Cały świat dzwoni do Tuska

Jacek Dziedzina

GN 31/2014 |

publikacja 31.07.2014 00:15

Premier Donald Tusk nie zostanie prezydentem Unii Europejskiej. Nie dlatego, że się nie nadaje. Po prostu... taka funkcja nie istnieje.

Fakt, że wśród kandydatów na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej pojawiają się tak mało znani politycy  jak Donald Tusk, świadczy o tym, że to funkcja niewiele znacząca w Unii. Ważne decyzje podejmują tak naprawdę Angela Merkel, David Cameron i François  Hollande Thierry Monasse /Polaris/east news Fakt, że wśród kandydatów na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej pojawiają się tak mało znani politycy jak Donald Tusk, świadczy o tym, że to funkcja niewiele znacząca w Unii. Ważne decyzje podejmują tak naprawdę Angela Merkel, David Cameron i François Hollande

Czy wyobrażają sobie Państwo taką oto sytuację: prezydenci USA, Chin, Rosji chcą rozmawiać z kimś decyzyjnym w Unii Europejskiej, biorą telefon i wybierają numer do Donalda Tuska? Oczywiście, ja też sobie nie wyobrażam. I ta ironia nie jest bynajmniej wymierzona w osobę polskiego premiera, tylko w ton dyskusji nad jego ewentualną kandydaturą na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, zwanego często „prezydentem Unii”. Otóż zaszczyty i funkcje ważna rzecz, należy jednak znać miarę rzeczy. A miara przewodniczącego Rady Europejskiej jest taka, że prezydenci USA, Chin i Rosji, gdy będą mieli ważną sprawę do omówienia, zadzwonią do kanclerz Niemiec, premiera Wielkiej Brytanii lub prezydenta Francji, ale nie do „prezydenta Unii” – niezależnie od tego, czy będzie nim Donald Tusk, czy inny, równie znany w swoim własnym kraju polityk. Zauważmy: na giełdzie nazwisk kandydatów na to stanowisko nie znajduje się żaden ze znaczących i znanych przywódców europejskich. Nie jest brana pod uwagę Angela Merkel, David Cameron czy François Hollande. Dlaczego?

Kim pan jest?

Kim pan jest, kto pana zna, kto pana wybrał? – grzmiał złotousty brytyjski europoseł Nigel Farage pod adresem Hermana van Rompuya, gdy Belg został przedstawiony w Parlamencie Europejskim jako pierwszy przewodniczący Rady Europejskiej. Rzeczywiście, na arenie międzynarodowej, a nawet tylko unijnej, była to postać tyleż poczciwa, co mało znana – poza samą Belgią, której van Rompuy był premierem. Choć w swoim słowotoku Farage posuwał się do określeń niemalże obrażających van Rompuya, w gruncie rzeczy było to oskarżenie nie tyle Belga, co całej iluzorycznej funkcji, którą zgodził się objąć. Jeśli jednak przyjąć, że krytyka ze strony brytyjskiego europosła była nieco na wyrost, to głównie z powodu przesadnej rangi, jaką swoimi emocjami nadał „prezydentowi Unii”. Patrząc bowiem zupełnie trzeźwo, nie ma powodu do rwania włosów: nie narzucono nam żadnego „prezydenta”, tylko sekretarza pełniącego rolę służebną wobec unijnej machiny decyzyjnej.

Funkcję przewodniczącego Rady Europejskiej (zrzeszającej głowy państw i szefów rządów UE) wprowadził traktat lizboński. W jakim celu? „Europa nie ma swojego numeru telefonu” – to słynne zdanie Henry’ego Kissingera, byłego amerykańskiego sekretarza stanu, było przywoływane przez unijnych federalistów jako argument za coraz większą centralizacją. Głównym problemem Unii Europejskiej miał być rzekomo brak jednego ośrodka decyzyjnego, jak Waszyngton, Pekin czy Moskwa. Bruksela takiej roli mimo wszystko dotąd nie pełniła. Lekarstwem na ten stan rzeczy miało być utworzenie dwóch nowych stanowisk: Wysokiego Przedstawiciela UE ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa oraz właśnie przewodniczącego Rady Europejskiej. Pierwszego nieformalnie nazwano „szefem unijnej dyplomacji”, drugiego „prezydentem Unii”. Od początku było jednak jasne, że największe kraje unijne, zwłaszcza Niemcy czy Wielka Brytania, wcale nie zamierzają oddawać symbolicznej słuchawki telefonu nowym funkcjonariuszom. Potwierdzeniem tego był wybór nierozpoznawalnych i mało charyzmatycznych polityków na nowe stanowiska: Hermana van Rompuya na przewodniczącego Rady oraz baronessy Catherine Ashton na szefową dyplomacji.

