W afrykańskim piekle

Maciej Legutko

GN 35/2014 |

publikacja 28.08.2014 00:15

Według ONZ najgorszy kryzys na świecie panuje obecnie nie w Iraku, Syrii czy na Ukrainie, lecz w Sudanie Południowym.

Mieszkańcy Sudanu z plemienia Nuer w obozie zorganizowanym dla nich z Dżubie, gdzie zostali umieszczeni ze względów bezpieczeństwa. Od miesięcy w Sudanie Południowym toczą się walki między dwiema największymi grupami etnicznymi: Dinka, do której należy prezydent Salva Kiir i Nuer, z której pochodzi zwaśniony z prezydentem jego zastępca Riek Machara JM LOPEZ /epa/pap Mieszkańcy Sudanu z plemienia Nuer w obozie zorganizowanym dla nich z Dżubie, gdzie zostali umieszczeni ze względów bezpieczeństwa. Od miesięcy w Sudanie Południowym toczą się walki między dwiema największymi grupami etnicznymi: Dinka, do której należy prezydent Salva Kiir i Nuer, z której pochodzi zwaśniony z prezydentem jego zastępca Riek Machara

To najmłodszy kraj świata. 14 lipca 2011 r. został 193. członkiem ONZ. To jednocześnie najbiedniejszy i najbardziej pokrzywdzony przez los zakątek Afryki. Wyniszczony wojną domową stoi na krawędzi straszliwej klęski głodu. Zaledwie trzyletnia historia tego kraju jest pasmem nieustających nieszczęść: wojny domowej, czystek etnicznych, biedy, niedożywienia, destrukcji środowiska naturalnego i wykorzystywania dzieci w walkach. Sudan Południowy pociągnęli na dno dwaj zwaśnieni przywódcy, którzy od samego początku stali na czele kraju – prezydent Salva Kiir Mayardit i były wiceprezydent Riek Machar. Ich polityczna rywalizacja rozpaliła tlący się od dziesiątek lat konflikt etniczny między dwoma plemionami: Dinka, reprezentowanym przez głowę państwa, oraz Nuer, z którego pochodzi przeciwnik.

Pod rządami Arabów

Głębokie korzenie obecnego kryzysu, jak większości konfliktów w Afryce, leżą oczywiście w epoce kolonializmu. Zarówno Sudan Północny, jak i Południowy były najpierw kolonią brytyjską, a później kondominium brytyjsko-egipskim. W 1947 r. na konferencji w Dżubie zapadła brzemienna w skutkach decyzja. Kolonizatorzy postanowili, iż powstanie jedno ogromne państwo Sudan, największe w Afryce. W jego granicach żyły wrogie wobec siebie ludy o różnej historii, wyznaniach i kulturze. Północ zamieszkiwali wierzący w Allaha Arabowie. Południe – czarnoskóre plemiona wyznające chrześcijaństwo i tradycyjne religie. Zgodnie z ich obawami lepiej wykształceni i zorganizowani Arabowie szybko zdominowali władzę w kraju, łamiąc złożone Brytyjczykom obietnice systemu rządów federalnych. Próbowali narzucić na południu islam oraz prawo szariatu. W latach 1955–1972 trwała pierwsza wojna domowa zakończona kruchym rozejmem. Po odkryciu na południu bogatych złóż ropy w 1983 r. konflikt rozgorzał na nowo i trwał ponad 20 lat. Była to jedna z najgorszych wojen drugiej połowy XX w. Zginęło 1,5 mln ludzi, 4 mln pozostały bez dachu nad głową. W połączeniu z ogromną klęską suszy w latach 80. niemal cała ludność Sudanu cierpiała głód. Wyczerpane konfliktem północ i południe w 2005 r. podpisały porozumienie, na mocy którego po sześciu latach Sudan Południowy został niepodległym krajem.

Smutna wolność

To tu znajdują się jedne z najżyźniejszych ziem uprawnych w Afryce. Bogate są też złoża ropy naftowej. Mimo to wydaje się, że młode państwo od początku było skazane na biedę. Za niepodległość zapłaciło doszczętnym zrujnowaniem dekadami wojny. W Sudanie Południowym istnieje jedna linia kolejowa, niewiele utwardzonych dróg i ledwie kilka szpitali o dobrym standardzie. Tak jak w wielu afrykańskich krajach, problemy pogłębia eksplozja demograficzna. Według The World Factbook – corocznej publikacji amerykańskiego wywiadu CIA – Sudan Południowy ma trzeci co do wielkości na świecie przyrost naturalny oraz najwyższy wskaźnik zgonów podczas porodów. Oczywiście kraj jest też na szarym końcu pod względem dochodów na mieszkańca. Pomimo ogromu biedy i ruiny największym przekleństwem nowo utworzonego kraju było przede wszystkim podzielone społeczeństwo. Póki trwała wojna z Arabami, czarnoskóre plemiona jednoczyła walka o przetrwanie. Liderem Południa i przywódcą armii został John Garang. Jego życiorys nie był bez skaz, Sudan oskarżał go o zbrodnie wojenne, lecz przez ponad dwadzieścia lat właśnie on stał na czele Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu (Sudan People’s Liberation Army – SPLA). To Garang był sygnatariuszem porozumienia kończącego wojnę. 9 lipca 2005 r. został wiceprezydentem Sudanu i pewnym kandydatem do objęcia po sześciu latach okresu przejściowego funkcji prezydenta nowo powstałego Sudanu Południowego. Już kilkanaście dni później, 30 lipca 2005 r., John Garang zginął jednak w katastrofie helikoptera, którym wracał z wizyty w Ugandzie. Okoliczności wypadku do dziś nie są wyjaśnione. Zwolennicy zmarłego przywódcy uważają, że był to spisek części przywódców SPLA z obecnym prezydentem Salva Kiirem na czele, którzy mieli ratować się przed usunięciem z dowództwa armii.

