Pomóżmy im przetrwać

GN 40/2014 |

publikacja 02.10.2014 00:15

O tym, jak skutecznie pomagać ofiarom wojen i klęsk żywiołowych, z Janiną Ochojską, szefową PAH rozmawia Piotr Legutko.

Janina Ochojska Z wykształcenia astronom, w stanie wojennym aktywna opozycjonistka, w 1994 roku założyła Polską Akcję Humanitarną. Więcej informacji o tym, jak wspierać PAH, na stronie www.pah.org.pl roman koszowski /foto Gość Janina Ochojska Z wykształcenia astronom, w stanie wojennym aktywna opozycjonistka, w 1994 roku założyła Polską Akcję Humanitarną. Więcej informacji o tym, jak wspierać PAH, na stronie www.pah.org.pl

Piotr Legutko: Dokąd dociera dziś pomoc Polskiej Akcji Humanitarnej?

Janina Ochojska: Do Syrii, Sudanu, Somalii, na Filipiny i Ukrainę. Pomagamy też po powodziach mieszkańcom Bałkanów.

Jak udaje się pomagać w Syrii, gdzie wszyscy walczą ze wszystkimi?

Nie wszyscy walczą. Pracownik humanitarny praktycznie nie ma do czynienia z tymi, którzy strzelają. Zajmuje się kobietami, dziećmi, starszymi ludźmi, którzy mieszkają w prowizorycznych warunkach, bo ich domy zostały zniszczone. Oni nie walczą, tylko po prostu próbują przetrwać. Tak jest wszędzie w rejonach wojen. Oczywiście w Syrii sytuacja jest szczególna, ale dla nas to nie ma znaczenia, bo my pomagamy ludności cywilnej. Problemem jest oczywiście zapewnienie bezpieczeństwa, nie tylko koordynatorom z Polski, ale i naszym miejscowym współpracownikom. Zawsze istnieje ryzyko bycia porwanym czy stania się ofiarą zamachu; aby je zminimalizować, bezcenna jest pomoc właśnie mieszkańców danego terenu. Nie byłam w Syrii, bo sama stwarzałabym niebezpieczeństwo dla innych, nie mogę bowiem szybko uciekać. Ale byłam w Czeczenii, gdzie zagrożenie było nie mniejsze. I tam nasz los zależał w dużej mierze od tych, którzy doskonale wiedzieli, kiedy i skąd może przyjść niebezpieczeństwo.

A na czym konkretnie polega pomoc mieszkańcom Filipin po przejściu tajfunu Haiyan? Na budowaniu im domów?

Filipińczycy doskonale wiedzą, jak budować domy. Nasza rola polega na kupieniu materiałów budowlanych, narzędzi, wyborze rodzin, które tego potrzebują w pierwszej kolejności. Angażowanie ludności lokalnej to podstawa, decydująca o efektywności i skuteczności pomocy. Sprowadzenie specjalistów z Polski jest wyrzucaniem pieniędzy w błoto, bo skąd oni mają wiedzieć, jak budować domy na Filipinach czy kopać studnie w Sudanie? Inna jest tam specyfika terenu, inny klimat, zwyczaje. Z Polski przywozimy koordynatorów pomocy, specjaliści od wierceń są w Sudanie lub w sąsiednich krajach. Trzeba dowieźć generatory prądu, paliwo w beczkach, bo nie ma stacji benzynowych przy drodze, nie ma też i dróg, wodę do chłodzenia wierteł dowozi się w specjalnych poduszkach. Cała logistyka opiera się na wiedzy o specyfice lokalnej.

A propos wyrzucania pieniędzy pomocowych. Dużo się ich marnuje? Gdzie szukać tego przyczyny?

Zwykle zaczyna się od źle rozpoznanych potrzeb. Jedna z polskich organizacji wybudowała w Sudanie piękną szkołę, wyposażoną w panele, meble i komputery. Tyle że na terenach, gdzie nie ma prądu. Ta szkoła już nie działa, wszystko zostało rozkradzione. I wcale nie uważam, że to wina Sudańczyków. Ludzie, którzy w ogóle nie mieli styczności z elektrycznością, powinni po prostu dostać nauczyciela wyposażonego w rower, a nie elektroniczne gadżety. Ich potrzeby są na poziomie nauki czytania i pisania. Mam też inny, świeży przykład nieznajomości realiów i złego rozpoznania potrzeb. MSZ ogłosił właśnie konkurs na pomoc Ukrainie w przetrwaniu zimy, ale wykluczył z niego regiony ługański i doniecki, czyli miejsca, gdzie najbardziej pomocy potrzeba. Mam wrażenie, że bardziej chodzi o pokazanie: proszę, przeznaczamy 500 tys. dla Ukrainy, niż o faktyczne wsparcie. Nie przeczę, że pomoc trafi do konkretnych ludzi i pewnie im też się przyda, ale to właśnie nazywam marnowaniem środków. Bo pomoc humanitarna potrzebna jest w pierwszej kolejności osobom, których życie jest zagrożone na skutek wojny lub klęsk żywiołowych.

Wielkie organizacje, państwowe fundusze to nie zawsze gwarancja sukcesu, za to pewność wysokich kosztów. Jaki procent zbieranych na cele humanitarne pieniędzy nie dociera do odbiorców?

Rzeczywiście, koszty biurokracji w wielkich organizacjach pomocowych, firmowanych przez ONZ, są bardzo duże, sięgają czasem nawet 80 procent. My staramy się nie przekraczać 15 procent, ale to też zależy od rodzaju misji. W Somalii musimy na przykład zapewnić ochronę naszym pracownikom na czas wyjazdu w teren, wszystko trzeba wynajmować, koszty są więc spore.

W Sudanie Południowym ma miejsce katastrofa humanitarna. A wy rozdajecie ludziom wiadra i uczycie, jak myć ręce. Ktoś powie: to ma być pomoc?!

Lekcji higieny i budowania toalet ludzie często nie uważają za pomoc humanitarną, a to jest jej podstawa. Normalnie, w warunkach pokojowych, budujemy studnie, ale trudno je wiercić wokół przejściowego obozu dla uchodźców. Mniej kosztuje i skuteczniejsze jest w tej sytuacji rozdawania wiader i uzdatniaczy zamieniających mulistą zawartość kałuż w wodę. Dla nas mycie rąk po wyjściu z toalety jest oczywiste, tam nie ma takiego zwyczaju. Kształtując nawyki, zapobiegamy więc epidemiom dziesiątkującym ludzi.

Na pomoc czekają teraz uchodźcy z Iraku, chrześcijanie i jazydzi…

Nasz problem polega na tym, że nie jesteśmy w stanie zebrać potrzebnych do tego pieniędzy. W tej chwili prowadzimy równocześnie kilka zbiórek. Na Filipinach wybudowaliśmy ponad 900 domów, ale potrzeba jeszcze więcej. Na Syrię, Somalię i Sudan bardzo trudno jest zebrać pieniądze, ale cały czas próbujemy. Niestety jeszcze gorzej jest z gromadzeniem funduszy na pomoc Ukrainie. Zebraliśmy dotąd tylko 87 tys. złotych, choć zbiórka trwa już ponad miesiąc. Przed rokiem w dwa miesiące na Filipiny zebraliśmy 1,7 mln, a na bogatą Japonię 1,3 mln zł w miesiąc!

Jakie są powody aż takich dysproporcji?

Ogromną rolę odgrywają tu media. Ludzie płacą, gdy widzą tragedię innych ludzi. Kataklizm w Japonii był pokazywany od tej właśnie strony. To skłaniało do ofiarności, której skala mnie zaskoczyła, bo ja myślałam raczej o symbolicznym wsparciu, jak kiedyś dla mieszkańców Florydy po przejściu huraganu Katrina.

Czy koniecznie powinniśmy pomagać krajom o najsilniejszych gospodarkach na świecie?

Powinniśmy, bo od nich też doświadczyliśmy pomocy. Oczywiście bez naszych 43 tys. dolarów Stany Zjednoczone też by się podniosły, ale pamięć o naszym wsparciu zrobiła tam duże wrażenie. Na tym polega solidarność.

Wracając do mediów, przecież Ukraina wciąż jest tam obecna.

