Nowe szaty sułtana

Maciej Legutko

GN 05/2015 |

publikacja 29.01.2015 00:15

Turcja od wieków była pomostem między dwoma kontynentami. Jednak od kilku miesięcy niebezpiecznie zbliża się w kierunku standardów azjatyckich.

Prezydent Turcji Recep Erdogan właśnie przeprowadził się do nowego pałacu. Jego budowa kosztowała ponad pół miliarda euro epa /pap Prezydent Turcji Recep Erdogan właśnie przeprowadził się do nowego pałacu. Jego budowa kosztowała ponad pół miliarda euro

Recep Erdogan, były premier, a obecnie prezydent, całkowicie zdominował turecką scenę polityczną. To, że nie będzie skłonny łatwo pożegnać się z władzą, było wiadome co najmniej od dwóch lat, gdy polecił brutalnie stłumić demokratyczne protesty w stambulskim parku Gezi, a następnie zamieść pod dywan potężne afery korupcyjne, w które zamieszane były jego rodzina i partia polityczna.

Na początku 2015 r. można stwierdzić, że nawet pozory demokracji nad Bosforem zaczynają być demontowane. Recep Erdogan właśnie przeprowadził się do nowego pałacu, wybudowanego kosztem ponad pół miliarda euro. Mimo objęcia funkcji prezydenta 19 stycznia po raz pierwszy od kilkunastu lat zastąpił premiera w przewodniczeniu obradom rady ministrów. Dziś jego wpływ na władzę w Turcji wydaje się nieograniczony, a prowadzona przez niego polityka coraz bardziej antyzachodnia i nieprzewidywalna.

Wariant rosyjski

W sierpniu 2014 r. Erdogan zakończył 11-letnie rządy w roli premiera po zwycięstwie w wyborach na prezydenta Turcji. To prestiżowy urząd, ale dotychczas ograniczony był do spełniania reprezentacyjnych funkcji. Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że po bardzo burzliwej końcówce rządów były premier chce usunąć się w cień lub przeczekać kilka lat, zajmując zaszczytne, a przy tym spokojne stanowisko.

Nic bardziej mylnego. Po paru miesiącach okazało się, że nad Bosforem doszło do przetasowania na szczytach władzy w iście rosyjskim stylu. Nowy premier Ahmet Davutoglu, były minister spraw zagranicznych, niedługo po objęciu funkcji ogłosił, że „to nie on pełnić będzie wiodącą rolę”. Ostatecznie wątpliwości co do tego, jak będzie wyglądał rozkład kompetencji na szczytach władzy, rozwiał sam Erdogan. Ogłosił, że od teraz on przewodniczyć będzie obradom rady ministrów. 19 stycznia ministrowie przybyli do pałacu prezydenckiego. U szczytu stołu zasiadła głowa państwa. Szef rządu pokornie zajął miejsce z boku, między innymi urzędnikami.

Radykalne zmiany w systemie rządów wzbudziły zaniepokojenie wśród tureckiej opozycji i w całym demokratycznym świecie. Teoretycznie konstytucja zezwala na ten ruch, lecz poprzednicy zgodnie z duchem prawa ograniczali swoją aktywność do funkcji reprezentacyjnych. Recep Erdogan przywykł w ostatnich latach do krótkich i prostych wyjaśnień nawet najbardziej kontrowersyjnych posunięć. Oznajmił więc, że skoro pierwszy raz w historii głowa państwa została wybrana w wyborach powszechnych, to ma silny mandat uprawniający do znacznego poszerzenia dotychczasowego zakresu funkcji.

Rewolucja w tureckim systemie rządów ma zostać przypieczętowana już w czerwcu tego roku. Kierowana przez Erdogana Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) już zapowiedziała, że w razie zwycięstwa w wyborach i uzyskania większości konstytucyjnej nastąpi rewizja ustawy zasadniczej i dalsze poszerzenie kompetencji prezydenta.

Pałac godny sułtana

W świetle ostatnich posunięć Recepa Erdogana zasadne wydaje się pytanie, dlaczego zrezygnował z funkcji premiera, skoro nie zamierza jednocześnie zrzec się kierowania rządem? Odpowiedzią jest rosnące z roku na rok zamiłowanie tureckiego polityka do przepychu i luksusu. Nie na darmo wśród opozycji zasłużył na przydomek „sułtan”. Spektakularne inwestycje – stadiony, lotniska, tor Formuły 1 – są jego oczkiem w głowie. Funkcja głowy państwa pozwala na korzystanie z luksusów i przywilejów w nieporównywalnie większym zakresie niż fotel premiera.

Symbolem prezydenckiej władzy Recepa Erdogana stał się zbudowany od podstaw na przedmieściach Ankary, otwarty pod koniec 2014 r., Biały Pałac (Ak Saray). Monstrualnych rozmiarów budowla zdecydowanie przybliża kraj do standardów azjatyckich satrapów. Pałac ma 1150 pokoi. Koszt realizacji całej inwestycji, według danych tureckiej gazety „Hurriyet”, wyniesie 615 milionów dolarów. Dobudowane zostaną jeszcze meczet na 4 tys. wiernych oraz rezydencja rodziny prezydenta z 250 pokojami. Cały kompleks zajmuje powierzchnię 300 tys. metrów kwadratowych. Przepychu rezydencji dopełnia wybujały ceremoniał dworski przypominający czasy sułtanów. 12 stycznia, gdy przywódca Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas odwiedził Erdogana w jego nowym pałacu, na klatce schodowej powitało go szesnastu strażników ubranych w bojowy rynsztunek z różnych okresów tureckiej historii.

Opozycja i niechętni prezydentowi Turcy są głęboko zdegustowani. Prasa nazywa powitania w pałacu „otomańskim cyrkiem”. Sam budynek bywa też złośliwie nazywany Kac-Ak Saray, czyli „nielegalny”, a nie „biały” pałac, gdyż postawiono go w leśnym rezerwacie. Głowa państwa odnosi się do krytyki z właściwym sobie lekceważeniem i prostą kontrargumentacją – pałac ma być symbolem nowej Turcji, stojącej pod znakiem śmiałych projektów infrastrukturalnych. Władza jasno dała też do zrozumienia, że zbyt głośna krytyka prezydenckiej inwestycji nie będzie tolerowana. Szczególnie niepokojący jest przypadek 16-letniego ucznia Mehmeta Eltunsesa. W styczniu w małym szkolnym proteście nazwał prezydenta „złodziejem z nielegalnie zbudowanego pałacu”. Chłopiec został wtrącony do więzienia. Po ogólnokrajowej fali oburzenia uwolniono go, ale proces będzie trwał. Premier Davutoglu, zamiast skrytykować lokalne władze za nadgorliwość, stwierdził niewzruszenie, że „każdy, kimkolwiek jest, musi szanować prezydenta”.
 

Ojciec narodu

Przez pierwsze lata władzy, wówczas na stanowisku premiera, Erdogan cieszył się na Zachodzie powszechnym uznaniem. Niegdyś niestabilna turecka gospodarka rosła jak na drożdżach. Turcy bogacili się w niespotykanym dla nich tempie. AKP, czyli partia szefa rządu, ze względu na przywiązanie do tradycyjnych wartości lubiła porównywać się do europejskiej chadecji w muzułmańskim wydaniu, a w latach 2005–2013 współpracowała z Europejską Partią Ludową.

Niestety, wraz z kolejnymi wygrywanymi wyborami turecki polityk stawał się doskonałym przykładem teorii, że zwiększający się zakres władzy deprawuje. Jego styl bycia ewoluował w stronę autorytarnych „ojców narodu”. Erdogan lubi wydawać kategoryczne sądy i formułować proste recepty zarówno w sprawach wagi państwowej, jak i w kwestii codziennego życia. Liberalnych Turków szczególnie drażni umiłowanie prezydenta do przypominania na każdym kroku o funkcji kobiet. Oburzenie milionów Turczynek wywołała deklaracja Erdogana z listopada 2014 r.: „nasza religia zdefiniowała zadanie dla kobiet: macierzyństwo”.

Opozycję niepokoi coraz bardziej jawne naruszanie reguł demokracji: rosnąca z roku na rok korupcja połączona z ostentacyjnym ignorowaniem afer związanych z kręgami władzy, kwestionowanie utrwalonego prawie sto lat temu świeckiego charakteru państwa, a także coraz bardziej zuchwałe fałszerstwa wyborcze. Ich szczególne natężenie nastąpiło w wyborach samorządowych w 2014 r., oczywiście wygranych przez AKP. W setkach komisji wyborczych usytuowanych w okręgach nieprzychylnych Erdoganowi w trakcie nocnego liczenia głosów wyłączono prąd. Turecki minister energetyki Taner Yildiz winnymi problemów ogłosił… koty wchodzące na transformatory.

Pod koniec minionego roku prezydent przystąpił do generalnej rozprawy z nieprzychylnymi mu mediami. W połowie grudnia aresztowano 23 dziennikarzy, w tym Ekrema Dumanli, redaktora naczelnego najpoczytniejszej w kraju gazety „Zaman”. W styczniu do więzienia za krytykę głowy państwa trafiła nawet była miss Turcji Merve Buyuksarac. Organizacja Human Right Watch nazwała falę zatrzymań „bezwstydnym atakiem na wolność słowa”. Gdy działania Ankary skrytykowała Bruksela, Erdogan z typową sobie arogancją poradził UE „zachować mądrości dla siebie”.

Fałszywy sojusznik?

Wydaje się, że autorytarne i megalomańskie zapędy Recepa Erdogana nie odbiłyby się wielkim echem w USA i Unii Europejskiej, gdyby Turcja pozostawała przewidywalnym i wiernym sojusznikiem w tym kluczowym rejonie świata. Tymczasem prezydent ostatnio otwarcie kwestionuje prozachodnią politykę zagraniczną, niegdyś uważaną nad Bosforem za coś oczywistego. Od momentu, gdy Państwo Islamskie urosło w siłę, Turcja (która przecież jest członkiem NATO) bardziej przeszkadza, niż pomaga w ustabilizowaniu sytuacji. Erdogan nie zgadza się na wykorzystanie do walki z terrorystami ani tureckich baz wojskowych, ani nawet przestrzeni powietrznej. Nie zmieniły tego wizyty Baracka Obamy i Davida Camerona. Światowi przywódcy nie odważą się wprost wysunąć oskarżenia, ale media coraz częściej posądzają Ankarę o ciche wspieranie dżihadystów.

Po ponad dekadzie rządów Erdogana tureckie społeczeństwo jest głęboko podzielone. Jedni go kochają, drudzy nienawidzą. Sam prezydent doskonale zna arytmetykę wyborczą w swoim kraju. Wie, że dopóki stoi za nim konserwatywna turecka prowincja, dopóty ma on zagwarantowane zwycięstwa w wyborach. A tradycjonaliści oczekują właśnie takiego przywódcy: zdecydowanego, przywiązanego do islamu i nieufnego wobec Zachodu.
 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.