Skłócone plemiona

Następcą Garanga został właśnie Salva Kiir. Przeszedł więc do historii jako pierwszy prezydent niepodległego Sudanu Południowego. W swych rękach zgromadził pełnię władzy, jest głową państwa, szefem rządu i dowódcą armii. Nie odziedziczył jednak charyzmy swego poprzednika. W kraju panowała nędza. Załamał się przemysł naftowy, gdyż Sudan Północny zablokował dostęp do swoich rurociągów. Społeczeństwo było rozbite po latach wojny, a także za sprawą niewyjaśnionej katastrofie, w której zginął lider walk o wyzwolenie. W zaistniałej sytuacji prezydent Salva Kiir przyjął najgorszą możliwą strategię, oparcie rządów wyłącznie na własnym plemieniu Dinka, najliczniejszym w kraju. W realiach raczkującej demokracji oraz bardzo słabej świadomości narodowej było to igranie z ogniem, które musiało zakończyć się pożarem. Kilkanaście innych plemion poczuło się zmarginalizowanych. Iskrą, która rozpaliła wojnę domową, była nieudana próba przewrotu, dokonana w grudniu 2013 r. przez wiceprezydenta Rieka Machara i lojalne mu wojska z plemienia Nuer. Od tego momentu ruszyła lawina zbrodni. Wszystko potoczyło się według scenariusza dobrze już znanego w Afryce, chociażby z Rwandy, Sierra Leone, a w ostatnich miesiącach powtórzonego w sąsiedniej Republice Środkowoafrykańskiej. Prezydent Salva Kiir udaremnił przewrót, a w odwecie dokonał masakry plemiona Nuer w stolicy kraju – Dżubie. W akcie zemsty bojówki Nuer dokonywały masowych morderstw na plemieniu Dinka na prowincji. Ofiarą rzezi padli bezbronni ludzie, których jedyną winą była przynależność do innego plemienia. Zabijano nawet chroniących się w szpitalach, kościołach i meczetach. Lokalne stacje radiowe, tak jak w 1994 r. w Rwandzie, zachęcały do aktów przemocy wobec innych plemion i wyznań. Organizacja Human Right Watch w raporcie poświęconym Sudanowi Południowemu podkreśla, że cywile doznają w tym konflikcie „nadzwyczajnych aktów okrucieństwa”. Wszystkie strony masowo wykorzystują w walkach dzieci. W realiach wojny domowej, w tak biednym kraju na katastrofę humanitarną nie trzeba było długo czekać. 1,5 mln ludzi musiało opuścić swoje domy. Koczują w obozach, które w porze deszczowej zostały zalane przez powódź, a teraz cierpią suszę. Skala kryzysu jest przerażająca – 50 tys. dzieci znajduje się na skraju śmierci głodowej, szerzy się epidemia cholery. Pilnej pomocy humanitarnej potrzebuje od 3 do nawet 5 mln ludzi, czyli niemal połowa populacji Sudanu Południowego.

Kropla w morzu potrzeb

Międzynarodowa społeczność zareagowała na tragedię w Sudanie Południowym dość szybko, jak na swoje standardy. Możliwości działania są jednak ograniczone, a zaangażowane środki niewystarczające. Stany Zjednoczone zadeklarowały gotowość natychmiastowego przeznaczenia 180 mln dolarów na pomoc humanitarną. To szlachetny gest, lecz ONZ szacuje, że aby pomóc wszystkim zagrożonym głodem w Sudanie Południowym, będzie potrzebne co najmniej 10 razy więcej środków finansowych. Organizacje charytatywne mają ogromne problemy z dotarciem do potrzebujących ze względu na katastrofalny stan infrastruktury drogowej. Wolontariusze, którzy cudem trafiają do obozów uchodźców, stają się celem zdemoralizowanych bojówek, świadomie udaremniających niesienie pomocy cywilom. Na początku sierpnia w Sudanie Południowym zamordowano aż sześciu członków pozarządowych organizacji humanitarnych. Sytuacja jest tak niestabilna, że ONZ w niektórych rejonach kraju zdecydowała się na przysyłanie pomocy humanitarnej wyłącznie przez zrzuty z samolotów. Jednocześnie wywierana jest presja na dwóch głównych winowajców konfliktu, prezydenta Salva Kiira i jego byłego zastępcę Rieka Machara. Od paru miesięcy prowadzą oni bezowocne negocjacje na temat powołania rządu jedności narodowej. W połowie sierpnia do Sudanu Południowego pojechała amerykańska ambasador przy ONZ Samantha Power. Ta bardzo wpływowa postać amerykańskiej polityki zagroziła prezydentowi Salva Kiirowi wprowadzeniem surowych sankcji w razie fiaska rozmów z Macharem. Większość światowych przywódców poważnie zaniepokoiłaby się groźbami supermocarstwa. Trudno jednak przypuszczać, żeby brutalne, plemienne bojówki wcielające siłą w swe szeregi dzieci, przejęły się tego typu ostrzeżeniami. Sudan Południowy stał się kolejnym ogniwem w łańcuchu nieszczęść Afryki Środkowej. Niemal każdy kraj w tej części świata boryka się z wojną domową, biedą, epidemiami chorób. Jedyną nadzieją dla młodego państwa wydaje się odsunięcie skompromitowanych liderów, którzy podburzyli przeciwko sobie plemiona, i zastąpienie ich rządem przejściowym. Jednakże niezbędne dla spełnienia tych planów jest mocne wsparcie ze strony międzynarodowych organizacji. O to niestety może być trudno. Wszak uwaga światowej społeczności koncentruje się teraz w innych częściach globu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.