Natchnienie przyjdzie z Krakowa

GN 39/2014 |

publikacja 25.09.2014 00:15

O elegancji w polityce i dawaniu świadectwa z Markiem Lasotą, kandydatem na prezydenta Krakowa, rozmawia Piotr Legutko

Marek Lasota Historyk, publicysta, dyrektor krakowskiego oddziału IPN. W pierwszej kadencji Sejmu poseł Porozumienia Centrum, radny małopolskiego sejmiku z klubu PO. Obecnie kandydat koalicji PiS, PR i SP na prezydenta Krakowa. Miłosz Kluba /Foto Gość Marek Lasota Historyk, publicysta, dyrektor krakowskiego oddziału IPN. W pierwszej kadencji Sejmu poseł Porozumienia Centrum, radny małopolskiego sejmiku z klubu PO. Obecnie kandydat koalicji PiS, PR i SP na prezydenta Krakowa.

Piotr Legutko: Co to znaczy być człowiekiem PO–PiS-u jesienią 2014 roku?

Marek Lasota: Tak się określam nie przez przypadek i to nie jest metafora, bo karierę samorządową zaczynałem, startując właśnie z listy koalicji PO–PiS.

Młodszym czytelnikom wyjaśnijmy, że dawno, dawno temu obie partie wspólnie wystawiały kandydatów do sejmików wojewódzkich.

To było w 2002 roku. Wtedy jeszcze PiS i PO więcej łączyło, niż dzieliło. Liczył się też solidarnościowy rodowód. Te listy wygrały wtedy w zdecydowanej większości sejmików. Samorząd wojewódzki dopiero się kształtował, nie był jeszcze zakorzeniony w świadomości mieszkańców i potrzebował takiego szerokiego wsparcia. Pomysł na wspólną listę był dobry, ale po kolejnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich okazał się niemożliwy do kontynuacji.

Jest taka opinia, że front wojny polsko-polskiej przebiega przez ulicę Wiejską i redakcje głównych mediów. A na dole ludzie bez problemów się dogadują. Prawda to czy fałsz?

Na relacje międzyludzkie wojna na górze raczej się nie przekłada. Na początku mieliśmy do czynienia z „aksamitnym rozwodem”, potem zaczęła się naturalna konkurencja. Wiadomo było, że te dwie partie zagospodarują całą scenę polityczną i należało się do tego przyzwyczaić. Pojawiły się różnice programowe i naturalny element rywalizacji o głosy wyborców, ale „w terenie” pozbawiony tej gwałtowności i tego języka, z jakim mamy do czynienia na froncie ogólnopolskim.

Wracając do PO–PiS-u, nie ma już nawet czego reanimować. Jak mawiają Czesi: „to se ne wrati”.

Wielka koalicja nie jest też nikomu w Polsce do niczego potrzebna. To, że scena polityczna została podzielona między dwie główne siły, samo w sobie nie jest patologią, ale raczej symptomem pewnej dojrzałości. Tak jest w większości europejskich demokracji, nie mówiąc o Stanach Zjednoczonych. Dobrze, że w Polsce obie główne partie wywodzą się z solidarnościowego pnia. Mogłyby jednak częściej wykorzystywać ten fakt i więcej spraw wyjmować poza obszar politycznego sporu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.