Tajna misja w kraju blefu

GN 40/2014 |

publikacja 02.10.2014 00:15

O szpitalach bez pacjentów, fabrykach prądu bez prądu i ciepłym mauzoleum Kim Ir Sena, z Johnem Sweeneyem, reporterem BBC, który podał się za naukowca, by wyjechać do Korei Północnej rozmawia Jacek Dziedzina

John Sweeney – popularny dziennikarz brytyjski, od 2001 roku reporter BBC Panorama, wcześniej przez 12 lat pracował dla „Observera”, podróżując do ponad 60 krajów, w których toczyły się wojny i rewolucje. Autor kilku książek,  m.in. „The Church of Fear” (Kościół strachu) o Kościele scjentologicznym oraz wydanej niedawno również w Polsce „Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu”. Do Korei Północnej wybrał się z grupą studentów, podając się za profesora London School  of Economics. jakub szymczuk /foto gość John Sweeney – popularny dziennikarz brytyjski, od 2001 roku reporter BBC Panorama, wcześniej przez 12 lat pracował dla „Observera”, podróżując do ponad 60 krajów, w których toczyły się wojny i rewolucje. Autor kilku książek, m.in. „The Church of Fear” (Kościół strachu) o Kościele scjentologicznym oraz wydanej niedawno również w Polsce „Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu”. Do Korei Północnej wybrał się z grupą studentów, podając się za profesora London School of Economics.

Jacek Dziedzina: Faktycznie, przypomina Pan bardziej profesora historii niż dziennikarza BBC… Ponoć nawet władze Korei Północnej dały się na to nabrać?

John Sweeney: (śmiech) Najwidoczniej tak. Pojechałem tam z grupą studentów z London School of Economics, rzeczywiście podając się za naukowca. Nasza grupa liczyła w sumie 13 osób, wśród których była moja żona Tomiko, która odwiedzała Koreę już wcześniej, a także inny pracownik BBC, Alex, który miał za zadanie filmować z ukrycia, co tylko się da.

W środowisku dziennikarskim na Wyspach uchodzi Pan za człowieka, który wszędzie szuka guza. Taki był cel wyprawy do Korei?

Korea Północna to dziś najciemniejsze miejsce na ziemi. A ja uważam, że zadaniem dziennikarza jest oświetlanie takich miejsc i pokazywanie ich światu.

Studenci wiedzieli, kim pan jest?

Tak. Kilka razy byli informowani, że pojedzie z nimi dziennikarz i z jakim ryzykiem to się wiąże. Chcę jednak uściślić jedną rzecz: to wprawdzie byli studenci i absolwenci LSE, ale to nie była wyprawa LSE, oni jechali jako osoby prywatne.

Mimo to władze uczelni po Pana powrocie z Korei były oburzone tym, że podał się Pan za ich pracownika.

Uczelnia potępiła to, co zrobiłem, i naciskała wręcz na BBC, by nie emitowała filmu, który tam nakręciłem, nawet w Parlamencie pojawiły się interpelacje na ten temat. BBC jednak się nie ugięła. Moja odpowiedź na zarzuty jest prosta: nie możesz jechać tam normalnie jako dziennikarz, musisz więc trochę skłamać, żeby napisać historię o tym kraju. Film na YouTube obejrzało ponad 1,5 miliona osób, prawie 6 mln zobaczyło to w BBC, miliony przeczytały moją książkę. To opowieść o ciemnym miejscu, o kraju, którego władze chcą, by pozostał w ciemności. Nie mam więc poczucia winy za to, że podałem się za profesora po to, by pokazać światu prawdę.

Skąd właściwie LSE wiedziała, że podawał się Pan w Korei za ich naukowca – w filmie nie pada nazwa uczelni.

To jest związane z organizatorem naszej wyprawy – Stowarzyszeniem Przyjaźni Koreańskiej (ang. KFA), której szefuje pewien Hiszpan.

Co to za organizacja?

Przez niektórych nazywana wprost sektą. A ten Hiszpan to idealny przykład pożytecznego idioty na usługach reżimu. I to on właśnie po naszym powrocie z Korei usłyszał moje pierwsze wystąpienie w BBC World News, gdzie wyraziłem się stanowczo na temat komunizmu koreańskiego. Zagroził, że ujawni władzom London School of Economis, że podawałem się za ich naukowca, jeśli w kolejnych programach będę wykorzystywał materiały zebrane w Korei Płn. Oczywiście nie ugiąłem się i władze LSE zostały poinformowane. I wtedy zaczęła się awantura.

Nie pojmuję tylko jednego: jak Koreańczycy mogli dać się na to nabrać – przecież na etapie starania się o wizę musieli sprawdzać, kim Pan jest naprawdę.

Nie sprawdzili, bo załatwialiśmy wyjazd właśnie przez to Stowarzyszenie Przyjaźni Koreańskiej, które ma swoją siedzibę w Pjongjang. I wtedy nie sprawdzają cię tak bardzo.

Nie wierzę.

Oni tam nie mają internetu, więc nie sprawdzili.

Służby specjalne najbardziej kontrolowanego państwa świata nie potrafią sprawdzić, kim jest John Sweeney?

Służby specjalne cały czas poświęcają temu, by kupić materiały do produkcji rakiet nuklearnych.

Pojechał Pan jako naukowiec, ale na  miejscu mieliście pewnie obstawę, jak zwykli turyści. Spodziewał się Pan zobaczyć coś więcej niż oni?

Problem w tym, że tam nie ma zwykłych turystów.

