia świadomości społecznej na rzecz obywateli państw trzecich, czyli takich spoza Unii Europejskiej – mówi Armine Ożga, koordynator miasteczka integracyjnego.

– W Lublinie studiuje ponad 1000 cudzoziemców, z czego ok. 850 wywodzi się z krajów spoza obszaru UE. Kilka lat temu większość lublinian mało o nich wiedziała, a oni sami też różnie odnajdywali się w naszej rzeczywistości. Chcieliśmy znaleźć sposób na wzajemne poznanie i integrację. Stąd kampania społeczna – tłumaczy Armine. – „Lubelscy” cudzoziemcy pokazywali się w mediach, na billboardach, plakatach, organizowaliśmy spotkania integracyjne. Wtedy też powstał pomysł stworzenia miasteczka integracyjnego, gdzie będzie można spędzić razem trochę czasu, czegoś się nauczyć, poznać i zwyczajnie ze sobą być. Kampania się zakończyła, ale pomysł na miasteczko został. W tym roku zorganizowaliśmy je drugi raz, zapraszając młodych z różnych szkół do Dąbrowicy, gdzie w ciągu czterech dni uczestniczyli w warsztatach i spotkaniach razem z rówieśnikami z różnych krajów – wylicza.

Spotkanie twarzą w twarz

Prawdziwa integracja następuje dopiero wtedy, gdy jeden człowiek może spotkać drugiego osobiście i zweryfikować swoją wiedzę na temat danej kultury czy narodowości. W ramach miasteczka zorganizowano więc spotkania z gośćmi z różnych krajów, którzy obecnie przebywają w Lublinie. – Mieliśmy Pakistan, Honduras, Tajwan, Czeczenię, Ukrainę, Ugandę. Uczestnicy spotkań, gimnazjaliści i licealiści, byli zdziwieni, że takie osoby mieszkają w Lublinie – mówią organizatorzy miasteczka. – Na co dzień na ulicy ich nie widać, bo większość niczym się nie wyróżnia. A jednak takie osoby mieszkają w naszym mieście, uczą się lub pracują – zapewniają. Cudzoziemcy znaleźli się także wśród samych uczestników spotkania. Przyjechała 20-osobowa grupa z Ukrainy oraz kilka osób obcego pochodzenia, które uczą się w lubelskich szkołach.

– Ogromną radością i wręcz naszym sukcesem jest obecność wśród uczestników dziewcząt pochodzenia gruzińskiego, które uczą się w lubelskich technikach. Gruzini są bardzo ostrożni w wysłaniu swoich dzieci, szczególnie dziewcząt, na spotkania, podczas których nie ma rodziców. W ich kulturze dziewczęta długo, można powiedzieć, są pilnowane przez krewnych, by przypadkiem nie zostały zhańbione – mówi Armine. Uczestnicy miasteczka mogli wziąć udział w różnych warsztatach atrakcyjnych dla młodych ludzi, ale także poznać konkretne historie osób z różnych krajów. – Warsztaty miały być okazją do nauczenia się czegoś i wspólnej świetnej zabawy. W końcu to znakomita okazja do poznania się i integrowania różnych ludzi. Spotkania z gośćmi były poważnym spojrzeniem na sytuacje w różnych krajach, problemy ludzi i ich zmagania w nowej polskiej rzeczywistości – mówią organizatorzy.

Nie jestem ruska

Armine do Polski przyjechała razem z rodzicami i bratem jako nielegalni imigranci z Armenii. Zamieszkali w Puławach. Tu próbowali zacząć życie od nowa. Wyjechali z Armenii, by szukać dla swojej rodziny lepszych możliwości. Na początku nie było łatwo. Nielegalny pobyt, związane z tym komplikacje i dająca się powszechnie odczuć obcość. – Ale mieliśmy to szczęście, że spotkaliśmy też życzliwych ludzi – opowiada. Jej było o wiele łatwiej niż rodzicom. Po przyjeździe do Polski tutaj się uczyła, tutaj skończyła studia, tutaj wyszła za mąż za Polaka. – Nie miałam takich komplikacji w kwestiach prawno-formalnych, które mieli rodzice i które dają im się we znaki nawet jeszcze dzisiaj – mówi. Ale problemów nie uniknęła. Pamięta pierwsze polskie spotkanie towarzyskie, na które zostali zaproszeni, i powtarzane na każdym kroku, że „to są ruskie”. – Taka była świadomość ludzi. Myślę, że Polacy uważali to za coś normalnego i że każdy był tak nazywany, bo to było kojarzenie z ZSRR. A niestety często nawet dziś nie ma w Polakach świadomości, że tam każdy kraj był inny i że każdy miał swoją historię i kulturę. Poza tym w Polsce Ormianie niestety nie są mocno zrzeszeni i nie mają możliwości pokazania, kim naprawdę są i jaką mają kulturę – mówi.

