Nie ma z kim przegrać?

Piotr Legutko

publikacja 15.09.2014 10:40

Jeśli wierzyć sondażom, w nadchodzących wyborach samorządowych szykuje się wielka reelekcja. Tak jak w kilku poprzednich.

Ewa Filipiak jest burmistrzem Wadowic już 5. kadencję. Andrzej Grygiel /PAP Ewa Filipiak jest burmistrzem Wadowic już 5. kadencję.

Polska dziś samorządem stoi. To największy pracodawca i inwestor, właściciel ogromnego majątku. Prezydenci miast mają władzę i budżety, o jakich mogą tylko marzyć szefowie resortów. Wybory samorządowe to zatem gra o wielką stawkę. Mimo to trudno wyczuć jakieś specjalne emocje z nimi związane. Można nawet odnieść wrażenie, jakby już dawno zostały one rozstrzygnięte. Niedawny sondaż Homo Homini pokazuje zdecydowane prowadzenie urzędujących prezydentów w sześciu największych miastach. Wiele wskazuje, że bardzo trudno będzie także odebrać władzę większości obecnie urzędujących burmistrzów i wójtów. Co 10. z lokalnych włodarzy rządzi już nieprzerwanie od pięciu kadencji. W takim przypadku mamy do czynienia z ustrojową anomalią, bardziej przypominającą monarchię niż demokrację.

Władcy miast i gmin lubią, gdy się ich przeciwstawia zepsutym politykom, stawia za wzór skutecznej troski o dobro publiczne. Często na wyrost. Niektórzy rządząc już kilkanaście lat, niejako wrośli w krajobraz polskich miast i wsi. Przyzwyczailiśmy się do nich i nie widzimy żadnych powodów do zmian. W końcu – jak mawiają mądrzy ludzie – lepsze jest wrogiem dobrego. Czy to słuszna dewiza?

Punkt krytyczny
Prawda o teoretycznym państwie i praktycznym samorządzie, błędach na górze i gospodarności na dole nie jest do końca ścisła. Przygotowany przed rokiem przez zespół naukowców pod redakcją prof. Jerzego Hausnera „Raport o stanie samorządności terytorialnej w Polsce” mówi raczej, że znaleźliśmy się już w punkcie krytycznym.

Eksperci punktują przyczyny kryzysu: zanika wspólnotowość obywatelska, słabnie demokracja samorządowa, radni nie mają wpływu na funkcjonowanie urzędów. Rządzi biurokracja. Niesprawność administracyjna powiązana jest z urzędniczą dominacją. Szczególnie widać to w małych gminach.

Nie są to tezy publicystyczne, ale naukowa diagnoza. Rafał Matyja, od lat badający Polskę samorządową, zwraca uwagę, że uzależnienie od lokalnej władzy dotyka także organizacji pozarządowych i oddolnych inicjatyw. – Na przykład każdy, kto chce coś zrobić, korzystając z pieniędzy europejskich, musi dobrze żyć z władzą. Wójt czy burmistrz może zablokować każdą pozytywną inicjatywę przez brak współdziałania. A jak jestem klientem władzy, to nie mam interesu w publicznym ujawnianiu, co o niej myślę – mówi R. Matyja.

Gmina daje (lub odbiera) pracę i pieniądze. Opiniuje i zezwala. Obywatele stali się na polskiej prowincji klientami władzy. Procedury demokratyczne w takiej sytuacji przestają działać.

Beton został wylany
Mogłoby temu zaradzić wprowadzenie limitu dwóch kadencji w samorządzie, czyli ograniczeń, jakie dziś dotyczą np. urzędu głowy państwa czy rektora uniwersytetu. Ale to rozwiązanie nie ma zbyt wielu zwolenników. Argumenty są niezmienne od lat: skoro wójt (burmistrz, prezydent) dobrze sobie radzi, po co go zmieniać? A jak zacznie władzy nadużywać, to się go nie wybierze albo odwoła w referendum. Wątpiących w słuszność obowiązującego modelu straszy się wizją burmistrza, który drugą kadencję (jeśli miałaby być ostatnią) poświęcałby wyłącznie na przygotowywanie sobie i swoim ludziom z góry upatrzonych pozycji.

