Chrześcijanie w czasach zarazy

Jerzy Szygiel

publikacja 19.11.2014 05:44

Pierwszy przypadek zarażenia ebolą w Europie zaniepokoił rządy i wielu zwykłych ludzi. Tymczasem w Afryce sytuacja się nie polepsza.

Chrześcijanie w czasach zarazy AHMED JALLANZO /EPA/pap Zaułek w stolicy Liberii, Monrovii. Fatalny stan sanitarny sprzyja rozwojowi epidemii

„W styczniu będzie już 1,5 mln zarażeń ebolą w zachodniej Afryce. To jest statystyka, ale ja boję się szczególnie o coś, co się z tym wiąże. Jestem pielęgniarzem. W lipcu i sierpniu pracowałem w państwowym szpitalu w Kanemie, w zachodniej części Sierra Leone. Mój szczególny strach jest związany z dwojgiem dzieci z Kanemy, bratem i siostrą. Chłopczyk miał koło czterech lat, dziewczynka siedem, może osiem. Chłopiec miał biegunkę, był bardzo słaby, zbyt słaby, by się podnieść, więc załatwił się pod siebie. Zdjąłem z niego brudne ubranie, umyłem go najlepiej, jak mogłem, brakowało wszystkiego. Następnego dnia rano znalazłem go w tej samej pozycji, jak go zostawiłem, nie oddychał. Potrząsnąłem jego rękę, by potwierdzić to, czego się domyślałem. Jego ciało było sztywne i zimne. Jego siostra patrzyła, kiedy wkładałem ciało do worka. Nie wiedziała, co się dzieje. Wyniosłem jego ciało na zewnątrz, tam, gdzie leżały inne ciała. Stan dziewczynki bardzo się pogorszył, następnego ranka cała była we krwi, jej twarz była obrazem bólu, nie oddychała. Włożyłem ją do worka i położyłem obok brata. Nie wiem, co się stanie, jeśli to się powtórzy milion razy. Więc, bez względu na cenę, trzeba to powstrzymać, proszę”. William Pooley, katolik, brytyjski wolontariusz, który mówił to drżącym głosem na konferencji prasowej, powołał się tu na najbardziej pesymistyczny scenariusz, przewidziany przez symulację statystyczną przeprowadzoną przez amerykański rządowy Ośrodek Kontroli i Prewencji Chorób.

Model matematyczny, który zastosowano, wskazał, że za kilka miesięcy liczba zarażonych ebolą w Afryce sięgnie od 500 tys. do ponad 1,4 mln przypadków. Takie algorytmy potrafią być zawodne, ale trzeba pamiętać, że pierwszy raz Afryka ma do czynienia nie z jednym, lecz dwoma ogniskami epidemii. Jedno, znane już od pół roku, powstało w Gwinei, by rozprzestrzenić się na sąsiednie kraje, a drugie w środkowej części kontynentu, w Prowincji Równikowej Demokratycznej Republiki Konga (dawnym Zairze). To drugie jest znane dopiero od dwóch miesięcy i pozostaje na razie zjawiskiem lokalnym, jednak prawie każdy, kto był ostatnio w Afryce, jest raczej pesymistą. Epidemia wyrasta na czymś, czego nie da się szybko usunąć.

Choroba skrajnej biedy
Kraje najbardziej dotknięte chorobą – Liberia, Gwinea i Sierra Leone – zajmują kolejno 175., 179. i 183. miejsce na oenzetowskiej liście wskaźnika rozwoju ludzkiego (Kongo jest 186., przedostatnie). Weźmy przykład Gwinei. Światowa Organizacja Zdrowia zaleca, by całość wydatków na ochronę zdrowia wynosiła co najmniej 15 proc. środków budżetowych – w tym kraju (i sąsiednich) to niecałe 3 procent. Ten procent nieustannie zresztą kurczy się, gdyż międzynarodowe instytucje finansowe, jak Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, domagają się spłaty pożyczek, które miały podnieść jakość życia. Prawie cała Afryka Zachodnia jest zadłużona po uszy – jeśli dostaje jeszcze pożyczki, to głównie na spłatę poprzednich. Skutki są przewidywalne. W 2012 r. w Gwinei pojawiła się dawno niewidziana epidemia cholery – wówczas 8 tys. przypadków i z każdym rokiem więcej. 30 tys. ludzi umarło tam w zeszłym roku na malarię. Jeśli policzyć ofiary innych występujących masowo chorób, jak odra, biegunka, AIDS, dotychczasowy śmiertelny bilans eboli wygląda na razie wręcz marginalnie. Problem polega na tym, że epidemia eboli, z powodu szybkości rozprzestrzeniania się (na obecnym etapie liczba zarażonych podwaja się co 3 tygodnie), doprowadziła do faktycznego rozpadu i tak bardzo skromnych systemów opieki zdrowotnej. Na przykład w całej Liberii przed epidemią było tylko 49 lekarzy. Połowa z nich już nie żyje. We wszystkich dotkniętych krajach 60 do 75 proc. śmiertelnych ofiar choroby stanowią kobiety, bo to one najczęściej zajmują się chorymi, począwszy od pielęgniarek i sprzątaczek w szpitalach i lazaretach. W Sierra Leone od ubiegłego tygodnia trwa strajk grabarzy wyznaczonych do grzebania ofiar eboli. Państwo miało im płacić olbrzymie jak na tamtejsze warunki pieniądze – ok. 400 dolarów miesięcznie, ale sparaliżowana jest również administracja i wypłaty przestały napływać. Śmiertelność wśród grabarzy nie różni się od reszty zagrożonej populacji, bo w Afryce, ze względu na temperaturę i wysoką wilgotność powietrza, nie da się pracować w szczelnych kombinezonach dłużej niż 15 minut, nawet jeśli są do dyspozycji. Ani personel medyczny, ani grabarze najczęściej nie są więc odpowiednio chronieni. Dostęp do czystej wody pozostaje trudny, ludzie są niedożywieni, a bardzo uboga infrastruktura i trudności transportowe w sytuacji rozpadu służb państwowych faktycznie uniemożliwiają prawidłową walkę z epidemią.

