Gujańskie zadziwienia

Szymon Babuchowski

GN 35/2014 |

publikacja 28.08.2014 00:15

Mieszanka ludzkich ras z całego świata, zgodne współistnienie ludzi różnych wyznań i oszałamiająca przyroda – wszystko to czeka na odwiedzających Gujanę. Oglądamy ją oczami jedynej polskiej misjonarki pracującej w tym kraju.

S. Wioletta Adamczak na spacerze z dziećmi z Kurukubaru archiwum s. Wioletty Adamczak S. Wioletta Adamczak na spacerze z dziećmi z Kurukubaru

Decyzję o wyjeździe na misje podjęła w ciągu jednego dnia. Miała lecieć na Barbados, ostatecznie trafiła do Gujany, nie wiedząc nawet, w jakiej części świata leży. Zresztą nic w tym dziwnego, bo Gujana to jeden z najmniej znanych zakątków naszego globu.

Totalna rewolucja

Gdy myślimy o Ameryce Południowej, w pierwszej kolejności do głowy przychodzą nam kraje takie jak Peru, Boliwia, Brazylia czy Kolumbia. O Gujanie, Surinamie czy Gujanie Francuskiej – jeśli w ogóle wiemy o ich istnieniu – pomyślimy prawdopodobnie na samym końcu. Bo też terytoria te, mające do niedawna status kolonii: brytyjskiej, holenderskiej i francuskiej – wyraźnie różnią się pod względem kulturowym od latynoskiej reszty kontynentu. Siostra Wioletta Adamczak, urszulanka Unii Rzymskiej, dotarła trzy lata temu do Gujany – małego państwa, któremu dopiero w 1966 r. Brytyjczycy przyznali niepodległość. Przyjechała, jak sama mówi, „ze swoim bardzo podstawowym angielskim, polskimi przyzwyczajeniami, przywiązaniem do polskich tradycji”. – Nie miałam wtedy świadomości, że to, co dotąd dawało mi poczucie bezpieczeństwa, zostawię w Polsce. W moim życiu zaczęła się totalna rewolucja, czas nieustannego zadziwienia – opowiada. Okazało się, że ma pracować w sierocińcu w Georgetown, stolicy kraju. Sierociniec, prowadzony od ponad stu lat przez tutejsze urszulanki, sprawiał początkowo dość przygnębiające wrażenie: okna ledwo trzymały się w ramach, sypialnię wypełniały żelazne, sprężynowe łóżka, a plastikowych naczyń i łyżek używało się do jedzenia wszystkiego. Szybko jednak zmieniła zdanie o komforcie tego miejsca. – Zobaczyłam po prostu, w jakich warunkach mieszkają rodziny niektórych naszych podopiecznych – mówi zakonnica.

Wszystkie odcienie brązu

Gujana to kraj wielu kontrastów. – Walące się budynki, stosy śmieci, cuchnące kanały, ubogie kramiki, nawołujący sprzedawcy, biegające szczury, a z drugiej strony ekskluzywne sklepy, piękne wille, nowe samochody, czyste dzielnice – opowiada siostra Wioletta. Trudno zrozumieć tę przepaść, zwłaszcza kiedy pomyśli się o surowcach mineralnych, przede wszystkim boksytach, w które Gujana jest zasobna. – Korupcja to wielki problem, o czym otwarcie się mówi i pisze, a co się nie zmienia – tłumaczy zakonnica. – Większość kopalni złota jest w rękach Brazylijczyków, a więc pieniądze wędrują do Brazylii.

Dlatego do częstych należy widok ludzi mieszkających na chodnikach, żebrzących czy żyjących w bardzo skromnych warunkach. Bieda, z którą styka się siostra Wioletta Adamczak, nie ma jednak wyłącznie wymiaru materialnego. W sierocińcu przebywa obecnie prawie 40 dziewcząt w wieku od 6 do 19 lat. Przywożone są z różnych części kraju. Najczęściej są ofiarami przemocy seksualnej, fizycznej, porzucenia przez rodziców, zaniedbania. Część z nich pochodzi z rodzin borykających się z alkoholizmem. Należą do różnych ras, bo Gujana współtworzona jest przez Afrykanów, Chińczyków, Hindusów, Indian i Europejczyków. – Afrykanie zostali sprowadzeni do Gujany jako niewolnicy. Po ich wyzwoleniu szukano taniej siły roboczej przy uprawie ryżu i trzciny cukrowej, dlatego rząd brytyjski zwrócił się o pomoc do Chin i Portugalii. Pomoc nadeszła, ale dość szybko się okazało, że Chińczycy, podobnie jak Portugalczycy, byli bardziej zainteresowani robieniem wszelkiego rodzaju biznesów niż zwykłą pracą fizyczną. Zwrócono się więc po pomoc do Indii, z której to dość chętnie przypływali robotnicy z całymi rodzinami. Dziś ponad 40 proc. ludności stanowią Hindusi, ale w ośrodku mamy niemal wszelkie możliwe odcienie brązu. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Nieważne, jakiego jesteś pochodzenia, ważniejsze, jakim jesteś przyjacielem – podkreśla siostra Wioletta.