W Puławach Armine mieszkała 13 lat. Teraz mieszka w Lublinie. I jak mówi, tutaj jest łatwiej. Może dlatego, że Puławy to mniejsze miasto i kiedy tam zamieszkali, od razu wszyscy wiedzieli. – Były nieprzyjemności. Miała je nawet kobieta, która wynajmowała nam mieszkanie. Sąsiedzi narzekali, że trzyma ruskich u siebie, że przecież tak nie wolno – opowiada Armine. W Lublinie jest już inaczej. Duże miasto i człowiek jest anonimowy. Pytania zaczynają się dopiero wtedy, gdy wchodzi się w jakąś konkretną grupę ludzi, ale jak mówi, pytania jej nie przeszkadzają. Wtedy tak naprawdę zaczyna się poznawać człowieka. Armine ciągle poznaje Polaków.

Każdy słyszał o Polsce

Jednym z gości miasteczka był misjonarz z Ugandy ojciec biały Otto Katto. W Lublinie mieszka pięć lat. Świetnie mówi po polsku. Może dlatego, że często jeździ do różnych szkół, parafii i wspólnot, opowiadając o swoim kraju i zapraszając Polaków do Afryki. – Bardzo was tam potrzebujemy. To, co możemy dać w zamian, to nasi misjonarze, jak choćby znany ostatnio w Polsce o. John Bashobora, mój rodak z Ugandy – mówi o. Otto. Ojciec Otto Katto pochodzi z dziewięcioosobowej rodziny, w której urodził się jako najstarsze dziecko. Jego rodzice wciąż żyją i mieszkają w niewielkiej wiosce Kasese w północnej Ugandzie, położonej u stóp gór Ruwenzori, 15 km od równika. – Kościół w Afryce jest bardzo młody, ma dopiero ponad 100 lat. Moi rodzice byli już chrześcijanami, ale mój dziadek spotkał Jezusa dopiero wtedy, gdy przyjechali do nas ojcowie biali – opowiada misjonarz. – My, Afrykanie, Kościołowi zawdzięczamy wszystko. Szkoły, szpitale, rozwój gospodarczy, edukację, nowe technologie. Nic więc dziwnego, że w Ugandzie 80 proc. mieszkańców to chrześcijanie. Mimo wszystko i tak jesteśmy bardzo biednym krajem, gdzie dominują korupcja i wojny – mówi o. Otto.

Już jako mały chłopak zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko, co dookoła najlepsze, wiąże się z misjonarzami. Do nich zawsze można było pójść i poprosić o pomoc albo zasięgnąć rady. – Pomyślałem, że ja też chcę tak pomagać ludziom. Nie miałem wątpliwości, że chcę pójść do seminarium – opowiada misjonarz. Dla jego rodziców nie była to łatwa decyzja. Najstarszy syn powinien założyć rodzinę, a nie zostać księdzem. Ojciec Otto nie miał jednak wątpliwości. – Jako misjonarz zostałem skierowany do pracy w Mali. Pracowaliśmy tam z najbiedniejszymi, okazując im szacunek i miłość. To właśnie tam dostałem list, który informował mnie, że mam jechać na misje do Polski do kraju Jana Pawła II. Każdy słyszał o Polsce, dla mnie było to więcej niż spełnienie marzeń. Tak znalazłem się w Lublinie – opowiadał o. Otto. Tegoroczne miasteczko już zni- knęło, ale nie zniknęli cudzoziemcy. Organizatorzy spotkania już zapraszają chętnych za rok, a wszystkich zachęcają do poznawania ludzi, którzy przyjechali do nas z różnych stron świata.

TAGI: