Żywot człowieka pracowitego

Stefan Sękowski

Foto Gość |

publikacja 23.09.2014 06:00

Borówka to wymagająca dziewczyna. Potrzebuje cierpliwości i troski przez okrągły rok. Potrafi się jednak pięknie odwdzięczyć za starania, o czym przekonaliśmy się na największej plantacji w Polsce, w podlaskich Białousach.

Białouskie borówki dają pracę Wilczewskiemu i tysiącom zbieraczy Jakub Szymczuk Białouskie borówki dają pracę Wilczewskiemu i tysiącom zbieraczy

Jerzy Wilczewski nie ma chwili wytchnienia. Jeśli akurat nie dzwoni do niego telefon od klienta, to przez krótkofalówkę odzywa się do niego elektryk albo zarządca brygad zbieraczy, albo kierownik chłodni. Na komunikaty odpowiada szybko i zwięźle. Nie ma chwili do stracenia – w jego gospodarstwie ogrodniczym praca wre: trwają zbiory borówek. Tysiące osób uwija się wśród kilkudziesięciocentymetrowych krzaczków, zrywa granatowe kulki, które następnie ciężarówkami zwożone są do chłodni, gdzie w kilku stopniach Celsjusza czekają na odbiorców. Potem jadą w najróżniejsze zakątki Europy, m.in. do Wielkiej Brytanii, Holandii, Czech czy Niemiec.

Od świń do borówki
Podlaskie Białousy leżą 40 km na północ od Białegostoku. Najbliższa większa miejscowość to Sokółka. Przy osiedlu domków dla pracowników stoją obok siebie dwie kapliczki z ikonami – jedna Matki Bożej Częstochowskiej, druga Smoleńskiej. Świadczą o wielokulturowości tych terenów – choć we wsi mieszkają prawie sami katolicy, jednak na borówki do Wilczewskich przyjeżdża także wielu prawosławnych z okolicy.

Rodzina właścicieli mieszka w Białousach od zawsze. I państwo Wilczewscy znają się od zawsze. – Gdy miałem 4 lata, w tutejszym GS-ie pracowała piękna kobieta, w której się zakochałem. Pewnego dnia, gdy przyszedłem z babcią do sklepu, zamiast pani za ladą stał srogi pan z wąsem. Babcia wytłumaczyła mi, że pani pojechała do miasta kupić dziewczynkę. Ta dziewczynka jest dziś moją żoną – śmieje się Wilczewski. Wspólnie z synami uprawiają ok. 2 tys. hektarów ziemi, na której rosną głównie krzaki borówki amerykańskiej.

To największa plantacja tej rośliny w Polsce. A pomyśleć, że zaczynali na 7 hektarach, z których musieli wyżywić stadko świń. W 1976 roku doszli jednak do wniosku, że lepiej hodować róże. Co prawda kredyt na szklarnie otrzymali, obiecując posadzić warzywa, ale w jednej nielegalnie zasadzili kwiaty. Te zaś rozrastały się, zajmowały kolejne pomieszczenia i przynosiły coraz większe dochody. – Granica ze Związkiem Sowieckim nie była zbyt dobrze strzeżona, mieliśmy dużo zamówień. Potrafiliśmy ścinać 100–150 tys. róż. Miło wspominam czasy, kiedy ciężarówki, które przyjeżdżały po nasze kwiaty, czekały po kilka dni na podwórku na nasze róże – opowiada.

Poza różami jeszcze w latach 80. Wilczewscy zaczęli uprawiać owoce, takie jak porzeczki, aronie czy rokitnik. Na początku lat 90. dołączyła do nich także borówka amerykańska. – Borówka była wtedy w Polsce tajemniczą rośliną, krążyły mity, że trudno się ją uprawia. Dlatego tym bardziej chciałem to robić. To jak z dziewczyną: im bardziej niedostępna, tym bardziej się o nią staramy. Przekonałem się, że borówka to zupełnie normalna dziewczyna, tylko trzeba nauczyć się z nią rozmawiać – opowiada. Borówka wymaga cierpliwości i nieustannej troski. Wystarczy jednego dnia zapomnieć o podlaniu krzaków i można spisać je na straty. Gustuje w glebie o dużej zawartości próchnicy i odwapnionej wodzie, nie lubi mrozów. Damy jej to, czego potrzebuje, z pewnością nam się odwdzięczy.

