Państwo zawieszone

Tomasz Grzywaczewski, Marek Wasiński, Tomasz Lachowski

GN 21/2015 |

publikacja 21.05.2015 00:15

Czy w państwie istniejącym tylko teoretycznie możliwe jest pojednanie? Mozambik, „kraina nigdzie”, próbuje podnieść się po wojennej zawierusze.

Mozambik – kraj bez perspektyw, ale z wolą przetrwania archiwum autorów Mozambik – kraj bez perspektyw, ale z wolą przetrwania

Ciemnoskóra dziewczyna przechyla głowę i uśmiecha się zalotnie do obiektywu. Jest ładna. Bardzo ładna. Za nią, na drugim planie, szybko zapadający zmrok ogarnia potężny betonowy budynek. Ciemność wdziera się do pozbawionych szyb okien, przykrywa sterty śmieci i pochłania pachnące stęchlizną błoto. Jeszcze moment i wnętrze molocha rozświetli ciepła poświata ognisk. Płoną w pokojach i wielkiej sali balowej. Dają światło około 3 tys. mieszkańców Grand Hotelu w mozambickim mieście Beira. W dawno minionych czasach kolonialnych perła Mozambiku. Dumnie wznoszący się nad wodami Oceanu Indyjskiego luksusowy turystyczny raj. Potem przyszła wojna. Najpierw narodowowyzwoleńcza, a potem domowa. Hotel zaludnili nowi lokatorzy. Pozbawieni dachu nad głową przybysze z interioru, którzy tutaj znaleźli swój dom. Zajmowali pokoje, kuchnie, kanciapy dla służby. Zżyli się z hotelem, zamieniając go w zamknięty, żyjący własnym rytmem organizm. Przesiąknięty biedą i chorobami. Zawieszony pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Jak cały Mozambik.

Przetrwać

– Potrzeba nam elit, ludzi wykształconych. Młodych, pełnych pasji – mówi z przekonaniem Daviz Simango, burmistrz Beiry, twórca i lider nowej siły na scenie politycznej Ruchu Demokratycznego Mozambiku. Rozmawiamy w cieniu palm kokosowych, pośród przystrzyżonej trawy i zadbanych domów. W oddali stoi kościół, którego wnętrza zdobią sceny z czarnoskórą Maryją, trzymającą na kolanach malutkie Murzyniątko – Jezusa. Sielska sceneria jest złudna. Położone na przedmieściach Misjonarskie Centro de Formacao de Nazaré to enklawa w rozpadającym się kraju. Za jego murami dziurawą szosą suną w stronę Zimbabwe potężne ciężarówki obładowane zamorskimi towarami. Dzieci próbują wepchnąć kierowcom kiść bananów albo paczuszkę nerkowców, a kobiety zdążają gdzieś, taszcząc na plecach obwiązane chustami niemowlaki. Mozambik trwa od niechcenia. Dryfuje w jakąś bliżej nieokreśloną stronę. Jakby rzezie, epidemia AIDS i skupiona tylko na sobie władza zabrały mieszkańcom wolę zmiany swojego losu.

W latach 1976–1992 toczyła się tutaj krwawa wojna domowa między marksistowskim Frontem Wyzwolenia Mozambiku (FRELIMO) a Narodowym Ruchem Oporu (RENAMO). W jej wyniku zginęło kilkaset tysięcy osób, a kolejne miliony zostały uchodźcami. Podpisany w Rzymie na początku lat 90. XX w. pokój sprawił, że FRELIMO z forpoczty komunistycznej rewolucji przekształcił się w klasyczną partię władzy, skoncentrowaną na zabezpieczeniu interesów swoich popleczników. Konstytucja gwarantuje ustrój demokratyczny, ale w praktyce wszystkie wybory wygrywają dawni komuniści. Przed ostatnimi do jednej z wiosek przyjechali przedstawiciele Frontu i rozdali rowery. Gdy przy liczeniu głosów okazało się, że mieszkańcy zagłosowali na opozycję, ci sami działacze partyjni zabrali wszystkie jednoślady – słyszymy straszno-śmieszną anegdotę z życia mozambickiej demokracji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.