Na problem kadencyjności nie patrzy się natomiast z innej strony. Rzecz dotyczy w końcu wielu tysięcy stanowisk, do których powinni aspirować najlepsi z najlepszych. Ale oni nawet nie próbują o nich myśleć, bo wiedzą, że pokonanie ekipy kogoś, kto rządzi gminą dwie, trzy kadencje, graniczy z cudem. Bywa tak, że burmistrz weteran chętnie ustąpiłby miejsca komuś nowemu, ale ludzie, którzy pod jego szyldem mają niezagrożone wpływy i pieniądze, nie chcą mu na to pozwolić.

W efekcie zabetonował nam się nie tylko system partyjny, ale i samorząd lokalny. Najlepsi burmistrzowie czy prezydenci przyrastają do ciepłych (i bezpiecznych!) posad. Nie mają ani potrzeby, ani motywacji, by iść dalej, do urzędów centralnych, do polityki. A to wielka szkoda, bo z ich doświadczeniami, praktycznym podejściem do gospodarki bardzo by się w krajowej polityce przydali.

Pat ustrojowy
Na ogólną liczbę 2478 wójtów, burmistrzów i prezydentów miast aż 262 pełni swój urząd przez pięć kadencji. To nie jest ani zdrowe, ani normalne w demokracji. Mimo to przez 20 lat żaden parlament nie podjął kwestii wprowadzenia w samorządzie limitu kadencji. Były w tej sprawie dwa nieśmiałe podejścia, w 2010 i 2013 roku, oba projekty przepadały już podczas pierwszego czytania w komisjach sejmowych. Ani PO, ani PiS dziś już nie palą się, by wypisywać ten postulat na sztandarach, słusznie zapewne obawiając się, że byłoby to odebrane jako „zamach” i „skok na kasę”. Najlepiej byłoby, gdyby to  ze środowiska samorządowego wyszedł postulat samoograniczenia się lokalnej władzy. Jest jednak mało prawdopodobne, by prezydenci i burmistrzowie byli zdolni do takiego altruizmu.

Bogdan Zdrojewski, który przez 11 lat był prezydentem Wrocławia, zaproponował niedawno rozwiązanie kompromisowe, zakładające ograniczenie kadencji do dwóch, przy wydłużeniu każdej z nich o rok. – Pięć lat to czas wystarczający na podjęcie decyzji o inwestycji i jej zakończeniu, a 10 lat to okres, w którym jest możliwość pozostawienia po sobie trwałych śladów – przekonywał włodarzy miast i wsi. Nie przekonał.

Jak dobrze przegrać
W modzie jest narzekanie na małe zainteresowanie Polaków korzystaniem z czynnego i biernego prawa wyborczego. Ale po co głosować, gdy nie ma wyboru? Po co kandydować, gdy nie ma szans na wygraną? Nikt nie chce kopać się z koniem. Poza społecznikami entuzjastami, którzy zawiązali Porozumienie Ruchów Miejskich i rzucają wyzwanie rządzącym w kilku polskich miastach. Łatwo im nie będzie.

O tym, jak mocna jest pozycja urzędujących włodarzy gmin, najlepiej świadczy brak odwagi u zawodowych polityków, by podjąć z nimi walkę. I PiS, i PO dopiero zaczynają przedstawiać swoich kandydatów, co stawia ich na straconej pozycji. PO wciąż przesuwa daty prawyborów w regionach (do których brak chętnych), PiS już tradycyjnie ogłosi swoje typy na ostatniej prostej. Mając w perspektywie wybory prezydenckie i parlamentarne w 2015 r., największe partie chcą jesienną elekcję przetrwać jak najmniejszym kosztem. Najlepiej pozyskując już urzędujących samorządowców. PO więc zabiega we Wrocławiu o względy Rafała Dutkiewicza, chociaż przez wiele lat krytykowała sposób rządzenia stolicą Dolnego Śląska. Teraz wybrała dewizę: jeśli nie możesz kogoś pokonać, to się do niego przyłącz.

Duże miasta to duża polityka. Co mają powiedzieć mieszkańcy mniejszych ośrodków? Fakt, że nie mają tam wiele do gadania partie polityczne przedstawiany jest jako dobrodziejstwo. Tyle że bez ich wsparcia organizacyjnego i finansowego nikt nie ma szans podjąć walki z dysponującą ogromnymi możliwościami lokalną władzą. Podobno ulubionym powiedzeniem zwycięzców ostatnich wyborów samorządowych był słynny cytat z Donalda Tuska: „Nie ma nawet z kim przegrać”. Tak będzie i tym razem?