Pracowite wakacje
Jerzy Wilczewski znalazł z borówką wspólny język. Po tym, jak się okazało, że uprawa porzeczki i róż jest nieopłacalna, zajmuje się tylko tą rośliną. Państwo Wilczewscy mają ziemię nie tylko w Białousach, ale także w Słojach za Sokółką, a nawet pod Gołdapią. – Mamy tyle ziemi „dzięki” panu Balcerowiczowi. Kolejne działki kupowaliśmy od upadających PGR-ów i od osób prywatnych. Tu poletka zawsze były małe, dlatego nasze gospodarstwo jest tak poszatkowane – tłumaczy. Rzeczywiście, jeżdżąc pomiędzy poszczególnymi częściami gospodarstwa musimy pokonać spore odległości. Niektóre działki otrzymali za pochówek, jak się tu mówi, „dla dobrych ludzi”. Przy jednym poletku mijamy przydrożny krzyż z nazwiskami dawnych właścicieli.

W czasie zbiorów w samych Białousach pracuje ponad tysiąc osób. To głównie pracownicy sezonowi, i to nie tylko mieszkańcy okolicznych wiosek. – U nas niczego takiego nie ma, a trzeba trochę na studia zarobić, więc przyjechałam tutaj – mówi Ania, która przybyła aż z Podkarpacia. Stawki są ładne: nie ona jedna mówi, że można tu dobrze zarobić. Większość zbierających to osoby młode. Podczas gdy ich koledzy wędrują po górach lub opalają się nad jeziorem, oni przyjeżdżają na miesiąc, dwa, zarabiają, a to na naukę, a to na realizację swoich marzeń. To ciężka praca, ale na przykład 75-letnia pani Honorata z Białegostoku mówi, że na borówkach… odpoczywa. To brzmi trochę jak żart: słońce praży, nie zawsze owoce rosną na wyciągnięcie ręki, dziennie trzeba kilkadziesiąt razy kursować między krzakami a stanowiskiem brygadzistów, gdzie zdaje się napełnione pojemniki. Jednak zbieracze nie wyglądają, jakby zgrywali twardzieli, którzy w rzeczywistości wieczorem słaniają się na nogach. – Monotonia? Absolutnie! Te babki, z którymi pracujemy, mają takie teksty, że trudno się nudzić. A co jakiś czas jest „wojna” i też jest zabawnie – opowiada uczennica liceum, Ewelina, która przyjechała do Białous z siostrą. Niebawem Jerzy Wilczewski demonstruje nam, co to znaczy. Najpierw ostrzega wszystkich pracowników w okolicy, a potem uruchamia działo przeciwgradowe. Z rury wychodzącej z dachu chaty wydobywa się kilka potężnych huknięć. To wystrzał dwutlenku węgla i pary wodnej rozładowuje chmurę gradową.

Módl się i pracuj
– Pół minuty gradu może zniszczyć całą plantację. Dlatego trzeba inwestować w tego typu sprzęt. Przy okazji całej wsi nie grozi grad – tłumaczy Wilczewski. To niejedyne zagrożenie dla borówki. Wśród krzaczków stoją też wiatraki przeciwprzymrozkowe, które mają za zadanie ściągać na wiosnę i jesień w dół ciepłe powietrze. Ponadto nie tylko ludziom smakują borówki, więc na wiosnę nad sadzonkami latają paralotniarze, przeganiając ptaki. W zimie praca się nie kończy. Trzeba zadbać o to, by pod krzaczkami znalazła się ściółka, rośliny, wcześniej rosnące w donicach, zanieść do pomieszczeń, by nie zamarzły, a także zadbać o sprzęt. – Moja babcia uważała, że Pan Bóg stworzył człowieka po to, żeby modlił się, pracował, trochę zjadł, poszedł spać i następnego ranka zaczynał znów to samo. Gdy po wykonaniu jakichś obowiązków położyłem się, by odpocząć, ganiała mnie, krzycząc: Jak ci nie wstyd! Pan Bóg dał ci taki piękny dzień, a ty go marnotrawisz! Ten głos słyszę do dziś – śmieje się Wilczewski. I dodaje: – Od 60 lat nie miałem ani dnia urlopu. W gospodarstwie jest tyle pracy. I jest mi z tym dobrze, nie czuję się zmęczony.

Wieczorami osiedle domków zaludnia się mieszkańcami, którzy na werandkach gotują sobie kolację. W centralnym miejscu między chatkami jest boisko do siatkówki. Sam pan Wilczewski chętnie w wolnej chwili dogląda swoich jeleni. To jego pasja: ma ich ponad 2 tysiące. Nie jest to jednak tylko drogie hobby, ale także druga finansowa noga, na której opiera się gospodarstwo. Żywe zwierzęta sprzedawane są m.in. do Rosji i Niemiec. Babcia Wilczewska byłaby dumna.