Ale co oglądamy? Wojsko, bezradnych polityków i bezsensowny, rozgrabiany konwój. To nie powoduje w ludziach chęci wsparcia. Nie palą się, by finansować bałagan i niezaradność. Zwłaszcza gdy widzą uchodźców przebywających w ośrodkach wczasowych. Tymczasem są one nieogrzewane i zrujnowane. Ciężko będzie tam przetrwać zimę bez ciepłych ubrań, a większość Ukraińców uciekła z domów tak jak stała. Poza tym Polacy mają poczucie, że już pomogli w czasie Majdanu. Znam organizację, która zebrała wówczas 700 tys. zł, choć ludzie nie bardzo wiedzieli, na co dają. Ale Majdan działał na wyobraźnię. Ciekawa jestem, jak się zachowamy, gdy dotrze do nas fala uchodźców. Bo problemy były nawet wtedy, gdy ranni z Majdanu trafiali do polskich szpitali.

Media chętnie wchodzą w rolę pomocy społecznej. Telewizje nie tylko pokazują dramat konkretnych rodzin, ale organizują dla nich zbiórki pieniędzy.

To prawdziwa zmora pomocy. Nie ma nic gorszego. Rodzinie nie pomaga się przez media, od tego jest system pomocy społecznej, z którego zresztą co rok wracają do budżetu niewykorzystane pieniądze. Dlaczego? Bo ludzie dzwonią po pomoc do mediów, a nie do gminy. Jeśli telewizja chce pomagać, świetnie, niech pokaże taką rodzinę, ale potem powie, że w podobnej sytuacji jest też wiele innych. Proszę, oto jest adres i konto organizacji, która je wspiera.

Co złego w tym, że pomoc trafia w punkt, szybko i bezpośrednio?

Po prostu rodzina, która ma problem, dostaje w ten sposób środki wielokrotnie przekraczające jej faktyczne potrzeby. Pamiętam podczas niedawnej powodzi przypadek pani, której prywatne konto podały media. Dostała ogromne pieniądze, ale nie zrobiła z nich dobrego użytku. Proszę mi wierzyć, że nic z nich nie zostało.

W Polsce wciąż jest bardzo małe zaufanie do instytucji. Widać to choćby po „prywatyzacji” jednego procenta. Podatnicy wolą przepisać go bezpośrednio na konkretne, chore dzieci niż na PAH.

Tu stało się coś jeszcze gorszego. Taką sytuację umożliwili posłowie w trosce o głosy, a kosztem organizacji pomocowych. I teraz jeden procent, który miał służyć pożytkowi publicznemu, idzie na prywatne przypadki leczenia, i to aż w 70 procentach. Uważam, że stworzenie takiej możliwości to był błąd, ale nie jestem za jej wycofaniem, bo rozumiem sytuację rodziców, którzy muszą zdobyć środki na przeszczep szpiku dla swego dziecka. Mam inną propozycję. Skoro posłowie mają tak wielkie serca, niech przeznaczą kolejny procent z podatku na ten cel. Jeśli nie mamy dobrej służby zdrowia, niech każdy Polak przeznaczy dodatkowo 1 proc. na leczenie wskazanej osoby. I niech nie dzieje się to kosztem organizacji, które m.in. zajmują się opuszczonymi przez państwo ludźmi bezdomnymi albo niepełnosprawnymi.

W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że nikt z listy 500 najbogatszych Polaków nie jest darczyńcą PAH. Pewnie potem ustawiła się kolejka?

Niestety nie. Mam do czynienia z bogatymi ludźmi, ale zawsze słyszę te same tłumaczenia: ja już pomagam, daję na sport i kulturę. My zaś pomagamy „tylko” ofiarom wojen i katastrof oraz długotrwałego ubóstwa.

Wciąż wydaje nam się, że najważniejsze jest, by pomóc samym sobie?

Wierzę, że to się zmieni, gdy przejdzie pierwszy moment zachłyśnięcia się dobrobytem. Staram się myśleć pozytywnie. My będziemy robić swoje, a wtedy inni zobaczą, że pomoc w krajach najbiedniejszych służy również im. Bo to są naczynia połączone.

Jeśli my nie pomożemy tam, gdzie głód i ubóstwo, prędzej czy później oni przyjdą po pomoc do nas?

Człowiek, który codziennie myśli o tym, by zdobyć wodę i pożywienie, nie jest w stanie się rozwijać. Nie może myśleć o edukacji, zdrowiu, o założeniu biznesu. To naprawdę dużo nie kosztuje, by pomóc im przetrwać. Gdybyśmy tylko pozwolili przejść ludziom z poziomu przeżycia na rozwój, to już by potem sami sobie dali radę.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.