Bez prześladowań

Polska zakonnica twierdzi też, że pod względem religijnym Gujana jest niezwykle tolerancyjnym krajem: – Według mnie jest to jakiś ewenement na skalę światową. Pierwszy raz spotkałam się z tym, że ludzie tak głośno – czasami aż za głośno – a zarazem naturalnie i spontanicznie manifestują i wyznają swoją wiarę. Ale jeszcze ciekawsze jest to, że nikomu to nie przeszkadza i nikt nikogo nie prześladuje z powodu wyznawanej wiary. Kościołów, świątyń i meczetów jest całe mnóstwo. Do prowadzonego przez nas sierocińca wszelkie dotacje przynoszą protestanci, hindusi czy nawet ortodoksyjni muzułmanie, bo cel jest jeden: dobro dzieci. Ja sama też spotykam się tu z większą sympatią niż w katolickim kraju, jakim jest Polska. Bardzo typowe dla tutejszych ludzi jest aktywne włączanie się we wspólne świętowanie. Szczególnie jest to widoczne w przypadku hinduistycznych celebracji. W Diwali, czyli święto światła, ulicami przejeżdża procesja pięknie przybranych samochodów przy dźwiękach głośnej, indyjskiej muzyki. Uczestniczą w niej całe rodziny, bez względu na wyznawana religię. Podobnie rzecz ma się z Phagwah, które jest świętem kolorów, radości i wiosny. Niemal wszyscy obsypują się wówczas kolorowymi proszkami czy oblewają wodą. – Wydaje mi się, że chodzi tu bardziej o dobrą zabawę niż o jakiekolwiek przejawy synkretyzmu religijnego – mówi siostra Wioletta.

Męcząca inność

Gujana to kraj, w którym chrześcijanie stanowią około 60 proc. mieszkańców. Najwięcej jest wśród nich zielonoświątkowców, natomiast katolików – zaledwie 7 proc. – Ze względu na niewystarczającą ilość księży, niemal żadna parafia nie ma proboszcza, a bardzo często nawet rezydującego tam księdza – opowiada siostra Adamczak. – Kapłani są zapraszania na Mszę, czasem jednak bywa, że służą w innych miejscach i w konsekwencji wspólnota parafialna ma tzw. Communion service, prowadzony przez osoby świeckie. Nawet w katedrze trafiłam kiedyś na pobożnie sprawowaną przez pewnego pana liturgię z długą homilią. Celebracje bez księży są bardzo częste, szczególnie w głębi lądu, niekiedy nawet ludzie modlą się bez przyjmowania Komunii, aby zaoszczędzić Hostie na niedziele. Poznałam jezuitów pracujących w górach, którzy mają pod swoją opieką piętnaście kaplic,. Dochodzą do nich po kilka, kilkanaście godzin. Zdarza się, że nocują w lesie, bo dystans jest zbyt długi do pokonania w jednym dniu. „Inność” Gujany potrafi szokować, a nawet męczyć. Często przejawia się to w drobiazgach, z których składa się codzienność. Choćby w kontaktach z dziewczętami pochodzenia indiańskiego, którym trudno się przystosować do nowych warunków mieszkaniowych, jedzenia czy po prostu miejskiego stylu życia. – Dwa lata temu przyprowadzono do nas dziewczynkę, która miała mniej więcej cztery lata, mówiącą tylko w języku swego plemienia. Nikt z nas nie znał tej mowy. Nigdy w życiu nie widziałam tak przerażonego i zdezorientowanego dziecka. Na każdą próbę zbliżenia się do niej odpowiadała agresją. Może dziwnie to zabrzmi, ale obawiałam się o własne życie. Stopniowo jednak dziewczynka zaakceptowała nowe miejsce i nas. Dziś bez problemu porozumiewa się po angielsku – cieszy się zakonnica.

Przyroda jak balsam

Praca w sierocińcu nie wiąże się z żadnymi fajerwerkami. To raczej zwykłe bycie z dzieciakami – modlitwa, nauka, piątkowe rozplatanie misternie zaplecionych warkoczyków, sobotnie spacery na plażę, czy może raczej na spacerowy mur oddzielający ocean od lądu. Ale owoce tej codzienności bywają wzruszające: – Przed zaśnięciem robię każdej z podopiecznych krzyżyk na czole, przytulam i daję buziaka. Nie zawsze uda mi się dotrzeć na czas, nim zasną. Czasem maluchy budzą się i zaspanym głosem mówią, że nie było błogosławieństwa. Te dziewczęta rozepchały moje serce łokciami – zwierza się siostra Wioletta. Radość przynosi też kontakt z gujańskim krajobrazem, niezwykle zróżnicowanym: od gór przez wyżyny porozcinane dolinami rzek i ogromne obszary porośnięte równikowymi lasami aż po płaskie, błotniste niziny nad oceanem. – Przyroda w tym kraju jest… brakuje mi słów, bo jeśli powiem, że piękna, to nie odda to nawet w połowie prawdy. Dla ludzi żyjących na wsi, gdzie nie ma bieżącej wody ani studni czy sklepów, rzeka jest niczym matka żywicielka: bo to po niej się przemieszczają, z niej czerpią wodę do picia, do prania, mycia i gotowania, w niej łowią też ryby. Ziemia daje im kassawę, czyli mąkę z manioku, z której robią napój i chleb, którą dodają do zup czy po prostu gotują. Dla mnie ta przyroda jest niczym balsam, raduje oczy, rozwesela serce i dodaje siły. Czasem samotność, związanwa z byciem jedyną polską misjonarką w Gujanie doskwiera, ale wiem, że Bóg chciał mnie tutaj właśnie teraz.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.