Sprawny organizator

Herman van Rompuy, prywatnie autor poezji haiku, uchodzi w swoim kraju za konserwatystę. W swoim nowym wcieleniu, jako „prezydent UE”, okazał się w gruncie rzeczy sprawnym sekretarzem szczytów unijnych, a jego zdolności negocjacyjne i umiejętność doprowadzania do kompromisów zauważyli szybko przywódcy unijni. Z wielu gorących i nieprzespanych nocy na szczytach unijnych liderzy wyjeżdżali w zgodzie tylko dlatego, że van Rompuy dwoił się i troił, by szczyt nie skończył się trzaśnięciem drzwiami. Nie stał się jednak zagrożeniem dla pozycji rzeczywistych liderów unijnych.

I fakt, że teraz na giełdzie nazwisk osób mających zastąpić van Rompuya pojawili się tak mało znani politycy jak szefowa włoskiej dyplomacji czy polski premier, tylko potwierdza, że funkcja przewodniczącego Rady Europejskiej ma na celu sprawną organizację spotkań i ewentualnie forsowanie tematów rozmów, ale nie faktyczny wpływ na podejmowane decyzje. Jest to zresztą zgodne z zapisem traktatu z Lizbony, według którego przewodniczący Rady Europejskiej ma kierować jej pracami oraz doprowadzać, w miarę możliwości, do porozumienia w podejmowaniu decyzji przez przywódców państw członkowskich. „Prezydent Unii” musi również przedstawiać Parlamentowi Europejskiemu sprawozdanie z każdego posiedzenia Rady Europejskiej.

Fotel nie zaszkodzi

Czy zatem jest się o co bić i Donald Tusk powinien przyjąć ewentualną propozycję objęcia zaszczytnej funkcji? Sprawa ma kilka wymiarów. Po pierwsze jego kandydatura w samej Unii ma kilku przeciwników, w tym silnych graczy w osobach premiera Wielkiej Brytanii i prezydenta Francji. Do końca sierpnia, kiedy sprawa ma się rozstrzygnąć, może się jeszcze wiele wydarzyć, ale na razie tych dwóch przywódców może tę kandydaturę zablokować. W wymiarze wewnętrznym, krajowym, wysłanie Donalda Tuska do Brukseli może oznaczać z jednej strony dodatkowe osłabienie Platformy w wyborach parlamentarnych w przyszłym roku – PO i Tusk to nadal dwie nierozłączne rzeczywistości. I sam Tusk, i jego otoczenie są tego świadomi, że nowy lider może nie być na tyle wyrazisty, by pomóc w wyborach. Z drugiej zaś strony – obecność Tuska w Brukseli może być wykorzystana propagandowo jako atut Platformy: nasz człowiek piastuje ważną funkcję unijną, co jest potwierdzeniem naszej pozycji w Europie, którą wypracował rząd Tuska. Itp., itd. Jest jednak i druga strona medalu: przeprowadzka Tuska do Brukseli przez część opozycji może zostać potraktowana jako swoista ucieczka premiera przed rozliczeniem za afery i zaniedbania z lat rządów PO, włącznie z ewentualnym postawieniem przed Trybunałem Stanu.

W wymiarze międzynarodowym zaś polskiej obsady fotela przewodniczącego Rady Europejskiej nie należy ani przeceniać, ani też lekceważyć. Nie jest więc tak, że Tusk jako „prezydent Unii” z automatu załatwi więcej dla Polski, tak jak Belg van Rompuy nie załatwiał niczego dla Belgii. Z drugiej zaś strony przewodniczący RE ma jednak jakiś wpływ na przebieg negocjacji np. między Unią a państwami trzecimi. I o ile nie będzie zwykłym sekretarzem wykonującym polecenia silnych graczy, tylko aktywnym i świadomym stawki w toczących się grach dyplomatycznych politykiem, może pomóc sprawom, na których Polsce najbardziej zależy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.