Opóźniona reakcja
Ta prawidłowa walka jest dość prosta: polega na izolowaniu chorych i identyfikacji osób, z którymi się kontaktowali. W Europie jest to dość łatwe ze względu na zaawansowany stopień organizacji społecznej i szeroki dostęp do środków łączności: np. w Hiszpanii w ciągu kilku godzin ustalono blisko 50 kontaktów chorej pielęgniarki. Panika połączona z rozsądkiem spowodowała, że uśpiono nawet jej psa, choć nikt jeszcze nie udowodnił, że zwierzęta mogą zarażać ludzi w sposób tak bezpośredni jak inni ludzie. Panika rodzi się ze świadomości, że na ebolę nie ma lekarstwa. Nie ma go, gdyż wielkim koncernom farmaceutycznym, które mają odpowiednie środki na badania, nie opłaca się ich prowadzić. Wirusa eboli odkryto prawie 40 lat temu, ale, podobnie jak w przypadku wielu innych chorób tropikalnych, przeważa ta sama konstatacja: rynek na lekarstwa w Afryce jest bardzo duży, ale niewypłacalny. Z drugiej strony państwa wysoko uprzemysłowione postanowiły ostatnio szczególnie oszczędzać, zmniejszając o połowę i tak niewielki budżet Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), przeznaczony na walkę z kryzysami epidemiologicznymi (z 469 mln dolarów w latach 2012–13 do 228 mln na lata 2014–15). To zresztą jedna z głównych przyczyn opóźnionej reakcji Zachodu na wybuch obecnej epidemii – zabrakło na miejscu ludzi, którzy mogliby odpowiednio ocenić faktyczne zagrożenie. Tacy ludzie tam byli, lecz należeli do organizacji pozarządowych. Lekarze bez Granic już wiosną informowali, że epidemia wymyka się spod kontroli, a w czerwcu, że się ostatecznie wymknęła, ale pierwsza reakcja WHO nastąpiła dopiero pod koniec lipca. Na razie jedynie Kuba i Stany Zjednoczone wysłały do zachodniej Afryki duże kontyngenty lekarzy i innego personelu medycznego. Większość innych krajów ciągle się waha, a niektóre, jak Izrael, w ogóle wykluczyły wysyłanie ludzi. Pomoc ekonomiczna będzie konieczna, bo według obliczeń Banku Światowego epidemia doprowadzi do znacznego spadku produktu krajowego brutto we wszystkich dotkniętych krajach, co bardzo utrudni odbudowanie nawet najbardziej podstawowego systemu ochrony zdrowia. A przedłużony brak takich systemów oznacza potencjalny rozrost innych epidemii i dalszą zapaść gospodarczą.

Ocalić wspólnotę
Europa i Stany Zjednoczone mają wszystko, by mimo braku szczepionek i specjalnego lekarstwa skutecznie kontrolować epidemię na własnym terenie. Groźniejsze mogą być wybuchy paniki bądź nawet stosunkowo racjonalne zachowania społeczne, które do niej się przyczyniają. W Paryżu wystarczyła plotka, jakoby w jednym z przedszkoli pojawiło się dziecko świeżych imigrantów z Gwinei, by rodzice rzucili się do zabierania dzieci do domu. To rodzaj zjawisk, które Afryka zna już dobrze. Kościół katolicki w Sierra Leone organizuje teraz sierocińce dla dzieci, których rodzice zmarli na ebolę. W niektórych regionach ludzie otwarcie je odrzucą, bo przeważa przekonanie, że choć są zdrowe, pozostają czymś w rodzaju nośników przekleństwa złych duchów i mogą zabijać za pomocą czarnej magii. Kościół się temu głośno sprzeciwia, nakłania do większego spokoju i zrozumienia. To bardzo ważne w sytuacji, gdy zaraza tworzy ostre podziały społeczne. Bywa, że spontanicznie przyczynia się ona do większej solidarności, ale częściej powoduje atomizację wspólnot. Arcybiskup Freetown Edward Tamba Charles mówi o pomocy żywnościowej Caritas, ciągle otwartych kościołach, ofiarności misjonarzy, misjonarek i miejscowych świeckich, ale nie ukrywa swoich obaw o spójność wspólnoty chrześcijańskiej. Zaraza jest czasem wielkiej próby. Pierwszymi europejskimi ofiarami epidemii byli hiszpańscy misjonarze. 12 sierpnia w madryckim szpitalu zmarł o. Miguel Pajeres, 75-letni ksiądz, który pomagał chorym w Liberii, a 25 września 69-letni lekarz, o. Manuel Garcia Viejo, przywieziony w stanie ciężkim z Nigerii. Nikt nie spodziewa się, że na nich skończy się lista duchownych, którzy oddali życie, niosąc miłosierdzie. Trzeba teraz, by to miłosierdzie wykazali politycy krajów zachodnich i przeszli do bardziej zdecydowanych działań niż dotychczas.