Oczywiście, mam na myśli turystów z obstawą – taką, jaką i Wy mieliście.

Nie wszyscy turyści starają się dostrzec to, co my staraliśmy się zobaczyć. Albo nie rozumieją znaczenia tego, co widzą. Zobaczyliśmy więcej niż turyści, bo też wiedzieliśmy, czego szukać.

Kto był Waszym przewodnikiem?

Dwóch przewodników z państwowych biur podróży. To najczęściej funkcjonariusze tajnej policji.

I pozwalali Wam swobodnie kręcić ujęcia?

Towarzyszył nam ich kamerzysta, który cały czas nas filmował. A my filmowaliśmy jego, kiedy on filmował nas (śmiech).

Nie protestował?

Kręciliśmy aparatem z funkcją nagrywania, o czym on nie miał pojęcia. Myślał, że tylko zdjęcie robimy.

A kręcenie ujęć w „miejscach zakazanych”?

No, było to trudne, dlatego też większość materiału to dość rozmazany obraz – trzeba było wycinać sceny, na których coś widać.

Gdzie mieszkaliście?

W obskurnym hotelu. Brakowało tam prądu, było zimno tak samo jak na zewnątrz. Podłogi w toaletach zalane moczem. I to był najlepszy hotel dla cudzoziemców.

To trochę dziwne – przecież turystom władze chcą chyba pokazać kraj z jak najlepszej strony?

To był najlepszy hotel, jaki mogli nam dać. Bo byliśmy szczególną grupą pod opieką KFA.

Co jeszcze Wam pokazali?

Zabrali nas do fabryki wody mineralnej, gdzie nie było… śladu jakiejkolwiek produkcji od lat. Na zewnątrz nie stała ani jedna paleta z pustymi lub pełnymi butelkami. A te butelki, które nam pokazano miały etykietki z datą produkcji 2010. W pobliżu znajdowała się też farma... na której nie było jednak ani jednego zwierzęcia, żadnego śladu hodowli, nawet roślin. Za to na wzgórzu umieszczona była bateria dział przeciwlotniczych. Tuż obok znajdowała się kapliczka poświęcona Kim Ir Senowi. Przewodnicy kazali nam pokłonić się wodzowi... Zabrali nas też na Uniwersytet Języków Obcych, gdzie nie było studentów. Na pytanie, gdzie są, usłyszeliśmy: na zebraniu. Na jakim – tego już nam nie powiedziano. Wreszcie zawieźli nas do szpitala, gdzie pacjenci przebywali tylko rano...

???

Kiedy przyszliśmy, już ich  nie było. Zapytałem kierownictwo szpitala: gdzie są pacjenci? Jeden z lekarzy powiedział, że pacjenci są raczej z rana, bo później... idą do pracy. Może bali się nam pokazać, jak ci ludzie wyglądają. Prezentowali nam różne urządzenia medyczne, które im wydawały się nowoczesne, ale w rzeczywistości były totalnie przestarzałe. W momencie kiedy któryś z lekarzy opowiadał nam o mądrości Kim Ir Sena, jeden z naszych uczestników zauważył w oddali, jak personel przegania z korytarza tłum pacjentów. Żebyśmy tylko nie zdołali ich sfilmować. W budynku było okropnie zimno, a to był marzec. Jedynym ocieplonym w pełni budynkiem w Korei Płn. jest mauzoleum Kim Ir Sena. Innym razem zabrali nas do fabryki produkującej generatory elektryczne. W czasie zwiedzania... zgasło światło. Przewodnik mimo to kontynuował opowieść w ciemnościach. W fabryce produkującej sprzęt do produkcji prądu! Cała energia idzie na pałac wodza i na mauzoleum. I w ogóle na stolicę. Na resztę kraju nie wystarcza.

Sądziłem, że pokażą Wam piękną Koreę.

Ale piękna Korea jest kła- mstwem.

No właśnie – i powinni was okłamywać, a tu pokazują prawdziwy kraj.

Ale to kłamstwo jest zbyt duże, żeby mogli wszystko ukryć. Im dalej od stolicy, tym gorzej to wyglądało. Na prowincji dopiero widać prawdziwą biedę. Tam też pilnowano nas, byśmy nie robili zdjęć. Pewna kobieta robiła pranie w rzece. W marcu, w lodowatej wodzie.

Mówi Pan po koreańsku? Próbował Pan rozmawiać z tymi ludźmi?

Nie, nie znam tego języka, może to nawet dobrze, bo wtedy przewodnicy w ogóle nie pozwoliliby mi wysiąść z busa. Ale nie trzeba znać koreańskiego, żeby widzieć ludzką biedę. Widzieliśmy w górach mężczyznę – myśleliśmy, że jest chłopcem – z zapadłą twarzą, niskiego wzrostu. Wyglądał jak dzieciak, a był w moim wieku, 50 lat. I łowił żaby w rzece. Koreańczycy z Północy są średnio o 7 cm niżsi niż ci z Południa. Ci ludzie może nawet nie zdają sobie sprawy, jak ponure i zbrodnicze są ich władze.

Wróciliście cali i zdrowi.

Tak. Korea Północna okrutnie traktuje własny naród, ale zagranicznym turystom niczego złego nie zrobi. O ile nie jesteś chrześcijańskim misjonarzem, który próbuje krzewić tam wiarę, i o ile nie odkryją, że jesteś fałszywym profesorem. Mam jednak nadzieję, że kiedyś tam wrócę. Ten reżim musi w końcu runąć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.